Gabrjel Luna/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Gabrjel Luna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Działo się to podczas rewolucji wrześniowej.W katedrze i w seminarjum panowało wielkie wzburzenie. Wszyscy od rana do wieczora komentowali nowiny, nadchodzące z Madrytu. Hiszpanja tradycyjna, Hiszpanja wielkich wspomnień historycznych leżała w prochu. Parlamentarzyści, wybrani do konstytuanty, byli z piekła rodem, według słów czarnych sutann.
Jeżeli duchowieństwo cieszyło się z mów de Manterola, to jednocześnie oburzało się strasznie na demagogiczne wystąpienia rewolucjonistów, którzy w czambuł potępiali całą przeszłość. Świat duchowny zwracał spojrzenia ku Don Carlosowi, rozpoczynającemu wojnę w prowincjach północnych. — „Gdy król gór baskijskich zejdzie na równiny Kastylji, uzdrowi wszystko”. Lecz lata mijały. Don Amadeo przybył, aby wkrótce odejść, wreszcie proklamowano republikę, lecz pokój Boży nie nastąpił na ziemi.
Wydawało się, że niebo ogłuchło. Pewien poseł republikański wypowiedział wojnę Bogu, wzywając Go, aby przerwał milczenie. Zapanowała triumfująca bezbożność. Krasomówstwo niedowiarków rozlewało się, jak wody z zatrutego źródła. Gabrjel żył w stanie bohaterskiej egzaltacji. Zapomniał o swych studjach, zapomniał o swej przyszłości, nie myślał już o odprawianiu mszy. Co go mogła obchodzić jego karjera, teraz, gdy widział kościół w niebezpieczeństwie? Somnambuliczna poezja wieków, otaczająca jego kołyskę zapachem starego kadzidła i wonią zwiędłych róż, rozpraszała się powoli. Raz wraz znikał któryś z uczniów seminarjum, a na zapytania ciekawych, odpowiadali profesorzy, mrużąc domyślnie oczy:
— „Są tam... pośród ludzi zacnych. Dowiedziawszy się, co się dzieje, stracili zimną krew... pułk młodzieży”. I wymawiając te słowa, uśmiechali się, pełni ojcowskiej satysfakcji.
Gabrjel chciał także pójść w ich ślady. Był przekonany, że nastał już koniec świata. W wielu miastach tłumy rewolucjonistów, wtargnąwszy do kościołów, profanowały je. Nie mordowano jeszcze kapłanów, jak to zdarzało się często podczas innych rewolucyj — ale księża nie mogli pokazywać się na ulicach w sutannach, pod grozą, że będą wygwizdani, obrzuceni błotem i kamieniami. Wspomnienie arcybiskupów z Toledo, tych dzielnych książąt kościoła, rycerzy, walczących z bezbożnikami do ostatniego tchu, nastroiło wojowniczo ucznia seminarjum. Nigdy dotychczas nie wychylił się poza cień katedry, poza rogatki miasta Toledo. Wydawało mu się, że Hiszpanja jest tak wielka, jak reszta świata. Owładło nim pragnienie poznania ziemi rodzinnej, przyjrzenia się zbliska tym nadzwyczajnościom, o których czytał w książkach.
Pewnego dnia ucałował matkę w rękę, nie wzruszywszy się zbytnio łzami pół-ślepej staruszki. Wypalił ostatniego papierosa w ogrodzie klasztornym, i nie mówiąc nic nikomu o swych planach, uciekł nocą z Toledo z szkaplerzykiem serca Jezusowego na piersiach i z piękną, jedwabną boina[1] w kieszeni, wyszytą czyjemiś białemi rękami w pewnym klasztorze miasta.
Syn dzwonnika, Mariano, wyjechał z nim razem. Zaciągnęli się do oddziału partyzanckiego w la Mancha, a stamtąd udali się do Walencji i Katalonji, pragnąc dla sprawy Boga i króla dokonać czynów ważniejszych, niż kradzieże mułów i nakładanie kontrybucyj na ludzi bogatych.
