Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nogi. Ja nie mogę umrzeć, nie mogę! Dla niej, tylko dla niej! Nawet, gdybym musiał wykrzesać iskry z mych kości, aby się ogrzać. Nagle wzrok mój padł na łachmany w kącie rzuciłem się na nie i wciągnołem je trzęsącemi rękami na swoje ubranie. Była to odzież zniszczona z grubego ciemnego, sukna o staromodnym dziwnym kroju.
Wydzielał się z niej zapach pleśni. Potem przykucnąłem w przeciwległym kącie i czułem, że skóra moja powoli się rozgrzewa. Tylko uczucie osobliwego, lodowatego szkieletu we mnie, trwało dalej. Siedziałem nieruchomo, a oczy moje wędrowały dokoła: karta, którą najpierw zobaczyłem Pagad, — wciąż jeszcze leżała pośrodku pokoju, w promieniu światła. Musiałem nieruchomo wlepić w nią oczy. Wydawała się, o ile mogłem odróżnić z oddalenia, namalowaną wodnemi farbami, niezręczną dziecięcą ręką, i przedstawiała hebrajską literę Alef w postaci człowieka odzianego po staro-frankońsku, z krótko ostrzyżoną na szpic brodą, z lewą ręką podniesioną, gdy druga była w dół opuszczona.
Czy twarz tego człowieka nie ma dziwnego podobieństwa z moją? — zaświtało mi podejrzenie. Broda — wcale to nieodpowiednie dla Pagada, — — podpełzłem do karty i rzuciłem ją w kąt do reszty gratów, żeby oswobodzić znużony wzrok.
Teraz, tam leżała i błyszczała — biało-szara niejasna plama — z ciemności.
Siłą zmusiłem się do myślenia, co mam aby znów wrócić do swego mieszkania! Czekać rana! Zawołać z okna na przechodzących, żeby mi za pomocą drabiny dostarczyli świecy albo latarni. Miałem przygnębiającą pewność, że nigdy mi się nie uda znaleść bez światła nieskończonych, wciąż krzyżujących się labiryntów podziemnych. Okno leży za wysoko: to może ktoś by mi z dachu sznur — —?
Boże Wielki! jak błyskawica mi zajaśniało — teraz wiedziałem, gdzie jestem: to pokój bez wejścia,