Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szała się także i przedłużające się w nieskończoność przestrzenie przyprawiały o zawrót głowy. Gdzież w tej nieskończoności znajduje się Bóg, który sfabrykował ziemię w sześć dni, a później obraził się na kaprys dwojga istot niewinnych, wyciągniętych z błota i obleczonych w ciało jego tchnieniem? Gdzie jest ten Bóg, który wydobył z nicości słońce i nieskończoną ilość gwiazd w chęci oświetlenia naszej planety, nędznego atomu prochu, zbłąkanego we wszechświacie? Bóg Gabrjela, odarty z form cielesnych, w które go ubrała religja, stracił wszystkie swoje atrybuty i rozproszył się w naturze. Rozszerzając się, aby napełnić sobą tę przestrzeń nieskończoną, z którą wreszcie się współzlał, stał się tak nieuchwytny dla umysłu, że wydawał się jakąś marą. Towarzysze Gabrjela wcisnęli mu w ręce książki Darwina, Buchnera i Haeckela.
Tajemnica stworzenia, niepokojąca jego myśl od czasu, gdy przestał sobie tłumaczyć wszystko przez wszechmoc Boską, wreszcie odsłoniła mu się zupełnie. Pojął, że życie rozwinęło się na naszej planecie, jako skutek długiego szeregu przeróżnych prób, poronionych form, organizmów triumfujących, dzięki powolnej ewolucji, szczęśliwym selekcjom, aż do chwili, gdy pojawił się człowiek, który dzięki wysiłkowi swego mózgu przezwyciężył zwierzęcość swych przodków i ustanowił swe państwo na planecie. Odtąd nie zostało już nic z pierwszego credo. Świadomość jego była, jak spustoszony kraj, nad którym przeszedł huragan. Padła ostatnia wiara, broniąca się z heroicznym wysiłkiem na ruinach. Gabrjel odrzucił Boga, jako niepotrzebną iluzję, która stanęła między człowiekiem a naturą.