Gabrjel dzięki swemu wykształceniu i listom polecającym, otrzymanym od kilku prebendarzy, został mianowany oficerem. Młody człowiek przywykł wkrótce do włóczęgowskiego trybu życia, do tego życia, pełnego swobody, stojącego poza prawem, jednak mimo wszystko nie mógł przemóc bardzo przykrego wrażenia, które odczuł, poznawszy bliżej tych rycerzy wiary. Wydawało mu się, że jak za czasów wypraw krzyżowych, spotka tu żołnierzy, walczących w imię ideałów, padających przed bitwą na kolana, aby zapewnić sobie pomoc Boga i usypiających nocą czystym snem ascety po odmówieniu szeregu gorących modlitw. Tymczasem były to bandy, pozbawione wszelkiej dyscypliny, i tego fanatyzmu, który na ślepo wyzywa śmierć, bandy, pragnące przedłużać wojnę w nieskończoność, aby na koszt państwa prowadzić beztroską włóczęgę; wesołki, którzy na widok złota, wina, czy kobiet, rzucali się na zdobycz, jak stada wygłodniałych wilków, odmawiając posłuszeństwa dowódcom, gdy ci chcieli ich zatrzymać.
Była to jakaś starożytna horda, zmartwychwstała w ucywilizowanym już świecie. Atawistyczny obyczaj kradzenia bliźniemu chleba i żony, drogą gwałtu, z bronią w ręku; stary duch celtycko-iberyjski, zawsze skłonny do walki i rozboju, zasłaniający się teraz pretekstami politycznemi!
Widziano tam stare wygi wojskowe, miłujące wojnę dla wojny, obłudników, pragnących dorobić się fortuny, ciemnych chłopów, którzy przystali do partidas[2], sami nie wiedząc dlaczego i którzy zapewne pozostaliby w domu, gdyby znaleźli innych doradców. Wszyscy odczuwali pragnienie wynagrodzenia sobie krzywd, nakarmienia dosyta wiecznie głodnej bestji. Po dniach śmiertelnie męczącego marszu, odbytego wśród skalistych pustek, następowały dni szaleńczych uczt i rabunku. Zajmowano wsi i miasta z okrzykami na cześć religji i Kościoła, lecz przy lada okazji ci obrońcy wiary zachowywali się, jak poganie, i ich wszeteczne pyski nie oszczędzały ani Boga, ani Dziewicy.
Gabrjel, przywykłszy do życia tego rodzaju, przestał się gorszyć — dawne skrupuły seminarzysty zniknęły, pod twardą skórą żołnierza.
Donia Blanca, bratowa „króla“, wydawała mu się postacią z romansu. Ta nerwowa, egzaltowana księżniczka starała się naśladować bohaterki z Wandei. Z rewolwerem za pasem, z włosami, rozwianemi pod swoją białą boina, jakby przyrosła do grzbietu niskiego, zwinnego konia, dowodziła temi uzbrojonemi bandami, które w centrum półwyspu odradzały teraz życie i walki okresów przedhistorycznych. Fałdy jej amazonki, rozwiane na wietrze, były sztandarem dla bataljonów żuawów, oddziałów, sformowanych z włoskich, francuskich i niemieckich zawadjaków i awanturników, którzy woleli służyć pod rozkazami kobiety, chciwej sławy i władzy, niż zapisać się w Algierze do legjonu cudzoziemskiego.
Wzięcie Cuenca, jedyne zwycięstwo podczas tej całej kampanji, wryło się raz na zawsze w pamięć Gabrjela. Banda ludzi de la boina, wdrapawszy się po drabinach sznurowych na wały i słabe, z polepy glinianej budowane mury, rozlała się, jak powódź, po ulicach miasta. Nie mogły jej zatrzymać strzały z okien. Zwycięzcy byli bladzi, mieli zbielałe wargi, błyszczące oczy, ręce, drżące dreszczem mordu. Poczucie minionego niebezpieczeństwa i pewność, że wreszcie są panami miasta, uczyniła z tych ludzi szaleńców. Drzwi domów pękały pod uderzeniami kolb, przerażeni mieszkańcy wybiegali na ulicę, gdzie ginęli, przeszyci bagnetami. W głębi mieszkań widać było kobiety z rozwianemi włosami, wydzierające się rozpaczliwie z rąk napastników, drapały im paznogciami twarze i starały się daremnie utrzymać na sobie suknie. W „Instituto“ ciemne masy zdobywców rozbijały na drzazgi instrumenty gabinetu fizycznego. Sądzili, że walczą z wymysłami demona, dzięki którym bezbożnicy mogą się porozumiewać z rządem centralnym w Madrycie. Niszczyli więc uderzeniami kolb i butów złocone koła aparatów, tarcze i pierwsze modele maszyn elektrycznych.
