Frania

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Frania
Podtytuł Szkic
Pochodzenie Przegląd Tygodniowy Życia Społecznego, Literatury i Sztuk Pięknych, 1894, nr 26
Redaktor Adam Wiślicki
Wydawca Adam Wiślicki
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


FRANIA.
SZKIC
przez
Gabryelę Zapolską.

— Pójdziemy na festyn?
— Jak chcesz!...
— Ta ta ta!.. masło maślane... obłudnik! faryzejczyk!... myślałby kto, że trzech zliczyć nie umie. Tyran!...
Marulka stulił uszy, poprawił się niespokojnie na krześle i drżącą ze starości ręką po obrusie zaczął nożem krzyżyki znaczyć.
Lecz pani Franciszka porwała go za rękaw i gwałtownie nim targać zaczęła.
— Połóż ty!... niedorajdo!... obrusy teraz będziesz krajać w kawałki!... niszczyć bieliznę stołową, co moją krwawą pracą w kupie trzymam, bez florku, piorę i nie daję się jej rozpaść w kawałki!
Umilkła na chwilę, lecz zaraz podjęła tym samym krzykliwym głosem:
— Tybyś chętnie serce moje wziął i tak na sztuki nożem pokrajał... znam cię, ptaszku!...
Marulka podniósł na żonę swe wielkie zamglone źrenice, nad któremi sterczały krzaki brwi od siwizny białych.
— Co ty gadasz, Franiu!... wyszeptał, wzruszając ramionami.
Lecz Frania w spojrzeniu tem znalazła nowy powód do gniewu.
— O!... jakto patrzy! jakto patrzy z podełba... jak zbój!...
Uderzyła drobną pięścią w stół.
— Nie patrz na mnie, bo mi schab przez gardło nie przejdzie...
Marulka opuścił pomarszczone i zaczerwienione powieki i siedział teraz nieruchomy, jak posąg, strawiony rdzą czasu, pracy i niedostatku. Przed sobą miał szerokie i rozłożyste piersi żony, objęte wykrochmalonym i wyrurkowanym kaftanikiem. Po przez oczka haftu przebijała masa białego, przesiąkłego tłuszczem ciała i świecił się łańcuszek, na którym zwieszało się kilka medalików. Frania jadła szybko a okrągła jej twarz o drobnych rysach, ustach wiecznie ściągniętych, jakby w przesadzonej chęci dystynkcyi, drobnych oczkach złotawo-rudych, nad któremi świeciły się przyklepane i pomadą wysmarowane włosy, zmieniała się machinalnie pod wpływem dobitnego poruszania szczęką dolną, jak twarze maryonetek w gabinecie figur woskowych.
Frania nie jadła, lecz żuła.
Żuła, przeżuwała, żuła znów, zanim zdecydowała się połknąć ów nieszczęsny kawałek strawy. Jedząc, układała kupki z jadła na brzegu talerza, przyglądała się im, rozrzucała, mieszała, układała na nowo i wreszcie decydowała się nabrać na brzeg noża trochę strawy i wsunąć do ust zaledwie rozwartych.
Zdawaćby się mogło, że ta czterdziestoletnia kobieta żyje jedynie dlatego, aby zasiąść przy brzegu stołu i żuć, żuć bez końca, to rośliny, to ciało innych zwierząt, to maczać chleb w sosach długo, długo i wreszcie, gdy tłuszcz już krzepł na talerzu, podnieść rękę do ust i chleb ssać powoli zacząć.
Mała, tłusta, z biodrami szeroko rozwiniętemi, z głową małą, wtłoczoną pomiędzy rozlane ramiona, lubiła ciepło, jadło, obówie ze szpiczastemi nosami, kawę, spacery na plantach, panią Tulipskę, sąsiadkę z pierwszego piętra. Nienawidziła za to mężczyzn, księżyca, muzyki, pani Gundelskiej, sąsiadki z drugiego piętra, sług w ogólności, książek, miłości, wraz ze wszelkiemi akcesoryami a szczególnie męża.
Dwadzieścia lat małżeństwa z człowiekiem o lat trzydzieści od niej starszym, oprócz tortury małżeńskiego łoża, nie przyniosło jej ani jednej chwili jaśniejszej, drgnięcia zmysłów, stracenia choćby na sekundę świadomości o brutalności i szpetocie aktu, na który przysięga ślubna skazywała ją bez litości. Marulka, czech limfatyczny i chorowity był dla niej w chwilach nagłej czułości uosobieniem kata, znęcającego się nad jej zupełnie zimnem i milczącem ciałem.
Po długich walkach nareszcie zmuszona mu ulegać, miała w swych oczach taką moc wstrętu, że każdy cofnąłby się przed tą wyraźnie zaznaczoną nienawiścią i pogardą kobiety.
