Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziwne, że zmuszałem się do śmiechu. Lekkie uczucie zgrozy zakradło się we mnie.
Szukałem jakiegoś banalnego wyjaśnienia, w jaki sposób te karty mogły się tutaj dostać i zarazem mechanicznie liczyłem talję. Była pełna: 78 sztuk. Ale już w czasie liczenia zauważyłem coś szczególnego; karty były jak z lodu.
Wiało z nich zimno paraliżujące i gdy trzymałem zamkniętą paczkę w ręku, nie mogłem jej już wypuścić: tak zdrętwiały mi palce. Znów chwyciłem się za trzeźwe wyjaśnienie:
Oto przyczyny: moje lekkie ubranie, długą wędrówką bez płaszcza i kapelusza w podziemnych przejściach, groźna noc zimowa, kamienne ściany, straszny mróz, który wraz z księżycowem światłem przedostawał się przez okno: dosyć dziwne, że dopiero teraz zacząłem marznąć!
Podniecenie w jakim się znajdowałem cały czas, nie dawało mi tego odczuć! Dreszcze, jeden po drugim przechodziły mi po skórze. Stopniowo wciskały się głębiej w moje ciało, coraz głębiej. Czułem, że mój szkielet lodowacieje i każda pojedyncza kość wydawała się, jak sztaba żelazna, do której przymarzło mi ało. Nie pomagało bieganie dokoła, stukanie nogami, ani uderzenie rękami. Ścisnąłem zęby, żeby nie słyszeć ich szczękania. To śmierć kładzie ci zimne swe dłonie na ramiona — powiedziałem sobie. Broniłem się, jak szalony od zmarznięcia przeciwko odurzającemu snowi, który skrycie się zbliżał, aby mnie okryć swym płaszczem.
Listy w moim pokoju, — jej listy! wołało coś we mnie; znajdą je, jeśli ja umrę tutaj. A ona liczy, na mnie!
Jej ratunek spoczywa w moich rękach —
Na pomoc, na pomoc, na pomoc! — I przez okienne kraty krzyknąłem w pustą ulicę, aż echo odpowiedziało: na pomoc, na pomoc, na pomoc!
Rzuciłem się na podłogę i znów skoczyłem na