Wojna skończyła się wreszcie. Rebeljanci, przegnani z prowincyj centralnych do Katalonji, a później odrzuceni aż na granicę, musieli oddać broń granicznym posterunkom francuskim. Wielu z nich mogło skorzystać z prawa amnestji. Radośnie powrócili pod swój dach rodzinny. Wśród nich był także Mariano, syn dzwonnika; nie uśmiechała mu się bowiem myśl wyemigrowania zagranicę. Poza tem umarł wszak jego ojciec, miał więc nadzieję, że bez wielkiego zachodu zajmie wakujące po zmarłym miejsce na wieży. Do długich zasług rodziny dodać należało teraz jego trzyletnią kampanję wojenną i ranę, którą odniósł. Wszystko to dla dobra religji i kościoła. Mógł się prawie porównywać z męczennikami chrześcijańskimi. Gabrjel wyemigrował. Nosił epolety, nie mógł więc uznać uzurpatora. Deklarował swoje stanowisko z arogancją, nabytą w tej karykaturalnej armji, posuwającej do absurdu dawny formalizm militarny. Obdartusy bez butów, z szablą na ramieniu, nazywali się „panami oficerami”!
Lecz prawdziwą przyczyną, dla której Gabrjel nie powrócił do Toledo, była chęć zdania się na fale wrażeń, chęć poznania nowych krajów i nowych obyczajów. Powrócić do katedry — znaczyło osiąść tam na stałe i zrezygnować z czynnego życia. Zasmakowawszy podczas wojny w używaniu życia, nie chciał teraz z niego wycofywać się tak nagle. Miał czas na dokończenie swych studjów. Mógł jeszcze zawsze powrócić do kapłańskiego stanu.
Pozatem umarła jego matka; zdarzenia, które zaszły po jego wyjeździe i które wprowadziły pewną zmianę w wiecznie monotonne życie Górnego Klasztoru, sprowadzały się do małżeństwa ogrodnika i zaręczyn Rózgi Srebrnej z młodą dziewczyną Pepa, naturalnie z Claverias. Sprzeciwiałoby się to wszystkim świętym tradycjom, gdyby ktoś pojął za żonę dziewczynę, mieszkającą poza katedrą. Gabrjel spędził więcej, niż rok, na leżach emigrantów. Jego wykształcenie klasyczne i sympatyczny wygląd zjednały mu życzliwość wielu ludzi, tak, iż dzięki protekcji mógł przed terminem opuścić kraj. Rozmawiał po łacinie z księżmi francuskimi, którzy z przyjemnością słuchali opowieści tego młodego teologa o wojnie. Gabrjel uczył ich jednocześnie po hiszpańsku. Przyjaciele wystarali mu się o lekcje języka hiszpańskiego w sferach bogatej burżuazji, przychylnie usposobionej do kościoła. Gdy kieszeń jego opustoszała, mógł się był zwrócić z prośbą o pomoc do pewnej księżnej-rojalistki, która zaprosiła go na parodniowy pobyt do swego zamku i przedstawiła później wojowniczego seminarzystę swemu otoczeniu z taką miną, jakby tu chodziło o krzyżowca, wracającego właśnie z Ziemi Świętej.
Ale Gabrjel pragnął namiętnie poznać Paryż. Od czasu, gdy zamieszkał we Francji, w jego życiu duchowem zaszły ogromne zmiany. Miał wrażenie, że się przeniósł na inną planetę. On, który znał dotychczas tylko monotonne życie seminaryjne i koczujące życie podczas tej ostatniej okrutnej i niesławnej wojny, zdumiewał się teraz niesłychanie postępem, kulturą, wyrafinowaną cywilizacją i wszystkiem, co zobaczył na ziemi francuskiej. Poza tem zdał sobie ze wstydem sprawę ze swej hiszpańskiej ignorancji, nonszalancji i nieznośnej pychy kastylijskiej, ugruntowanej na lekturze zdradliwych, patrjotycznych książek, wszczepiających w niego wiarę i pewność, że Hiszpanja jest pierwszym narodem świata, narodem najszlachetniejszym i najdzielniejszym, podczas gdy inne narody są nędznem zbiorowiskiem heretyków, stworzonych wyłącznie po to, aby odbierały dobre nauczki, ilokrotnie zechce się im mierzyć z tym uprzywilejowanym narodem, który marnie je i marnie pije, lecz który posiada za to największych świętych i największych wodzów chrześcijaństwa.
Gdy Gabrjel mógł się już nieźle wysłowić po francusku, zebrał sobie małą sumkę na koszta podróży i udał się do Paryża. Pewien zaprzyjaźniony z nim ksiądz wystarał się dlań o posadę korektora w księgarni religijnej koło Saint-Sulpice. Tam, w tej dzielnicy klerykalnej, gdzie pseudo-klasztorne hotele zamieszkują duchowni i pobożne rodziny, dokonała się w nim wielka przemiana duchowa.