Gdy mąż jej zadowolniony zapalał fajeczkę i pogwizdywał polkę, Frania gryzła do krwi usta z bezsilnej wściekłości. Uległa!... uledz musiała! Lecz dlaczego? czyż nie była właścicielką swego ciała? zkąd i kto nadał prawo temu człowiekowi znieważać ją brutalnym aktem, w którym po latach tylu, ani na chwilę nic, prócz szpetoty, dopatrzeć i odczuć nie mogła? I powoli z tej Frani jasnowłosej i w krasę bogatej, zrobiła się drobna, gruba kobietka, żująca potrawy, które sama przyrządzała w kuchni całemi godzinami. Prasowała sobie kaftaniki, rurkowała je i szaremi godzinami gawędziła z panią Tulipską, sąsiadką z pierwszego piętra o drożyźnie mięsa, jaj, mleka i mieszkań.
Czasem potrąciły o sługi a raz nawet zgadało się o miłości.
Pani Tulipska westchnęła i ramionami ruszyła.
— Moja paniusiu droga — wyrzekła, zakładając ręce na piersi — romanse to fidryganse!... miłość!... abo to istnieje na świecie? Ot, człowiek z człowiekiem się zejdzie, złączy ich wola Boska i klepią biedę we dwoje. Z początku to kobiecie ciężko się przyzwyczaić do tych... wymagań mężowskich, później to się i znosi... ot! jak dopust Boży!...
Frania pokiwała głową.
— Patrzcie państwo!... to i paniusia także!... ano, to cieszy mnie bardzo, że nie ja jedna. Mój pan małżonek mówi mi, że to ja tylko taki głaz!
Pani Tulipska parsknęła śmiechem.
— Co znów!... wszystkie my tak!... panom mężom to jeszcze czasem fidryganse-romanse w głowie!
Czuli się to czuli a ja najczęściej, gdy mnie Tulipski całuje — o jutrzejszym obiedzie myślę, albo o tem, czy aby strych będzie wolny w przyszłym tygodniu i czy mogę zacząć pranie....
— To tak, jak ja!... przyświadczała Frania.
Mrok zapadał błękitny i tajemniczy.
W klatce kanarki kurczyły się do snu, chowając głowę pod skrzydełka. Przytuliły się do siebie blizko, blizko i wisiały tak nieruchomie w przestrzeni, jak dwie gwiazdeczki złote nagle ze sobą złączone.
Przed obydwoma kobietami na maluchnym stoliku, pokrytym czerwonym obrusem, stały filiżanki od kawy, cukierniczka, okruchy ciastek na talerzyku i w pudełku smażone owoce.
Pani Tulipska utkwiła wzrok w klatkę z ptakami.
— Będzie pani miała młode? — spytała wreszcie chrapliwym głosem.
— Będę! — odparła Frania — kupiłam niedawno samicę na miejsce tej, co zdechła. Zaraz się pokochali z kanarkiem i teraz panuje między niemi wielka miłość...
Pani Tulipska wydęła usta i sięgnęła po smażoną gruszkę.
— Och!... te zwierzęta!... wyszeptała przewracając oczy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nienawiść, jaką miała Frania do objawów miłości męża, powoli przeszła i na samą postać Marulki. Ośmielając się, coraz więcej ścigała go tą nienawiścią ciągle, siekąc go rózgą pogardliwych wyrażeń, rzucając mu w twarz jego wiek, złamaną postać, trudność wysłowienia się. Cały rząd domu przeszedł w jej ręce, odebrała mu pieniądze, i wydzielała mu centy na marki do listów, lub na trochę tabaki. Marulka był urzędnikiem w niewielkim banku i pensyjka jego zaledwo wystarczała na skromne życie dla dwojga. Frania znajdowała w tem doskonałe źródło utyskiwań i tronując wśród swych dwóch pokoi w powodzi białego perkalu i tanich wstawek, czuła się tylko na chwilę uspokojoną, gdy zasiadła do obiadu. I tu jednak ścigała jeszcze męża nienawistnym wzrokiem, nazywając go „tabaczarzem, tyranem“, lub „przeklętym czechem“.
Marulka milczał, kulił siwą głowę w ramiona, rozumiejąc dobrze, zkąd pochodzi źródło wiecznej urazy tej kobiety, ciągle chmurnej, złej i jakby skrzywdzonej.
Ustępował we wszystkiem, nie dlatego, aby ją kochał obecnie, bo Marulka także kochać nie umiał, lecz dlatego, że przyzwyczaił się do niej, do jej dąsów, wymysłów, nienawiści i jej zimnego i zbuntowanego temperamentu.

