Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i w Boga. Ale ci panowie? Gdyiby ludzie ich znali tak, jak ja ich znam! Życie jest życiem — nieszczęście polega nie na tem, że każdy z nas ma wady, lecz na tem, że się je stara ukryć i grać komedję, jak naprzykład ten łobuz, mój zięć. Ten hipokryta wali się w piersi, aż jęczy, później za przykładem bigotów rzuca się, jak długi, na ziemię, całując posadzkę, a jednocześnie życzy mi śmierci, licząc na spadek po mnie, na te pieniądze, które trzymam w komodzie. Okrada skarbonkę, kradnie świece, i podbiera miedziaki z tacy. Już dawno wyrzuconoby go stąd, gdyby nie moja interwencja. Muszę myśleć o mojej chorej córce i o wnuczkach.
Gdy Gahrjel odwiedzał ją w ogrodzie, witała go zawsze tem samem powitaniem.
— He, he, jak widzę masz już lepszą minę, porastasz w pierze! Twój brat napewno postawi cię na nogi!
Później następowało nieodmienne porównanie między zdrową i czerstwą starością a tą wyniszczoną, schorowaną młodością, walczącą rozpaczliwie ze śmiercią.
— Spójrz na mnie, spójrz na moje siedemdziesiąt lat! Nigdy nie wiedziałam, co to jest choroba. Zimą, jak i latem już o czwartej rano jestem na nogach. Mam jeszcze wszystkie zęby, jak w tym okresie, gdy Don Sebastian w swej czerwonej szacie de monaguillo odwiedzał mnie, aby mi wyrywać z rąk część mego śniadania. Ale i to prawda, że w twojej rodzinie wszyscy byli zawsze bardzo wątli. Twój ojciec, zanim doszedł do mego wieku, uskarżał się bardzo na reumatyzm i nie mógł znieść wilgoci w ogrodzie. Natomiast my, Villalpando, jesteśmy, jak