Dzielnica Saint-Sulpice ze swemi spokojnemi i cichemi ulicami, ze swymi bigotami, ubranymi na czarno, przemykającymi się pod murami domów do kościoła, była dla niego tem, czem dla apostoła droga do Damaszku. Katolicyzm francuski, wyćwiczony, rozumny, szanujący postęp ludzki, przeraził Gabrjela. Jego dzika dewocja hiszpańska skłonna była pogardzać naukami świeckiemi, gdyż według niej była na świecie tylko jedna prawdziwa wiedza: teologja. Wszystkie inne nauki mogły służyć tylko do zabawy wiecznego dziecka-człowieka. Poznawać Boga i rozmyślać nad jego nieograniczoną potęgą — oto jedyny poważny przedmiot trudu dla umysłu ludzkiego. Maszyny, wynalazki, zdobycze wiedzy ścisłej, nie stojące w żadnym związku z boskością i życiem przyszłem, były to głupstwa, dobre dla warjatów lub ateuszów.
Robiąc korekty różnych dzieł religijnych, Gabrjel był uderzony szacunkiem, z jakim księża francuscy daleko bardziej wykształceni, niż ich koledzy hiszpańscy, odnosili się do tej wiedzy, tak w Hiszpanji pogardzanej. Mało tego! Zauważył jeszcze coś w rodzaju niemocy i pokory w przedstawicielach religji, ilekroć stykali się oni z problemami wiedzy — pragnęli pozyskać sympatję przez pojednawcze załatwienie kwestji, aby dzięki kompromisowemu rozwiązaniu trudności zapewnić dogmatom należne im miejsce w tym kołowrocie nowych odkryć i wynalazków, w zawrotnym biegu ludzkiego postępu!
Uczeni duchowni zapisywali tomy całe, chcąc pogodzić księgi objawienia z wynikami wiedzy.
Kościół, ten święty przodek, który w Hiszpanji martwieje w swym hieratycznym majestacie, nie chcąc poprawić choćby jednej fałdy swego płaszcza ze strachu, aby przypadkiem nie strząsnąć kurzu, nagromadzonego tam przez wieki — ten sam kościół we Francji wiódł życie czynne, pragnąc się odrodzić, odmłodnieć, odrzucić na stronę tradycyjne szaty, stare łachmany i rozpaczliwym wysiłkiem wyciągał ręce po nowoczesny rynsztunek wiedzy, tej wielkiej nieprzyjaciółki dnia wczorajszego i wielkiej triumfatorki teraźniejszości. Gabrjelem owładła ta sama gorączka wiedzy, jaką odczuwał ongiś w seminarjum, gdy całemi dniam i tkwił pochylony nad olbrzymiemi woluminami, oprawionemi w pergamin. Chciał odetchnąć tajemniczą wonią tej znienawidzonej wiedzy, której się tak obawiali przedstawiciele religji. Chciał się dowiedzieć, dlaczego znęcano się tak nad księgami świętemi, aby dzieło stworzenia, którego Bóg dokonał w przeciągu sześciu dni, rozłożyć na epoki geologiczne — jakiego to niebezpieczeństwa chciano uniknąć, stawiając boskość przed sądem wiedzy, aby zdała sprawę ze swych czynów i aby ją uzgodnić z prawami, rządzącemi nauką? Skąd płynął ten instynktowny strach, przeszkadzający pisarzom katolickim afirmować poprostu cuda, ta konieczność usprawiedliwiania ich i tłumaczenia niejasnemi dowodzeniami? Czyżby rzeczywistość taktów nadnaturalnych już podlegała dyskusji? Po kilku miesiącach porzucił Gabrjel cichą księgarnię religijną. Jego sława humanisty dotarła aż do księgarza na placu Sorbony, który publikował dzieła klasyczne. Gabrjel przeniósł się do dzielnicy łacińskiej, aby zająć się korektą dzieł greckich i łacińskich. Zarabiał teraz dwanaście franków dziennie znacznie więc więcej, niż kanonicy z Toledo, którzy ongiś wydawali mu się udzielnymi książętami. Zamieszkał w małym, studenckim hotelu, niedaleko „l’Ecole de medicine“. Chaotyczne dyskusje wieczorne z innymi pensjonarzami, toczone w kłębach tytuniowego dymu, kształciły jego umysł nie gorzej od lektury tych potępionych książek naukowych. Koledzy pożyczali mu książki, wskazywali mu także autorów, których się będzie mógł spytać o radę w bibljotece Sainte-Genevieve — i śmieli się, jak poganie, ilokrotnie pewne poglądy i afirmacje zdradzały w nim dawnego seminarzystę.
