Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Gabrjel Luna.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szaleńców. Drzwi domów pękały pod uderzeniami kolb, przerażeni mieszkańcy wybiegali na ulicę, gdzie ginęli, przeszyci bagnetami. W głębi mieszkań widać było kobiety z rozwianemi włosami, wydzierające się rozpaczliwie z rąk napastników, drapały im paznogciami twarze i starały się daremnie utrzymać na sobie suknie. W „Instituto“ ciemne masy zdobywców rozbijały na drzazgi instrumenty gabinetu fizycznego. Sądzili, że walczą z wymysłami demona, dzięki którym bezbożnicy mogą się porozumiewać z rządem centralnym w Madrycie. Niszczyli więc uderzeniami kolb i butów złocone koła aparatów, tarcze i pierwsze modele maszyn elektrycznych.
Wojna skończyła się wreszcie. Rebeljanci, przegnani z prowincyj centralnych do Katalonji, a później odrzuceni aż na granicę, musieli oddać broń granicznym posterunkom francuskim. Wielu z nich mogło skorzystać z prawa amnestji. Radośnie powrócili pod swój dach rodzinny. Wśród nich był także Mariano, syn dzwonnika; nie uśmiechała mu się bowiem myśl wyemigrowania zagranicę. Poza tem umarł wszak jego ojciec, miał więc nadzieję, że bez wielkiego zachodu zajmie wakujące po zmarłym miejsce na wieży. Do długich zasług rodziny dodać należało teraz jego trzyletnią kampanję wojenną i ranę, którą odniósł. Wszystko to dla dobra religji i kościoła. Mógł się prawie porównywać z męczennikami chrześcijańskimi. Gabrjel wyemigrował. Nosił epolety, nie mógł więc uznać uzurpatora. Deklarował swoje stanowisko z arogancją, nabytą w tej karykaturalnej armji, posuwającej do absurdu dawny formalizm militarny.