Gabrjel Luna/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Gabrjel Luna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Każdego prawie rana, wychodząc z klasztoru wkrótce po wschodzie słońca, spotykał Gabrjel Don Antolina, przezwanego Srebrną Rózgą. Ksiądz ten był jakby wielkorządcą katedralnym, ponieważ podlegała mu cała służba świecka, wykonywująca podrzędne czynności. Na dole w katedrze czuwał on nad zakrystjanami i klerykami, aby kanonicy i beneficjarjusze nie potrzebowali się uskarżać na różne uchybienia. Na górze w Claverias zaprowadzał porządek i przestrzegał dobrych obyczajów. Z ramienia kardynała-arcybiskupa był on więc dla nich alcadem.
Don Antolin zajmował najlepsze mieszkanie w Górnym Klasztorze. W dni świąt uroczystych kroczył na czele kapituły, ubrany w kapę, niosąc w ręku laskę srebrną, tak wysoką, jak on sam. Uderzał nią rytmicznie o płyty kamienne. Podczas mszy i nieszporów krążył po kościele, przywołując do porządku dziadów kościelnych.
O ósmej wieczorem w zimie i o dziewiątej w lecie zamykał drzwi wejściowe do Górnego Klasztoru i chował klucz do kieszeni, tak iż wszyscy mieszkańcy Claverias byli izolowani od świata. Gdy ktoś zachorował, trzeba było budzić Don Antolina, aby, przekręciwszy klucz w zamku, umożliwił komunikację ze światem zewnętrznym.
Don Antolin zbliżał się już do sześćdziesiątki. Był niskiego wzrostu i bardzo szczupły. Włosy jego, zlekka siwiejące, były krótko ostrzyżone. Czoło płaskie, szerokie, zmarszczone, czworokątne ukazywało się z pod czapeczki jedwabnej, którą nosił zimą. Jego podłużna gładka twarz zastygła w jakiejś martwocie. Spiczasta broda sterczała jak lanca. Oczy, pozbawione wyrazu, patrzyły na świat zimnem spojrzeniem. Był, według swych własnych słów, zwykłym żołnierzem kościoła, który conajwyżej mógł dojść do stopnia sierżanta.
W czasie, gdy Gaibrjel wstąpił do seminarjum, Don Antolin, przepędziwszy całą swą młodość w zakrystji katedralnej, jako monaguillo[1], został właśnie mianowany księdzem. Władze seminaryjne, znając jego ślepą, niewzruszoną wiarę i bezwzględne oddanie sprawom kościoła, faworyzowały go, mimo braku wykształcenia i osobistej kultury. Było to dziecko tej ziemi, urodzone w małem górskiem miasteczku, w okolicach Toledo. Katedra, według jego mniemania, była drugiem po stolicy Piotrowej miejscem zamieszkania Boga na ziemi. Teologja wydawała mu się promieniem boskiej mądrości, promieniem, który oślepia i przed którym trzeba się korzyć z głęboką czcią, choćby się i nic nie rozumiało. Posiadał pobożną nieświadomość, tak bardzo dawniej przez kościół cenioną.
Gdyby Srebrna Rózga żył za dobrych czasów katolicyzmu, zostałby napewno kanonizowany. Lecz, przyszedłszy na świat w tym okropnym wieku, gdy wiara się chwiała, a kościół nic już nie mógł narzucić siłą Don Antolin wegetował, jako niski sługa kościoła, pomocnik jednego z kanoników. W pocie czoła trudził się nad odpowiednim podziałem funduszów, tych „pesetas”, wydzielanych kościołowi przez państwo. Namyślał się bardzo długo, zanim wypuścił z garści jeden grosz. Starał się ze wszystkich sił, aby zrujnowany kościół mógł ocalić przynajmniej pozory swego dawnego bogactwa i swej chwały. Tysiąc razy przyrzekano mu, że zostanie jałmużnikiem w pewnym żeńskim klasztorze, lecz on był zbyt przywiązany do swego kościoła, zbyt gorąco kochał wielkiego samotnika. Był bardzo dumny z zaufania, okazywanego mu przez arcybiskupa, z przyjacielskich, poufałych stosunków, które go łączyły z kanonikami. Nie mógł się wyzbyć pewnych gestów lekceważenia i pewnego mentorskiego tonu, przez który przebijała głęboka świadomość swej wyższości, zwłaszcza, gdy rozmawiał z proboszczami wiejskimi, którzy w przejeździe przez Toledo odwiedzali katedrę.
Don Antolin miał wiele wad, płynących z jego profesji. Składał grosz do grosza w najgłębszej tajemnicy, z tem zimnem skąpstwem, tak często spotykanem wśród sług kościoła. Nosił zatłuszczoną, staromodną czapeczkę, wyrzuconą już dawno na śmiecie przez jednego z kanoników. Czarna sutanna, pokryta zielonemi plamami, pochodziła od pewnego beneficjarjusza. Poprzedni właściciel osądził, że jest już niezdatna do użytku. W Claverias szeptano sobie pocichu o skarbach, nagromadzonych przez Antolina, o oszczędnościach, posuwanych do absurdu, i o jego lichwie. Jednakże pożyczki, których udzielał Don Antolin, nie przekraczały nigdy sumy dwóch, albo trzech durów. Korzystać z nich mogli tylko najubożsi ze sług kościelnych. Odbierał je z procentami na początku każdego miesiąca, gdy skarbnik wypłacał pensje. Skąpstwo i lichwiarstwo łączyło się w nim z wielką skrupulatnością i prawością w odniesieniu do wszystkiego, co dotyczyło interesów katedry. Najmniejszą kradzież, lub oszustwo, popełnione w zakrystji, ścigał z zawziętą bezwzględnością; przy zdawaniu rachunków był tak skrupulatny i drobiazgowy, że skarbnik tracił cierpliwość.
Katedra była uboga: pozbawić ją jednego choćby grosza — znaczyło popełnić zbrodnię. Lecz, on, sługa boży, był także biednym człowiekiem. Sądził przeto, że ma prawo do tych pieniędzy, które odłożył dzięki oszczędnościom i odmawianiu sobie wszystkiego.