W przeciągu dwóch lat przeczytał Gabrjel niesłychaną ilość książek, co mu zresztą nie przeszkadzało towarzyszyć kolegom w różnych eskapadach i brać udział w wesołem życiu dzielnicy. Łokcie rękawów powycierał na stołach winiarni.
Mimi Murgera przeszła kilkakrotnie przez jego życie, Mimi mniej melancholijna, niż w dziełach poety; Gabrjel zaznał idylli niedzielnych w podmiejskich laskach. Ale nie odznaczał się zbytnim temperamentem; ciekawość i głód wiedzy zepchnęły na plan drugi pragnienia zmysłowe; i po tych awanturkach miłosnych powracał radośnie do książek, przystępując do studjów z jeszcze większym zapałem. Historja polityczna, historja prawdziwa zburzyła jego wierzenia. Katolicyzm przestał być dla niego jedyną religją — religje wydały mu się instytucjami społecznemi, podlegającemi tym samym zmianom, co i człowiek, który je stworzył. Miały swoje dzieciństwo, zdolne do ślepych ofiar i bohaterstwa, miały swoją dojrzałość, chciwą zdobyczy i władzy, miały wreszcie nieuniknioną starość, kiedy to sędziwy chory, czując swój bliski koniec, chwyta się gorączkowo życia z rozpaczliwą energją.
Jego wiara w dogmaty i autorytet katolicyzmu rozwiała się, jak dym. Tracąc swoje wierzenia religijne, tracił zarazem jakby przez logiczną konsekwencję swoją wiarę w monarchję. Wiara ta kazała mu wziąć swego czasu udział w wojnach karlistów. Zdobył sobie teraz pogląd bezstronny na historję swego kraju, wyzwoliwszy się z przesądów rasy.
Historycy cudzoziemscy odkryli mu smutny los Hiszpanji, która, wychodząc młoda i silna z bujnych wieków średniowiecza, została na progu nowej ery wstrzymana w swym rozwoju przez fanatyzm księży i inkwizytorów, przez głupotę i szaleństwo kilku królów, którzy, nie rozporządzając odpowiedniemi środkami, mieli ambicję restytuowania państwa Cezarów i zrujnowali doszczętnie kraj w swych warjackich imprezach. Narody, które zerwały z papieżem i raz na zawsze odwróciły się od Rzymu plecami, były dziś znacznie bogatsze i znacznie szczęśliwsze od tej Hiszpanji, żebraczki, drzemiącej koło furty kościoła.
Ze swych dawnych wiar ocalił Gabrjel tylko ideję Boga-Twórcy. Jednak astronomja, którą zaczął studjować z kolei z entuzjazmem prawie chłopięcym i która miała dla niego urok cudowności, znów podsunęła mu wielkie wątpliwości. Ta niezmierzona przestrzeń, gdzie unosiły się miljony aniołów, przestrzeń, po której Dziewica zstępowała na ziemię, zapełniła się nagle miljardam i światów, a w miarę, gdy zwiększała się potęga narzędzi, wynalezionych przez człowieka, ilość światów zwiększała się także i przedłużające się w nieskończoność przestrzenie przyprawiały o zawrót głowy. Gdzież w tej nieskończoności znajduje się Bóg, który sfabrykował ziemię w sześć dni, a później obraził się na kaprys dwojga istot niewinnych, wyciągniętych z błota i obleczonych w ciało jego tchnieniem? Gdzie jest ten Bóg, który wydobył z nicości słońce i nieskończoną ilość gwiazd w chęci oświetlenia naszej planety, nędznego atomu prochu, zbłąkanego we wszechświacie? Bóg Gabrjela, odarty z form cielesnych, w które go ubrała religja, stracił wszystkie swoje atrybuty i rozproszył się w naturze. Rozszerzając się, aby napełnić sobą tę przestrzeń nieskończoną, z którą wreszcie się współzlał, stał się tak nieuchwytny dla umysłu, że wydawał się jakąś marą. Towarzysze Gabrjela wcisnęli mu w ręce książki Darwina, Buchnera i Haeckela.
Tajemnica stworzenia, niepokojąca jego myśl od czasu, gdy przestał sobie tłumaczyć wszystko przez wszechmoc Boską, wreszcie odsłoniła mu się zupełnie. Pojął, że życie rozwinęło się na naszej planecie, jako skutek długiego szeregu przeróżnych prób, poronionych form, organizmów triumfujących, dzięki powolnej ewolucji, szczęśliwym selekcjom, aż do chwili, gdy pojawił się człowiek, który dzięki wysiłkowi swego mózgu przezwyciężył zwierzęcość swych przodków i ustanowił swe państwo na planecie. Odtąd nie zostało już nic z pierwszego credo. Świadomość jego była, jak spustoszony kraj, nad którym przeszedł huragan. Padła ostatnia wiara, broniąca się z heroicznym wysiłkiem na ruinach. Gabrjel odrzucił Boga, jako niepotrzebną iluzję, która stanęła między człowiekiem a naturą.
