Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem rozróżnić w nim, jako zamknięcie, ciemne zarysy poziomego krzyża, a w końcu udało mi się pochwycić za jego ramiona, podciągnąć się w górę i przecisnąć się przez jego szczyty. Stanąłem teraz na krzyżu i zaczęłem się orjentować. Widocznie kończyły się tu resztki żelaznych krętych „schodów, o ile mnie czucie moich palców nie myliło. Długo, bardzo długo musiałem szukać, zanim znalazłem drugi stopień, poczem wdrapywałem się dalej. Wszystkiego było ośm stopni. Każdy z nich prawie na wysokość człowieka nad poprzednim. Dziwne schody kończyły się pewnego rodzaju poziomą płaszczyzną, co migotała od regularnych, krzyżujących się linii świetlnych, które zauważyłem jeszcze na dole w korytarzu. Schyliłem się, jak tylko mogłem najbardziej, aby módz z trochę większej odległości lepiej odróżnić, jak idą te linje i spostrzegłem ku memu zdziwieniu, że tworzą one tutaj kształt prawidłowego sześciokąta, jak to ma miejsce na Synagogach.
Co by to mogło być? Nagle odgadłem. Były to drzwi spuszczane dające światłu przejście przez szpary! Drzwi spuszczane z drzewa w kształcie gwiazdy. Oparłem się plecami o płytę, nacisnąłem ją, a w chwili następnej stanąłem w pokoju, pełnym rażącego światła. Był on bardzo mały, zupełnie pusty z wyjątkiem kąta, gdzie leżały liczne gałgany; i miał tylko jedno jedyne silnie zakratowane okno. Drzwi, ani wejścia z wyjątkiem tego, z którego właśnie korzystałem, nie mogłem znaleść, pomimo, że obszukiwałem mury bardzo dokładnie. Kraty w oknie były za gęste, abym mógł między niemi przecisnąć głowę; tyle tylko zobaczyłem: pokój znajdował się mniej więcej na wysokości trzeciego piętra, gdyż domy naprzeciwko miały tylko dwa piętra i były znacznie niższe. Jeden brzeg ulicy na dole był mało widzialny, lecz wskutek oślepiających promieni księżyca, który świecił mi prosto w oczy, był pogrążony w głębokim cieniu, co mi ułatwiło rozróżnia-