Jego synowicą, Mariquita, mieszkała z nim razem. Brzydka, zbudowana, jak mężczyzna, czerwona na twarzy, przybyła do Toledo ze swej wsi rodzinnej, położonej w górach. Miała być pomocna wujowi, o którego bogactwie i władzy krążyły we wsi legendy. W Claverias, będąc świadoma suwerennej władzy Don Antolina, tyranizowała wszystkie kobiety. Najbardziej tchórzliwe tworzyły wokół niej grono pochlebczyń. Aby sobie zapewnić jej protekcję, sprzątały jej izbę, gotowały za nią, szorowały, podczas gdy ona sama, ubrana, jak zakonnica, i w strojnej fryzurze (był to jedyny luksus, na jaki pozwalał wuj) przechadzała się po galerjach Claverias, mając nadzieję, że spotka jakiegoś kadeta, błądzącego koło katedry, lub zwróci na siebie uwagę turystów, zwiedzających wieżę i salę Olbrzymów. Robiła oczy do wszystkich mężczyzn. Ostra i bezwzględna w stosunku do kobiet, uśmiechała się słodko do kawalerów, mieszkających w Claverias. Tato zaprzyjaźnił się z nią bardzo; podczas nieobecności Don Antolina często przebywała w jego towarzystwie, rozkoszując się duserami ze strony terminującego torreadora. Gabrjel, o chorowitym wyglądzie, ten Gabrjel, o którego podróżach naokoło świata krążyły legendy, nie cieszył się jej zbytnią sympatją. W poufałym tonie zwracała się nawet do Drewnianej Rózgi, ponieważ był on wdowcem. Jak mawiał Tato, warjowała na widok spodni, bowiem mieszkała tam, gdzie wszyscy mężczyźni noszą sutanny.
Don Antolin, który znał Gabrjela od dzieciństwa, zwracał się doń w dalszym ciągu przez „ty“. Ten niewykształcony ksiądz nie zapomniał o wielkich zdolnościach i wielkich triumfach dawnego seminarzysty. Chociaż dziś Gabrjel był biedny i chory, chociaż przygarnięto go tutaj przez litość, jednakże owo „tykanie“ nie wykluczało wcale pewnego szacunku i admiracji. Gabrjel ze swej strony obawiał się Rózgi Srebrnej, znając jego fanatyzm i nietolerancję. Poprzestawał zawsze na słuchaniu tego, co mówi, i uważał, aby mu się nie wyrwało jakieś kompromitujące słowo. — Wiedział bowiem, że Don Antolin pierwszy zażądałby usunięcia intruza z katedry.
Gdy spotykali się codziennie o zwykłej porze w klasztorze, Don Antolin zwracał się nieodmiennie do Gabrjela z zapytaniem.
— A jak tam z twem zdrowiem?
Gabrjel pozwalał sobie na pewien optymizm. Wiedział, że jego choroba jest nieuleczalna — jednakże spokojny tryb życia, pozbawiony wstrząsów i niepokojów, i troskliwa opieka brata wstrzymały postępy choroby. Śmierć miała teraz więcej przeszkód do pokonania.
— Czuję się lepiej, Don Antolinie. A jak tam minął dzień wczorajszy? Pomyślnie?
Srebrna Rózga włożył do kieszeni swe kościste brudne ręce i wyciągnął trzy kwitarjusze — czerwony, zielony i biały. Pałce jego pieściły te karteczki.
— Marny dzień, Gabrjelu! Teraz zima, a w tej porze roku rzadko kto podróżuje. Najlepszym sezonem jest wiosna, gdy przyjeżdżają do Gibraltaru Anglicy. Udają się na uroczystości do Sevilli, a stamtąd zaglądają do Toledo, aby obejrzeć katedrę. Od czasu do czasu wpada także ktoś z Madrytu. Urągając i mrucząc pod nosem, dają parę groszy za obejrzenie Olbrzymów i wielkiego dzwonu.
O, wówczas przyjemnie jest rozdawać bilety! Któregoś dnia, wyobraź sobie, zebrałem osiemdziesiąt durów! Pamiętam: było to akurat w Boże Ciało. Mariquita musiała zaszywać dziury w mojej kieszeni, porwały się bowiem, nie wytrzymawszy ciężaru tych pesetów. Prawdziwa łaska pańska!
I patrzył smutnie na kwitarjusze, zmartwiony, że tak mało biletów wyrywał teraz, podczas tych dni zimowych. Całem jego pragnieniem było, aby sprzedawać jak najwięcej tych biletów, które musiał nabyć turysta, pragnący obejrzeć ciekawe zakątki katedry.
— Czy widzisz te zielone bilety? — mówił do Gabrjela. — Są najdroższe. Wartość ich wynosi dwie pesety. Lecz pozwalają zato obejrzeć Skarbiec, kaplicę Najświętszej Panny, Ochavo[2] i relikwje.
Na całym świecie niema podobnych relikwij! A te czerwone? Kosztują sześć reali. Otwierają wstęp do zakrystji, kaplicy Don Alvaro, de Luna i kardynała Albornoza, do sali kapituły, zdobionej dwoma rzędami portretów arcybiskupów. Czyż ktoś, na myśl o tylu pięknych rzeczach, będzie się jeszcze ociągał z wydobyciem z kieszeni portmonetki?
Później, wskazując na ostatni zeszyt, rzekł z pewnym odcieniem pogardy:
— Te białe są najtańsze. Kupiwszy taki bilet, można zobaczyć tylko Olbrzymów i dzwony. Cieszą się wielkiem powodzeniem między ludem podczas świąt uroczystych. Czy dasz wiarę, że niektórzy Żydzi śmią mówić, że to wyzysk z naszej strony? Pewnego dnia kilku żołnierzy zrobiło skandal, ponieważ nie wpuściłem ich do sali Olbrzymów za dwa centymy. Wyobrażają sobie zapewne, że prosimy o jałmużnę. Wielu odwiedzających odchodzi z powrotem, przeklinając, jak heretycy, i paskudząc mury rysunkami nieprzyzwoitemi. Co za czasy, Gabrjelu! Co za czasy!
