Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ny, zielony i biały. Pałce jego pieściły te karteczki.
— Marny dzień, Gabrjelu! Teraz zima, a w tej porze roku rzadko kto podróżuje. Najlepszym sezonem jest wiosna, gdy przyjeżdżają do Gibraltaru Anglicy. Udają się na uroczystości do Sevilli, a stamtąd zaglądają do Toledo, aby obejrzeć katedrę. Od czasu do czasu wpada także ktoś z Madrytu. Urągając i mrucząc pod nosem, dają parę groszy za obejrzenie Olbrzymów i wielkiego dzwonu.
O, wówczas przyjemnie jest rozdawać bilety! Któregoś dnia, wyobraź sobie, zebrałem osiemdziesiąt durów! Pamiętam: było to akurat w Boże Ciało. Mariquita musiała zaszywać dziury w mojej kieszeni, porwały się bowiem, nie wytrzymawszy ciężaru tych pesetów. Prawdziwa łaska pańska!
I patrzył smutnie na kwitarjusze, zmartwiony, że tak mało biletów wyrywał teraz, podczas tych dni zimowych. Całem jego pragnieniem było, aby sprzedawać jak najwięcej tych biletów, które musiał nabyć turysta, pragnący obejrzeć ciekawe zakątki katedry.
— Czy widzisz te zielone bilety? — mówił do Gabrjela. — Są najdroższe. Wartość ich wynosi dwie pesety. Lecz pozwalają zato obejrzeć Skarbiec, kaplicę Najświętszej Panny, Ochavo[1] i relikwje.

Na całym świecie niema podobnych relikwij! A te czerwone? Kosztują sześć reali. Otwierają wstęp do zakrystji, kaplicy Don Alvaro, de Luna i kardynała Albornoza, do sali kapituły, zdobionej dwoma rzędami portretów arcybiskupów. Czyż ktoś, na myśl o tylu pięknych rzeczach, będzie się jeszcze ociągał z wydobyciem z kieszeni portmonetki?

  1. Kaplica z ciemnych marmurów, gdzie się przechowuje relikwje.