Lecz ten świeży adept wiedzy, obarczony zapasem nowych myśli i idei, nie mógł pozostać bierny. Musiał uwierzyć w cośkolwiek, poświęcić swój entuzjazm obronie jakiegoś ideału, przystąpić do czynu ze swym namiętnym prozelityzmem. Pociągnęła go rewolucyjna socjologja. Śmiałe książki Proudhona owładły jego umysłem. Reszty dzieła dokonało kilku bojowców, pracujących w tej samej drukarni — starych żołnierzy z czasów komuny, którzy powrócili do Paryża z wygnania i katorgi w Nouméa. Byli to nieustraszeni działacze, rozpoczynający na nowo swoją walkę z porządkiem społecznym, pełni zapału, zwiększonego jeszcze przez świadomość przecierpianego zła i pragnienie zemsty. Wraz z nimi uczęszczał Gabrjel na zebrania anarchistów, słuchał przemówień Reclusa, eks-księcia Kropatkina, i przez ich usta zapoznał się z naukami Michała Bakunina, brzmiącemi, jak ewangelja przyszłości.
Znalazł nową religję i oddał jej się całkowicie, z zapałem neofity. Lecz wrodzona słodycz charakteru i odraza do gwałtu, której się nauczył podczas trzech lat guérilla, różniła go bardzo od nowych towarzyszy. Tamci marzyli o wielkich hekatombach, o dynamitach i bombach, mając nadzieję, że społeczeństwo przerazi się i że terrorem narzuci się mu nowe idee. On — przeciwnie — wierzył w potęgę idei i w spokojną ewolucję społeczeństw. Należało tylko pracować, jak pracowali apostołowie chrześcijaństwa, mieć wiarę w przyszłość, lecz czekać spokojnie na realizację idei, spełniając zadania każdego dnia, nie troszcząc się o lata i wieki, które upłynąć muszą, zanim prace te wydadzą swój owoc.
Gabrjel po upływie pięciu lat opuścił Paryż, pełen niezachwianej wiary i entuzjazmu. Chciał zobaczyć świat, przekonać się naocznie, jakiemi to siłami rozporządzają wydziedziczeni, gotując się do wielkiej, socjalnej rewolucji. Poza tem upewnił się, że policja francuska ma go już na oku, wiedząc o jego intymnych stosunkach ze studentami rosyjskimi z dzielnicy łacińskiej, z tymi młodymi ludźmi o zimnym, wyzywającym wzroku i długich włosach, którzy starali się zaprowadzić w Paryżu prawo czerwonego, nihilistycznego terroru.
W Londynie zawarł znajomość z pewną młodą, chorą na suchoty Angielką, która tak, jak on, pragnęła gorąco poświęcić się propagandzie rewolucyjnej.
Gabrjel krążył od wieczora do rana po mieście, rozdając broszury, które Lucy trzymała ukryte w zawieszonem na ramieniu pudełku od kapeluszy. Lucy stała się wkrótce kochanką i pomocnicą Gabrjela. Miłość ich, pozbawiona szaleństwa, była miłością spokojną i zimną, zrodzoną nietyle ze zmysłowego pociągu, ile z wspólnoty idei — miłością rewolucjonistów, których umysł buntował się ciągle przeciwko dzisiejszemu stanowi rzeczy, a jedyną namiętnością była namiętność zemsty i odwetu. Inne szaleństwo nie miało do nich przystępu. Po pewnym czasie Gabrjel ze swą kochanką wyjechał do Holandji, a stamtąd do Belgji. Przez dłuższy czas zatrzymali się w Niemczech, gdzie zarobkowali w różny sposób, mając tę łatwość przystosowania się, która cechuje rewolucjonistów międzynarodowych. Przebiegają świat, nie mając w kieszeni ani grosza, cierpią najstraszniejszą nędzę, lecz w chwili krytycznej znajdują zawsze bratnią dłoń, wyciągniętą do nich przyjaźnie.