Gabrjel uśmiechnął się, zamiast odpowiedzi, a Drewniana Rózga, zachęcony tem milczeniem, które wziął za aprobatę, ciągnął dalej swoje zwierzenia:
— Nie sądź, Gabrjelu, że z przyjemnością ponoszę te ciężkie obowiązki. Tylko smutna konieczność zmusza mnie do tego. Kardynał ma do mnie duże zaufanie, a kapituła wyraża się nader pochlebnie o mojej pracy. Dzięki tym biletom katedra może istnieć nadal, zachowując pozory swej dawnej wielkości. Ale w rzeczywistości jesteśmy biedni, jak szczury kościelne! Na szczęście zostały nam jeszcze resztki dawnego bogactwa. Gdy wiatr, lub grad wybije witraż, mamy pod ręką witraż zapasowy, który zostawiły nam w spadku poprzednie epoki. Ach, gdy pomyślę, że był czas, gdy kapituła utrzymywała z własnych środków atelier malarzy, rzeźbiarzy i innych artystów, gdy można było przystępować do wykonywania wielkich prac, nie uciekając się do pomocy intruzów! Gdy się podrze sutanna, lub ornat, posiadamy jeszcze piękne materjały, na których są wyszyci święci i kwiaty. Ale wkońcu wszystko się wyczerpie. Ale jeśli się stłucze ostatni zapasowy witraż, jeśli z szatni zniknie ostatni kawałek jedwabiu, czy sukna — to co się stanie wówczas? Trzeba będzie wstawić w okna zwykłe szyby, aby deszcz i śnieg nie przedostały się do wnętrza katedry. Katedra (niech Bóg wybaczy mi to porównanie!) stanie się wówczas podobna do oberży, a księża będą sławić Pana w ubiorze kapelanów prowincjonalnych.
Tutaj Don Antolin uśmiechnął się ironicznie, jakby ta przyszłość, o której mówił, stała w absurdalnej sprzeczności do praw Opatrzności, rządzących światem.
— A przecież — ciągnął dalej — nie można mówić nawet o rozrzutności, lub o zlekceważeniu jakiegokolwiek źródła dochodu. Ogród, który tak długo był pod pieczą twojej rodziny, po śmierci twego brata został wydzierżawiony. Ciotka Tomasa płaci obecnie dwadzieścia durów za to, że jej syn tam gospodaruje. Nie jest to wcale tak mało! Dzierżawę uzyskała tylko dlatego, że jest w dobrych stosunkach z Jego Eminencją.
Ja pracuję, jak katorżnik, w kościele i klasztorach; mam wszystko i wszystkich na oku. Młodzież jest dzisiaj bardzo lekkomyślna i nie można jej ufać zbytnio. Biegnę do Ochavo, aby się upewnić, czy twój siostrzeniec, Tato, żądał okazania biletów od zwiedzających. Jestem przekonany, że nicpoń ten gotów byłby wpuścić wszystkich gratis, aby zgarnąć potem lepsze napiwki. Później wspinam się po schodach Claverias, aby dopilnować dzwonnika, który pokazuje Olbrzymów. Nie przekabacą mnie, nic nie wskórają ze mną, i nikt nie uniknie zapłaty za to, co się należy. Lecz, niestety, oddawna nie odprawiam już mszy. W południe, gdy zamykają katedrę, czytam w klasztorze mój brewjarz i co chwila rzucam wzrokiem na zegarek, aby, gdy kościół otworzą z powrotem, być w nim pierwszy przed przybyciem cudzoziemców, zwiedzających skarbiec. To nie jest życie dla chrześcijanina!
Sądzę, że gdyby Bóg nie wiedział, że wszystko, co czynię, czynię tylko dla chwały jego kościoła, — to dusza moja zostałaby potępiona!
Ilokrotnie Don Antoiin zaczął mówić o finansach katedry, nie mógł skończyć swych zwierzeń.
— Ach, Gabrjelu — dodał żałosnym głosem — gdy się tylko porówna, kim byliśmy i kim dzisiaj jesteśmy! Ty, jak i większość tych, którzy tutaj mieszkają, nie macie pojęcia o dawnem bogactwie kościoła. Bogaty był, jak król, raczej jeszcze bogatszy. Kiedy byłeś dzieckiem, znałeś lepiej od kogokolwiek innego historję naszych słynnych arcybiskupów, ale nie wiedziałeś zbyt wiele o fortunie, zebranej przez nich na chwałę Bożą. Wy, uczeni, odnosicie się z lekceważeniem do tych materjalnych szczegółów. Czy masz pojęcie o donacjach królów i książąt, o spadkach, które otrzymywał kościół w testamentach? Lecz jakże mógłbyś wiedzieć o tem? A ja jednak wiem! Dowiadywałem się w archiwach i bibljotekach! Każdy z nas w czem innem znajduje upodobanie. Po rozmowie ze skarbnikiem, skonstatowawszy naszą nędzę, płaczę z wściekłości, pocieszam się zaś, wspominając naszą przeszłość. Tak, byliśmy bogaci, bardzo bogaci!
Arcybiskup z Toledo mógł umieścić nad swoją mitrą koronę, albo dwie korony; jeżeli nie mówię o trzech koronach, to tylko przez wzgląd na Ojca Świętego.
Później akt donacji, nadanej katedrze przez króla Alfonsa VI, na drugi dzień po zdobyciu Toledo. Ten akt został sporządzony w pewnej pustelni. Widziałem na swoje grzeszne oczy pergamin, zapisany pismem gotyckiem, otwierający księgę „Przywilejów katedry“. Dobry król podarował nam dziewięć posiadłości ziemskich, wiele młynów, winnic i nieruchomości miejskich. Po wyliczeniu wszystkich darów mówi z wspaniałomyślnością rycerza chrześcijańskiego: „które to rzeczy nadaję i przekazuję katedrze i tobie, arcybiskupie Bernardo, z własnej, nieprzymuszonej woli. Ani drogą prawa, ani drogą gwałtu i zbrodni nie będzie to mogło być wam odebrane. Amen“.
Później Don Alfonso VII podarował nam osiem wsi, położonych po tamtej stronie Guadalquivir’u, dwa zamki, saliny w Belinchón i piekarnie.
Alfons VIII kroczył śladami poprzednika. Dobrodziejstwa spływają na katedrę jedne po drugich. Otrzymujemy fermy, wsie i miasta. Należy do nas Illescas i większa część Esquivies z siodlarniami de Talavera. Waleczny prałat, Don Rodrigo, odbiera Maurom niezmierzone terytorja. Wówczas posiedliśmy całe księstwo. W naszych rękach znajdował się zarząd nad Cazorla, Bara, Niebla i d‘Alcaraz.
