Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wreszcie pewnego pięknego dnia uciekła do Madrytu.
— Czy nie próbowano jej sprowadzić tutaj z powrotem?
— Twój brat zupełnie głowę stracił. Biedny Estaban! Niejednokrotnie po nocach widziałem go w Górnym Klasztorze, jak z nieprzytomnym wyrazem twarzy trwał nieruchomo, patrząc w niebo szklanemi oczyma. Wszyscy w Clavierias przez dwa lata byli pod wrażeniem tej katastrofy. Była to powszechna żałoba.
— Lecz później, czy nie mieliście żadnych wiadomości o Sagrario? Niewiadomo co się z nią stało?
— Tak, z początku wiedzieliśmy to i owo. Żyli razem w Madrycie, jako mąż i żona. I już prawie zaczęłam wyrzucać sobie, że tak surowo osądziłam kadeta, będąc przekonana, że ten łobuz ożeni się wkońcu z Sagrario. Lecz po upływie roku wszystko się skończyło. Miał jej już dosyć; w sprawę wmieszała się jego rodzina, nie chcąc, aby Sagrario stawała na drodze dalszej karjery młodego człowieka. Zwrócono się nawet do policji, aby ochronić galanta od skarg i płaczów porzuconej.
Od tej chwili nie wiem już nic pewnego. Od czasu do czasu słyszałam coś niecoś od ludzi, którzy powracali z Madrytu. Widziano ją, lecz lepiejby było, gdyby już nikt jej więcej nie widział. Hańba, Gabrjelu, hańba dla całej naszej rodziny. Nieszczęśliwa stała się ostatnią z ostatnich. Mówiono mi także, że była chora, przypuszczam, że i teraz jeszcze choruje. Takie życie w przeciągu pięciu lat! I pomyśleć, że jest córką mojej siostry!