Po ośmiu latach takiej tułaczki Lucy umarła na suchoty. Znajdowali się właśnie we Włoszech. Gabrjel, zostawszy sam, uświadomił sobie po raz pierwszy, jaką podporą była dlań zmarła. Zapomniał o wszystkich sprawach politycznych i opłakiwał ją długo i gorąco. Nie umiał kochać tak namiętnie, jak kocha większość młodych ludzi, ale Lucy była przecież jego towarzyszką, jego siostrą! Mieli jednakowe zapatrywania, jednakowe aspiracje i cele; nędza, przecierpiana wspólnie, zespoliła ich ze sobą. Pozatem Gabrjel czuł, że się postarzał przedwcześnie dzięki strasznym przeżyciom i zmiennym kolejom losu. W różnych krajach Europy odsiadywał więzienie, podejrzewany o stosunki z terrorystami. Nieskończoną ilość razy bito go aż do utraty przytomności. Coraz trudniej było mu podróżować po kontynencie, gdyż w różnych stolicach fotografje jego wraz z fotografjami innych rewolucjonistów znajdowały się w rękach prefektów policji. Był bezdomnym, niebezpiecznym psem, którego przepędzano uderzeniem kija z miejsca na miejsce.
Gabrjel nie umiał żyć już sam, przywykłszy do życia we dwoje. Brak mu było ciągle tej serdecznej dziewczyny, niosącej mu w trudnych chwilach życia otuchę i pokrzepienie. Po śmierci Lucy samotność na obczyźnie stała się już nie do zniesienia. Zbudziła się w nim nagła miłość do rodzinnego kraju. Zapragnął powrócić do tej Hiszpanji tak zacofanej, do której zawsze odnosił się ze wzgardą, a która teraz zaczęła mu się wydawać znów ciekawą i interesującą. Pomyślał o swych braciach, którzy przyrośli, jak mech, do murów katedry, o braciach, nie wiedzących nic, co się dzieje na szerokim świecie. Już od trzech lat przestali z nim korespondować, tak jakby zupełnie zapomnieli o nim. Któregoś dnia wyjechał nagle do Barcelony. Pragnął odwiedzić Toledo i przebyć choćby kilka dni w otoczeniu rodziny. Później poszuka sobie jakiejś pracy w Barcelonie.
Wiedział z listów starszego swego brata, Estabana, że Tomasz nie żyje i że wdowa po nim wraz ze swym dwunastoletnim synem, Tomaszem, mieszka nadal w klasztorze, gdzie zarabia na chleb praniem bielizny dla kanoników; wiedział także, że córka Estabana, Sagrario, licząca sobie szesnasty rok życia, jest tak cudownie piękną dziewczyną, że jej rodzice mimo swego pomiernego stanu, mają nadzieję wydania jej zamąż bardzo bogato. Cieszył się zgóry, że zobaczy brata, pozna swoje bratowe, swego bratanka i bratanice. Lecz w chwili, gdy szykował się już do drogi, „towarzysze“ zażądali, aby objął kierownictwo pewnej drukarni. Zmuszony był zostać!
„Towarzysze“ szanowali i podziwiali w nim jednego z wielkich propagatorów idei, człowieka, który przebiegł prawie całą Europę, i którego zaliczyć można było do najlepszych agitatorów. Żaden meeting nie mógł się obyć bez towarzysza Luna. Jego dar wymowy, tak wychwalany ongiś przez profesorów, rozwinął się jeszcze bardziej i spotężniał na zebraniach rewolucyjnych. Elokwencja ta egzaltowała i upajała tłumy w łachmanach, tłumy wynędzniałe i głodne, które drżały dreszczem żądzy, słuchając opowieści apostoła socjalizmu o przyszłemm społeczeństwie, o tym cudownym kraju wszystkich marzycieli, o kraju, gdzie już nie będzie własności, przywilejów, występków, gdzie praca stanie się przyjemnością, a wiedza i sztuka jedyną religją. Niektórzy słuchacze śmieli się z politowaniem, słysząc, że mówca pogardza środkami siły i gwałtu, zalecając pokorę i cierpliwość — drogą biernego przetrwania miało się dojść do zwycięstwa!? — „To ideolog“ — mówiono. — „Lecz mimo wszystko trzeba go posłuchać, ponieważ umiał służyć sprawie“. — Oni, ludzie czynu i walki, umieliby bez zbytecznych mów i przemów załatwić się z tem społeczeństwem, ogłuchłem na głos prawdy.
Gdy na ulicach rozległ się huk bomb, Gabrjel zdziwił się niepomiernie. Był tem prawdziwie zaskoczony. Aresztowano go, jako jednego z pierwszych, aresztowano go dla popularności jego nazwiska. Och, te dwa lata, spędzone w twierdzy Montjuich! Dusza Gabrjela stała się jedną głęboką, niezabliźnioną raną, krwawiącą przy najmniejszem wspomnieniu. Ilokrotnie wracał do tych czasów wspomnieniem, febryczny dreszcz wstrząsał jego istotą.