Lecz pozostawmy już królów na stronie. Dużoby się jeszcze dało powiedzieć o tych wielkich panach, którzy składali nam dowody swej wspaniałomyślności. Don Lope de Haro, pan na Biscaye, nie zadawalnia się łożeniem wielkich sum na budowę tej części kościoła, która się ciągnie od bramy Notarjuszy aż po chór. Czyni jeszcze katedrze podarunek z domeny Alcubilete, słynnej z młynów i rybołóstwa i zapisuje rentę, aby podczas nabożeństwa paliła się na chórze świeca. Zwiemy ją świecą drogocenną. Stoi na wielkim pulpicie pod orłem z bronzu. Don Alfonso Tello de Menesas darowuje cztery zamki, wznoszące się na brzegu Guadiana. Za jego przykładem idą inni panowie, obdarzając nas niezliczonemi bogactwami.
Och, Gabrjelu, nie brakowało nam wówczas niczego! Terytorjum, należące do djecezji, było większe, niż niejedna prowincja. Katedra miała swoje posiadłości na ziemi i na morzu. Nasze majętności ciągnęły się wzdłuż i wszerz całego królestwa; nie było prowincji, gdzieby do nas coś nie należało.
Wszystko służyło chwale Bożej — wszyscy płacili czynsz kościołowi. Chleb, wychodzący z pieca, ryba, złapana na wędkę, zboże, mielące się w młynie, pieniądze, bite w mennicach, podróżny, udający się w drogę. Chłopi, wolni od podatków i kontrybucyj, służyli wiernie królowi.
Dbali też o zbawienie swoich dusz, dając nam dziesięcinę w snopach. Spichrze katedralne nie mogły pomieścić tych zbiorów. Wówczas była na świecie prawdziwa wiara, a wiara jest przecież podstawą życia. Bez wiary niema cnoty, uczciwości, niema nic wogóle!...




Około godziny ósmej pojawiał się Don Luis, kierownik chóru, w płaszczu, dość fantastycznie zarzuconym na ramiona, i kapeluszu, zesuniętym na tył głowy. Kapelusz tworzył coś w rodzaju aureoli wokół tej wielkiej głowy. Don Luis, wiecznie roztargniony i niespokojny, podśpiewywał sobie nerwowo.
Pytał się z niepokojem, czy nabożeństwo już się rozpoczęło, ponieważ za ustawiczne spóźniania się grożono mu karą. Gabrjel poczuł wiele sympatji do tego księdza o duszy artysty, który, będąc niedoceniany i traktowany z lekceważeniem, wegetował na jednym z niższych urzędów w kościele. Więcej od dogmatów obchodziła go muzyka.
Izba kierownika chóru była to mansarda, mieszcząca się powyżej mieszkania, zajmowanego przez brata Gabrjela. Mieścił się tam cały majątek artysty: żelazne łóżko, pochodzące z seminarjum, fisharmonja, dwa biusty z gipsu: jeden Beethovena, drugi Mozarta i cała góra papierów: partytury oprawne, partytury zbroszurowane i luźne kartki. Góra ta była tak wysoka, papierzyska rzucone tak niedbale jedne na drugie, że często cały ten stos rozpadał się, a kartki, podobne do spłoszonych ptaków, rozlatywały się w cztery strony izby.
W popołudnia zimowe, po skończonem nabożeństwie Don Luis i Gabrjel schodzili się w mansardzie. Deszcz zacinał po szybach, dni były szare i smutne. Ksiądz przewracał karty partytury, albo przebiegał palcami po fisharmonji, rozmawiając z Gabrjelem, siedzącym na łóżku.
Muzyk entuzjazmował się, mówiąc o swoich zamiłowaniach artystycznych. W środku płomiennej tyrady milkł nagle i pochylał się nad instrumentem. Pokój napełniał się melodjami, które, spływając po schodach, rozlegały się dalekiem echem w klasztorze. Później przerywał grę i powracał do rozmowy, jakby się obawiał, że może stracić wątek myśli.
Milczący Gabrjel był jedynym słuchaczem, którego Don Luis spotykał w katedrze. On jeden mógł słuchać księdza całemi godzinami, nie drwiąc z niego i nie nazywając go głupcem. Konwersacja kończyła się nieodmiennie pochwałą Beethovena.
— Kochałem go zawsze — mówił ksiądz. W muzyce kształcił mnie pewien braciszek klasztorny, który po zamknięciu klasztoru błąkał się po święcie, dając lekcje gry na wiolonczeli. Hieronimici byli wielkimi muzykami kościelnymi. Wydaje mi się, że dawniej każdy zakon miał jakąś specjalność. Jedni, jak naprz. benedyktyni zajmowali się kopjowaniem książek, inni wyrabiali likiery, jeszcze inni robili klatki dla ptaków. Hieronimici studjowali przez siedem lat muzykę i każdy z nich wprawiał się na instrumencie, wybranym przez siebie. Dzięki nim zachował się do dziś w kościołach Hiszpanji pewien gust i smak muzyczny. A jakie orkiestry umieli tworzyć po klasztorach! W ranki niedzielne kobiety tłoczyły się do rozmównicy, aby posłuchać wirtuozów. W tej epoce nie było jeszcze innych koncertów. Mając byt zapewniony, nie potrzebując troszczyć się o nic, oddawali się zupełnie swej sztuce. Ta służba sztuce była także poniekąd ich religijnym obowiązkiem. Dochodzili do szczytów artyzmu. Gdy wyrzucono z klasztorów mnichów, Hieronimici nie znaleźli się w trudnem położeniu, nie potrzebowali żebrać w czasie mszy, lub żyć z łaski pobożnych rodzin. Zmuszeni zarabiać na chleb codzienny, mieli fach w ręku. Zajęli po kościołach miejsca organistów, lub kierowników chóru.
Kapituły wydzierały ich sobie wzajemnie. Niektórzy, bardziej odważni, pragnący poznać bliżej ten świat muzyczny, który w głębi klasztoru wydawał im się fantastycznym rajem, wstąpili do orkiestr teatralnych, podróżowali, zapuszczali się aż do Włoch... Zmienili się w biegu czasu do tego stopnia, że przeor nigdyby ich nie poznał.
Jeden z nich był właśnie moim nauczycielem. Co to był za człowiek! Prawdziwy chrześcijanin! Owładnęła nim jednak do tego stopnia namiętność do muzyki, że nie zostało w nim nic z dawnego mnicha. Gdy rozeszły się wieści, że zakony mają być znów pootwierane, wzruszył z obojętnością ramionami, nowa sonata obchodziła go więcej.
