Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tomasa mówiła z wielkiem przygnębieniem w głosie:
— Co się stało tutaj później, wiesz już, Gabrjelu. Twoja biedna bratowa umarła, sami nie wiemy, na jaką chorobę. Chorowała zaledwie kilka dni. Sądzimy, że wstyd ją zabił. Gryzły ją także wyrzuty sumienia. W ostatnich chwilach mówiła, że sama jest winna wszystkiemu.
— Ciotko zawołał Gabrjel, — jesteście przecież dobrą kobietą. Powinniście się byli już dawno zająć tą nieszczęśliwą. Trzeba ją było odnaleźć, przygarnąć, sprowadzić tutaj z powrotem!
— Ach, moje dziecko, i ty mnie to mówisz? Tysiąc razy marzyłam już o tem podczas bezsennych nocy. Ale obawiam się twego brata. Jest dobry, poczciwy, spokojny, lecz gdy się tylko słówkiem wspomni o Sagrario, wpada w jakąś straszną wściekłość. Uważałby to za świętokradztwo, gdyby kobieta upadła zamieszkała pod dachem katedry, w mieszkaniu, które dawniej należało do jej rodziców.
Poza tem, wydaje mi się, że bałby się wywołać skandal w Clauerias, gdzie przecież wszyscy wiedzą już o tej historji. Ale to mniejsza; ja w tem, że niktby gęby nie otworzył. Powtarzam: boję się tylko twego brata!
— Pomogę ciotce! — zawołał Gabrjel stanowczym głosem. — Gdy już odnajdziemy Sagrario, sprawę dojścia do ładu z Estabanem biorę na siebie. Lecz kapituła i kardynał? Czy nie zaprotestują przeciwko powrotowi tej nieszczęśliwej?
— Ech, jest to już stara historja, wspomnienia zatarły się przecież. Pozatem moglibyśmy umieścić