Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzeniem na biust gipsowy, który z kąta izby patrzył na rozmawiających smutnemi oczyma ślepca. Później ciągnął dalej:
Nie znam Galileusza, wiem tylko, że uczony ten był genjuszem. Jestem skromnym muzykiem i nie wiele się rozumiem na rzeczach nauki. Lecz co się tyczy Beethovena, to mój mistrz pomylił się: Beethoven nie jest półbogiem, lecz bogiem!!
I muzyk, drżąc z nerwowego wzruszenia, zaczął przechadzać się po izbie.
— Jakże panu zazdroszczę, Gabrjelu, tej włóczęgi po świecie! Miał pan sposobność słuchania tylu arcydzieł! Wczorajszej nocy nie mogłem zmrużyć oka, tak sobie nabiłem głowę pańskiemi opowiadaniami o pobycie w Paryżu. Ach, te popołudnia niedzielne, te rozkoszne popołudnia niedzielne, które pan spędzał na koncertach Lamoureux, na koncertach Colonne, sycąc się dowoli subtelnością tonów.
Lecz ja, zamurowany w tej katedrze, ja, najwyżej mogący mieć nadzieję, że będę prowadził orkiestrę kościelną, wykonywującą brzydką mszę Rossini w dni świąt uroczystych! Jedyną moją pociechą jest czytanie nut, lub odcyfrowanie tych cudownych arcydzieł, których idjoci i głupcy słuchają, poziewając z nudów. Mam tutaj w tym stosie nut dziewięć symfonij, napisanych przez pewnego niezrównanego mistrza, mam jego sześć sonat i jedną mszę. Posiadam dzieła Haydna, Mozarta, Mendelsona i Wagnera. Czytam je, interpretuję na fisharmonji, o tyle, o ile jest to wogóle możliwe.
Niestety, równie dobrze możnaby mówić ślepcowi o kolorach i rysunkach. Ksiądz wspominał o szczęściu, jakie go spotkało w roku zeszłym. Mówił