Gabrjelu! Słowa tego człowieka wryły się raz na zawsze w moją pamięć. Pewnego razu, w Madrycie, gdy byłem jeszcze dzieckiem, zaprowadził mnie do swoich przyjaciół, którzy sami dla siebie wykonywali słynne Septuor. Czy pan słyszał to najwdzięczniejsze dzieło Beethovena? Widzę jeszcze mego nauczyciela, w chwili, gdy wychodził z tej audycji, bardzo przejęty, z spuszczoną na piersi głową, ciągnąc mnie machinalnie za rękę. Zaledwie mogłem nadążyć za jego krokami.
Po powrocie do domu spojrzał mi w oczy i rzekł do mnie tak, jakbym już był dorosłym człowiekiem:
„Posłuchaj, Luis’ie, i zapamiętaj sobie moje słowa. Jest na świecie jeden Bóg, tym Bogiem jest Jezus Chrystus i są dwaj półbogowie: Galileusz i Beethoven“.
Mówiąc to, Don Luis rzucił rozmiłowanem spojrzeniem na biust gipsowy, który z kąta izby patrzył na rozmawiających smutnemi oczyma ślepca. Później ciągnął dalej:
Nie znam Galileusza, wiem tylko, że uczony ten był genjuszem. Jestem skromnym muzykiem i nie wiele się rozumiem na rzeczach nauki. Lecz co się tyczy Beethovena, to mój mistrz pomylił się: Beethoven nie jest półbogiem, lecz bogiem!!
I muzyk, drżąc z nerwowego wzruszenia, zaczął przechadzać się po izbie.
— Jakże panu zazdroszczę, Gabrjelu, tej włóczęgi po świecie! Miał pan sposobność słuchania tylu arcydzieł! Wczorajszej nocy nie mogłem zmrużyć oka, tak sobie nabiłem głowę pańskiemi opowiadaniami o pobycie w Paryżu. Ach, te popołudnia niedzielne, te rozkoszne popołudnia niedzielne, które pan spędzał na koncertach Lamoureux, na koncertach Colonne, sycąc się dowoli subtelnością tonów.
Lecz ja, zamurowany w tej katedrze, ja, najwyżej mogący mieć nadzieję, że będę prowadził orkiestrę kościelną, wykonywującą brzydką mszę Rossini w dni świąt uroczystych! Jedyną moją pociechą jest czytanie nut, lub odcyfrowanie tych cudownych arcydzieł, których idjoci i głupcy słuchają, poziewając z nudów. Mam tutaj w tym stosie nut dziewięć symfonij, napisanych przez pewnego niezrównanego mistrza, mam jego sześć sonat i jedną mszę. Posiadam dzieła Haydna, Mozarta, Mendelsona i Wagnera. Czytam je, interpretuję na fisharmonji, o tyle, o ile jest to wogóle możliwe.
Niestety, równie dobrze możnaby mówić ślepcowi o kolorach i rysunkach. Ksiądz wspominał o szczęściu, jakie go spotkało w roku zeszłym. Mówił o niem z niezwykłem entuzjazmem. Kardynał-arcybiskup wysłał go do Madrytu, aby wziął udział w jury podczas konkursu organistów.
— Był to najpiękniejszy tydzień mego życia — mówił do Gabrjela. — Któregoś wieczora, siedząc na jaskółce w Teatro Real, słyszałem „Walkirje“, wykonane na wiolonczelach. Innym razem byłem na koncercie. Grano „Dziewiątą symfonję“ tego głuchego, który teraz właśnie patrzy na nas. Słyszał pan chyba „Dziewiątą symfonję“? Jakie wrażenie pan odniósł? Co do mnie, to muzyka wywiera na mnie potężny wpływ. Przymykam oczy i widzę jakieś nieznane krajobrazy, jakieś dziwne postaci.
Najbardziej zdumiewające jest jednak to, że pewne wizje są przywiązane do pewnych dzieł. Gdy mówię o tem z księżmi, czy służbą kościelną, wszyscy biorą mnie za warjata. Lecz pan jest artystą i dlatego nie obawiam się, aby pan chciał śmiać się ze mnie. Słuchając niektórych melodyj, widzę niebieskie, nieskończone morze o złotych falach. A trzeba panu wiedzieć, że nigdy morza nie widziałem! Inne melodje jednoczą się z krajobrazami lasów i pól. Widzę pasterzy i stada białych owiec. Muzyka Schuberta każe mi patrzeć na zakochane pary, wzdychające pod rozłożystą lipą. Pewni muzycy francuscy budzą w mojej wyobraźni postaci dostojnych dam, przechadzających się w lila krenolinach, koniecznie w lila krenolinach, pośród klombów, na których kwitną róże. A czy na pana, Gabrjelu, muzyka działa w podobny sposób?
Anarchista odpowiedział, potakując w milczeniu głową. Tak i dla niego muzyka budziła światy zjaw, piękniejszych od rzeczywistości!
Czy pan chce, abym powiedział panu, co widzę, słuchając „Dziewiątej Symfonji“ — ciągnął dalej Don Luis. — Ach, to wdzięczne scherzo! Gdy je słyszę, wydaje mi się, że Bóg wraz ze swym niebieskim orszakiem opuścił niebo i że na gospodarstwie zostali mali aniołkowie. Kompletna swoboda! Wakacje powszechne! Niebieskie dzieciaki skaczą sobie z chmury na chmurę i bawią się, sypiąc na ziemię płatkami kwiatów, które święci pozostawili. Jeden z nich otwiera kluczem skrytkę piorunów. Straszliwe grzmoty przerywają zabawę i mali nicponie rzucają się do ucieczki.
— A co pan myśli o adagio? Nie znam nic bardziej pięknego, tak bosko pogodnego...
— Wszyscy słynni amanci, wzięci razem, nie mogliby się zdobyć na wyrażenie swych uczuć miłosnych w podobny sposób, jak czynią to instrumenty, które, zda się, pieszczą się nawzajem. Słuchając adagio, wyobrażam sobie pułapy, pokryte freskami, przedstawiającemi figury mitologiczne. Widzę białe ciała o miękkich linjach. Apollo w złocistym blasku jutrzenki pieści Venus, leżącą na chmurach różanych.