Szał przerażenia owładnął całem społeczeństwem, które, broniąc się, tratowało nogami prawa i godność ludzką. Barbarzyństwo dawnych wieków, posiłkujące się metodami gwałtu, zmartwychwstawało w okresie pełnej cywilizacji. Nie dowierzano sędziom, zbyt skrupulatnym i oświeconym, potrzebniejsi okazali się zbiry, stosujący dawne wypróbowane środki tortur.
Którejś nocy Gabrjel ujrzał nagle błysk światła w swej norze podziemnej. Dwóch ludzi w uniformach zwlokło go z posłania, wypchnęło na schody i wprowadziło do sąsiedniej izby, gdzie oczekiwali inni łapacze, uzbrojeni w olbrzymie pałki. Młody policjant w mundurze, obszytym galonami, miodowym głosem, z nonszalancją kreola zapytywał go o ostatnie zamachy. Gabrjel nic nie wiedział; bardzo możliwe, że wśród jego towarzyszów byli też terroryści — lecz on, wpatrzony w cudowne wizje przyszłości, oderwany od ziemi, nie wiedział nic o środkach gwałtu. Jego uporczywe przeczenia zirytowały łapaczów — miodowy głos kreola stał się wściekły — cała sfora z przekleństwami i groźbami rzuciła się na niego. Było to prawdziwe polowanie na człowieka. Straszliwe razy pałek spadały na całe jego ciało, na nogi, piersi, głowę, plecy. Kilkakrotnie, przyciśnięty do muru, otwierał sobie przejście, rzucając się rozpaczliwym skokiem naprzód, z pochyloną głową, aby dobiec do innego kąta, lecz straszliwe razy doganiały go wszędzie. Wreszcie zmęczeni kaci powlekli go z powrotem do jego nory, gdzie leżał przez kilka tygodni, zdychając z głodu i pragnienia.
Gabrjel przywitałby z radością wyrok śmierci. To nie było przecież życie w tej wilgotnej piwnicy, gdzie był zdany na męki fizyczne i okrucieństwa ludzkie. Jego żołądek, osłabiony długą głodówką, na sam widok misy z wstrętną zupą dostawał wymiotów.
Brak ruchu, brak powietrza, brak środków żywności — wszystko to wycieńczyło go do ostatecznych granic. Go chwila chwytały go ataki kaszlu, nieznośny ciężar leżał na piersiach. Te kilka wiadomości medycznych, które zdobył w swem pragnieniu dowiedzenia się o wszystkiem, wystarczały w zupełności, aby zdał sobie sprawę ze swego stanu. Skończy tak, jak skończyła Lucy.
Prawie dwa lata przebył w twierdzy w Montjuich za ten zamach, w którym nie brał żadnego udziału i gdy wreszcie sąd wojenny ogłosił spóźnione wyroki, Gabrjel opuścił więzienie, aby udać się zagranicę. Nie zadawalniano się rozstrzeliwaniem winnych; skazywano jeszcze na wygnanie całe rzesze ludzi zupełnie niewinnych.
Gabrjel powrócił do Angji; lecz klimat Londynu okazał się niebezpieczny dla jego zrujnowanego zdrowia. Przejechał na kontynent; lecz i tutaj życie było dlań niemożliwe. Przeganiany przez policję, aresztowany przy najmniejszem podejrzeniu, odstawiany do granicy, wiódł egzystencję włóczęgi. Nędza i choroby nękały go nieprzerwanie. Poza tem był człowiekiem zwyciężonym, opuściła go dawna odwaga i męstwo. W smutku i przygnębieniu wspominał często te ciche miejsca, gdzie zbiegły szczęśliwie lata jego młodości, przypominał sobie swoich braci, otaczających go kiedyś serdeczną miłością, i postanowił potajemnie wrócić do Toledo, do tych Claverias, będących ostatniem refugjum na ziemi. Jedynem pragnieniem było oczekiwać w spokoju godziny śmierci. Niech za bramami Claverias pozostaną wszystkie rewolucje i bunty, które zwróciły nań nienawiść całego społeczeństwa. Przestanie myśleć, przestanie czuć i mówić. Och, wdychać, jak balsam, woń, wydzielaną przez stare kamienie katedry!




  1. Beret noszony przez karlistów.
  2. Kupy partyzantów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Edward Boyé.