— Uwaga! — wykrzyknął Gabrjel. — To, co pan mówi, nie jest katolickie!
— Lecz jest artystyczne — odparł muzyk z rozbrajającą naiwnością. — Co do mnie, to mało zajmuję się religją. Wierzę w rzeczy, w które wierzyć mnie nauczono. Nie moją rzeczą jest rezonować i szukać dowodów prawdy. Oddałem się całkowicie muzyce, o której powiedziano, że jest najczystszym przejawem ideału, religją przyszłości. Wierzę we wszystko to, co jest piękne, jako w dzieło Boga.
Te popołudniowe rozmowy, toczone w zapadłym kącie uśpionej katedry, coraz bardziej zbliżały ich do siebie. Ksiądz dyskutował, przewracał karty partytur, i grał na fisharmonji. Gabrjel słuchał w milczeniu, przerywając Don Luisowi tylko atakami kaszlu. Były to godziny cichego smutku. Dusze przenikały się nawzajem. Pierwszy marzył, aby opuścić to więzienie w katedrze i zobaczyć świat, drugi, powróciwszy z tego świata ze schorowanem ciałem i zmęczoną duszą, cieszył się, że odpocznie tutaj pod opieką tych ruin wspaniałych i dlatego otaczał milczeniem tajemnicę swojej przeszłości.
Podczas nabożeństwa Gabrjel przechadzał się zwykle po korytarzach klasztoru. Wszyscy znajdowali się w katedrze, prócz dzwonnika, który miał obowiązek pokazywać Olbrzymów. Później, gdy usłyszał, że kobiety plotkują już na progu swoich domów, udawał się do izby dzwonnika, swego dawnego towarzysza broni, lub też schodził do ogrodu, bądź to przez monumentalne schody Tenorio, jeśli drzwi były otwarte, bądź to pod arkadami, łączącemi klasztor z pałacem arcybiskupim. Z rozkoszą błądził pośród drzew, spotykając na każdym kroku wspomnienia swojej rodziny. Falowanie gałęzi, pieszczonych wiatrem, dawało mu iluzję swobodnego życia na szczerej wsi. W altanie, porosłej mchem, siadywał często jego ojciec, napół sparaliżowany na starość.
Dziś spotykał tam ciotkę Tomasa, która robiła na drutach pończochy, a jednocześnie pilnowała podejrzliwie, czy chłopak, wynajęty do pracy w ogrodzie, nie leni się zbytnio.
Ta ciotka Tomasa była jedną z najciekawszych postaci Claverias. Jej słowa miały taką wagą, jak słowa Don Antolina. Srebrna-Rózga drżał przed nią, wiedząc, że ta skromna kobiecina cieszy się potężną protekcją. W czasie, gdy ojciec Tomasy był zakrystjanem, w katedrze znajdował się pewien chłopiec do posyłek, synowiec jednego z beneficjarjuszy, którego stryj umieścił później w seminarjum. Ów chłopiec stał się obecnie księciem kościoła i kardynałem-arcybiskupem z Toledo. Tomasa i arcybiskup znali się od dziecka, tłukli się nieraz co się zmieści w Górnym Klasztorze o posiadanie tego czy innego świętego obrazka lub pokazywali języki żebrakom, zebranym pod portykiem de la Moletta.
Ów potężny Don Sebastian, na którego jedno spojrzenie drżała cała kapituła i wszyscy księża z diecezji, stawał się zupełnie innym człowiekiem w rozmowie ze starą Tomasą. Była wszak jedynem żywem wspomnieniem, pozostałem mu z młodości. Kobiecina całowała pierścień kardynalski z głęboką czcią, — lecz później zaczynała rozmawiać z arcybiskupem, jak z równym sobie, i mało brakowało, aby zwracała się doń przez „ty“. Kardynał, otoczony stale pochlebcami, lub tymi, którzy się go bali, znajdował upodobanie w tych szczerych gawędach i w tej nieco prostackiej poufałości.
Wszyscy w katedrze byli przekonani, że jedna jedyna Tomasa ma prawo mówić Jego Eminencji w oczy całą prawdę. Mieszkańcy Claverias czuli się mile połechtani w swej miłości własnej, widząc, jak arcybiskup chodzi w swej czerwonej sutannie po alejach ogrodu, lub siada na ławce w altanie, aby przez kilka godzin toczyć ożywioną rozmowę ze starą znajomą.
Tymczasem księża, stanowiący świtę kardynała, musieli oczekiwać przed bramą.
Tomasa jednak nie była wcale zarozumiała, ani dumna. W jej oczach książę kościoła był towarzyszem jej lat dziecinnych, któremu powiodło się w życiu. Dla niej był poprostu Don Sebastianem. Ale rodzinka umiała wyzyskać ten przyjacielski stosunek, zwłaszcza zięć Azul, obłudny hipokryta, który, według słów Tomasy, nawet z nitek pajęczych umiał robić złoto, nienasycony chciwiec, wyzyskujący bez skrupułów dobroć kardynała.
Gabrjel z przyjemnością rozmawiał z ciotką. Kochała kościół, jak się kocha dom rodzinny, lecz nie odczuwała wielkiego szacunku ani do świętych, zainstalowanych w kaplicy, ani do dygnitarzy na chórze. Czerstwa i zdrowa staruszka miała bardzo wesołe usposobienie. Żyjąc na świecie siedemdziesiąt kilka lat, nikomu jeszcze nie wyrządziła krzywdy. Wyrażała się nieco za swobodnie, ale nie raziło to w kobiecie, która wiele rzeczy na świecie widziała i która nie wierzyła już ani w autorytety ludzkie, ani w cnoty nieosiągalne. Główną cechą jej charakteru była tolerancja i głębokie wyrozumienie dla wszelkich słabości ludzkich — oburzała się tylko na hipokryzję, starającą się ukryć słabości i grzeszki.
— To nie są ludzie, Gabrjelu, mówiła do swego synowca o dostojnikach katedry. — A Don Sebastian nielepszy od innych. Wszyscy są grzesznikami i niejedno mają na sumieniu. Tłumaczę ich, jak mogę, ponieważ rozumiem, że nie mogą być inni, niż są! Lecz muszę ci się przyznać, że mi się na pusty śmiech zbiera, gdy widzę, jak ludzie klękają przed nimi. Ja osobiście wierzę w Dziewicę z Sanktuarjum i w Boga. Ale ci panowie? Gdyiby ludzie ich znali tak, jak ja ich znam! Życie jest życiem — nieszczęście polega nie na tem, że każdy z nas ma wady, lecz na tem, że się je stara ukryć i grać komedję, jak naprzykład ten łobuz, mój zięć. Ten hipokryta wali się w piersi, aż jęczy, później za przykładem bigotów rzuca się, jak długi, na ziemię, całując posadzkę, a jednocześnie życzy mi śmierci, licząc na spadek po mnie, na te pieniądze, które trzymam w komodzie. Okrada skarbonkę, kradnie świece, i podbiera miedziaki z tacy. Już dawno wyrzuconoby go stąd, gdyby nie moja interwencja. Muszę myśleć o mojej chorej córce i o wnuczkach.
Gdy Gahrjel odwiedzał ją w ogrodzie, witała go zawsze tem samem powitaniem.
— He, he, jak widzę masz już lepszą minę, porastasz w pierze! Twój brat napewno postawi cię na nogi!
Później następowało nieodmienne porównanie między zdrową i czerstwą starością a tą wyniszczoną, schorowaną młodością, walczącą rozpaczliwie ze śmiercią.
— Spójrz na mnie, spójrz na moje siedemdziesiąt lat! Nigdy nie wiedziałam, co to jest choroba. Zimą, jak i latem już o czwartej rano jestem na nogach. Mam jeszcze wszystkie zęby, jak w tym okresie, gdy Don Sebastian w swej czerwonej szacie de monaguillo odwiedzał mnie, aby mi wyrywać z rąk część mego śniadania. Ale i to prawda, że w twojej rodzinie wszyscy byli zawsze bardzo wątli. Twój ojciec, zanim doszedł do mego wieku, uskarżał się bardzo na reumatyzm i nie mógł znieść wilgoci w ogrodzie. Natomiast my, Villalpando, jesteśmy, jak z żelaza. Niedarmo pochodzimy od tego sławnego Villalpando, który ufundował kratę przed głównym ołtarzem, tabernakulum i sto innych rzeczy. Musiał to być prawdziwy olbrzym. Łamał w ręku podkowy, niby kromki chleba.
Choroba Gabrjela budziła głębokie współczucie w starej Tomasie, co jednak nie przeszkadzało ciotce pozwalać sobie od czasu do czasu na pewne złośliwe uwagi.
— Ej, braciszku, szyjębym dała, żeś się nieźle bawił, podróżując po świecie! Wojna cię zgubiła. Gdyby nie wojna, rozpierałbyś się dzisiaj na chórze, a możebyś był już drugim Don Sebastianem. Przyznać trzeba, że Don Sebastian w czasach swej młodości miał daleko gorszą od ciebie opinję w seminarjum i że nie był zbyt pojętny. Ale ty zobaczyłeś szeroki świat, zasmakowałeś w tych krajach, gdzie, jak mówią, jest dużo ponętnych kobiet, strojnie ubranych, noszących kapelusze tak duże, jak parasole. Masz teraz minę lubieżnej małpy — ty, który byłeś dawniej tak skromnym chłopcem. Mówi ci to twoja ciotka! Nieźle się musiałeś łobuzować, skoro wracasz do nas w podobnym pożałowania godnym stanie. Szeroko żyłeś, nieprawdaż? A twoja biedna matka sądziła, że będziesz świętym! Boże broń od takich świętych! Nie zaprzeczaj, nie zaprzeczaj, nie rób miny świętoszka — nienawidzę kłamstwa! Bawiłeś się, bawiłeś, hulałeś bez opamiętania, tak, że naraziłeś zdrowie na szwank. Ci ludzie, zrodzeni w kościele, noszą w sobie jakiegoś demona. Gdy zaczną żyć — to już żyją na całego!
Pewnego dnia Gabrjel zapytał ciotkę o pewną sprawę. Pytanie to dawno miał już na ustach. Chciał mianowicie dowiedzieć się, co się stało z jego synowicą, Sagrario, i co zaszło w rodzinie jego brata.
— Bardzo byłbym ciotce wdzięczny, gdyby mi to wyjaśnić chciała. Wydaje mi się, że wszyscy obawiają się mówić o tem. Nawet ten gaduła Tato milczy uparcie, gdy o to zapytać.
Twarz Tomasy spochmurniała.
— Wielkie nieszczęście, moje dziecko, tak wielkie nieszczęście, jakiego nie pamiętamy w Claverias. Szaleństwa świata weszły do katedry i usłały sobie gniazdko w najbardziej szanownym i najstarszym domu Claverias. Wszyscy są tutaj dzielnymi ludźmi, lecz wy, Luna, jesteście najzacniejsi. Idziecie zaraz po Villalpando.
Ach, gdyby twoja matka mogła podnieść głowę z trumny! Gdyby żył twój ojciec! Odpowiedzialność ponosi przedewszystkiem Estaban, ten głupiec dobroduszny, który sprowokował nieszczęście, pragnąc wydać zamąż córkę po swej myśli. Jak większość ojców, chciał, aby córka zrobiła dobrą partję.
— Ale, co się stało właściwie?
— Pewien kadet z Akademji zadurzył się w niej, a twój brat pozwolił temu fircykowi na flirty z Mariquitą. Tysiąc razy perswadowałam Estabanowi. Przyjmij do wiadomości, że z tego nic dobrego wyjść nie może. Nie jest to mąż dla Sagrario.
Sympatyczny, dowcipny, elegancki, w mundurze, jak z igły, młody człowiek był przywódcą kadetów w ich najbardziej warjackich eskapadach. Zawsze gotów był popełnić jakieś szaleństwo. Był synem bardzo bogatych rodziców. Pieniędzy nigdy mu nie brakło. Biedna Sagrario pokochała go z całych sił, nie widziała świata poza nim. Pyszniła się, udając się w niedzielę na przechadzkę do Zacodover, lub Miradero w towarzystwie swej matki i konkurenta, którego zazdrościły jej najpiękniejsze panny z miasta. Całe Toledo mówiło o piękności twojej bratanicy; w kolegjum szlachetnie urodzonych panien nazywano ją „zakrystjanką z katedry“. A ona, biedactwo, żyła tylko dla swego kadeta, pożerała go swemi, błękitnemi oczami. Ten głupiec, twój brat, wprowadził go do swego domu, mile pochlebiony w swej miłości własnej. Wiesz dobrze, Gabrjelu, do jakiego stopnia umieją się zaślepiać niektórzy z nas. Pochodząc z niższych sfer, uważają, że spływa na nich niebywały splendor, skoro kadet nadskakuje ich córkom, chociaż te miłostki prawie nigdy nie kończą się małżeństwem. Każdy z tych kadetów zostawił w swojem mieście rodzinnem jakąś kuzynkę, czy narzeczoną i, skończywszy szkołę, oczywiście powraca do niej.
— A jak się to skończyło?
—Gdy kadet został oficerem, rodzina odwołała go do Madrytu. Pożegnanie było poprostu tragiczne. Ten bałwan, twój brat, i ta gapa, twoja bratowa (niechaj spoczywa w pokoju), płakali, jak bobry. Młodzi ściskali się za ręce i godzinami całemi patrzyli sobie w oczy. Oficer był bardzo spokojny. Przyrzekł, że będzie przyjeżdżał w każdą niedzielę, że codziennie będzie pisywał listy. Z początku dotrzymywał słowa, lecz później przechodziły całe tygodnie, a on się nie zjawiał, wreszcie zupełnie przestał dawać znać o sobie. Wydawało się, że biedna Sagrario umrze ze zmartwienia i zgryzoty. Rumieńce znikły, a twarzyczka straciła świeżość brzoskwini.
Kryła się po kątach i płakała, jak Magdalena. Wreszcie pewnego pięknego dnia uciekła do Madrytu.
— Czy nie próbowano jej sprowadzić tutaj z powrotem?
— Twój brat zupełnie głowę stracił. Biedny Estaban! Niejednokrotnie po nocach widziałem go w Górnym Klasztorze, jak z nieprzytomnym wyrazem twarzy trwał nieruchomo, patrząc w niebo szklanemi oczyma. Wszyscy w Clavierias przez dwa lata byli pod wrażeniem tej katastrofy. Była to powszechna żałoba.
— Lecz później, czy nie mieliście żadnych wiadomości o Sagrario? Niewiadomo co się z nią stało?
— Tak, z początku wiedzieliśmy to i owo. Żyli razem w Madrycie, jako mąż i żona. I już prawie zaczęłam wyrzucać sobie, że tak surowo osądziłam kadeta, będąc przekonana, że ten łobuz ożeni się wkońcu z Sagrario. Lecz po upływie roku wszystko się skończyło. Miał jej już dosyć; w sprawę wmieszała się jego rodzina, nie chcąc, aby Sagrario stawała na drodze dalszej karjery młodego człowieka. Zwrócono się nawet do policji, aby ochronić galanta od skarg i płaczów porzuconej.
Od tej chwili nie wiem już nic pewnego. Od czasu do czasu słyszałam coś niecoś od ludzi, którzy powracali z Madrytu. Widziano ją, lecz lepiejby było, gdyby już nikt jej więcej nie widział. Hańba, Gabrjelu, hańba dla całej naszej rodziny. Nieszczęśliwa stała się ostatnią z ostatnich. Mówiono mi także, że była chora, przypuszczam, że i teraz jeszcze choruje. Takie życie w przeciągu pięciu lat! I pomyśleć, że jest córką mojej siostry!
Tomasa mówiła z wielkiem przygnębieniem w głosie:
— Co się stało tutaj później, wiesz już, Gabrjelu. Twoja biedna bratowa umarła, sami nie wiemy, na jaką chorobę. Chorowała zaledwie kilka dni. Sądzimy, że wstyd ją zabił. Gryzły ją także wyrzuty sumienia. W ostatnich chwilach mówiła, że sama jest winna wszystkiemu.
— Ciotko zawołał Gabrjel, — jesteście przecież dobrą kobietą. Powinniście się byli już dawno zająć tą nieszczęśliwą. Trzeba ją było odnaleźć, przygarnąć, sprowadzić tutaj z powrotem!
— Ach, moje dziecko, i ty mnie to mówisz? Tysiąc razy marzyłam już o tem podczas bezsennych nocy. Ale obawiam się twego brata. Jest dobry, poczciwy, spokojny, lecz gdy się tylko słówkiem wspomni o Sagrario, wpada w jakąś straszną wściekłość. Uważałby to za świętokradztwo, gdyby kobieta upadła zamieszkała pod dachem katedry, w mieszkaniu, które dawniej należało do jej rodziców.
Poza tem, wydaje mi się, że bałby się wywołać skandal w Clauerias, gdzie przecież wszyscy wiedzą już o tej historji. Ale to mniejsza; ja w tem, że niktby gęby nie otworzył. Powtarzam: boję się tylko twego brata!
— Pomogę ciotce! — zawołał Gabrjel stanowczym głosem. — Gdy już odnajdziemy Sagrario, sprawę dojścia do ładu z Estabanem biorę na siebie. Lecz kapituła i kardynał? Czy nie zaprotestują przeciwko powrotowi tej nieszczęśliwej?
— Ech, jest to już stara historja, wspomnienia zatarły się przecież. Pozatem moglibyśmy umieścić Sagrario w klasztorze, gdzieby żyła cicho i samotnie, tak, aby nikt się nie gorszył.
— Nie, nie, moja ciotko! Lekarstwo byłoby zbyt okrutne. Nie mamy prawa ocalić jej za cenę jej wolności.
— Masz rację, — rzekła staruszka, po głębszym namyśle. — Obłóczyny nie zdadzą się na nic. Tylko w rodzinie może znaleźć dobry przykład, który ją skieruje na uczciwą drogę. Sprowadzimy ją więc tutaj, pod warunkiem, że ze skruchą wyrazi pragnienie poprawy.
Co się zaś tyczy Don Sebastiana, to o niego bądź spokojny, Gabrjelu. Gdy tylko uda się nam sprowadzić tutaj małą, nie powie ani jednego złego słowa. Cóżby zresztą miał gadać? Należy być litościwym w stosunku do bliźnich, a litość jest przecież obowiązkiem tych panów.
Wierz mi, Gabrjelu, w gruncie rzeczy są to przecież ludzie i to tylko ludzie.




  1. Etymologicznie „mały mnich“ — dziecko z chóru.
  2. Kaplica z ciemnych marmurów, gdzie się przechowuje relikwje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Edward Boyé.