∗                    ∗

Po obiedzie był festyn w Strzeleckim ogrodzie. Zieleń, kurz, stoliki z hrabiankami galicyjskiemi, sprzedającemi losy na loteryę, namioty z aktorkami w scenicznych sukniach, odświeżonych na tę uroczystość, panowie komitetowi, latający jak gromada szaleńców z jednego końca ogrodu na drugi dla niewiadomych przyczyn, trzy kapele wojskowe grające równocześnie, lub na przemiany fantazye z „Traviatty“ i „Carmeny“, lampiony poszarpane zanim jeszcze zmrok nastał, tłok ludzi koło stolików restauracyjnych, słońce wspaniałe, olbrzymie, boskie, po nad tą gromadą robaków, wijących się w śmiertelnych podrygach ambicyi, próżności, próżniactwa i miłości.
Po zasłanych jak śniegiem, biletami loteryjnemi alejach, szła wyprostowana Frania, trzymając się ramienia Marulki, który uroczysty, w długim surducie i nowym kapeluszu, starał się swe ogromne stopy zastosować do drobnych kroków żony.
Frania miała na sobie szarą jedwabną suknię, narzutkę okrytą dżetem, kapelusz koronkowy z żółtym kwiatem i koronkowemi „brydami“. Ten żółty kwiat niepokoił ją. Zdawało się jej, że jest „krzyczący“, nieprzyzwoity...
Gdy włożyła kapelusz, odwróciła się do męża:
— Prawda, kokocko wyglądam? — spytała w obawie uczciwej mieszczanki przed skandalem, jaki mógł wypaść z powodu tak wyzywającego stroju.
Marulka, przyzwyczajony do ciągłego potakiwania żonie, przyświadczył i tym razem.
— Prawda...
Lecz Frania przyskoczyła do niego z zaiskrzonemi oczami.
— Co, prawda? — wrzasnęła — co, prawda?
— Ano to, co mówisz!...
— Al... więc kokocko wyglądam?
Podparła się pod boki, dusząc się w zbyt ciasnym gorsecie i aksamitnym kołnierzyku sukni.
Żółty kwiat chwiał się na jej głowie, jak chorągiew niesławy.
— Ja... nie mówię — jąkał nieszczęśliwy Marulka.
— Otóż na złość pójdę, tak jak jestem! — wołała Frania — a jeżeli mnie kto zaczepi, albo paupry mnie sekować zaczną, to będzie twoja wina, mój czuły panie mężu!...
Uspokoiła się wszakże, przygładziła włosy i wskazała parasolką drzwi.
Proszę iść naprzód!... wyrzekła — niemam ochoty, żebyś mi kiedy na kark spadł na wschodach a ty potrafisz mi to zrobić... o!... znam cię, chytra sztuko!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Poszli więc na ów festyn i Frania szła teraz po alejach ogrodu w takt marsza z „Carmeny“, nie odwracając głowy, patrząc prosto przed siebie i sznurując usta. Wiedziała bowiem, że może spotkać panią naczelnikową, pana naczelnika i kolegów męża, należało im pokazać, że pani Marulka jest kobietą „dobrze“ i potrafi reprezentować instytucyę, w której mąż pracuje. Gdy doszli do restauracyi, Marulka zaproponował żonie „a seid’l“, za co został silnie uszczypany w łokieć, gdyż piwo pić można, ale o zejdlach i halbach mówią tylko prostacy.
Właśnie, koło ogrodzenia, niedaleko latarni opróżnił się stolik i kelner sprzątał kufle i ułamki precli, rozsypane na blacie. Frania usiadła na krzesełku i sznurując ciągle usta, zażądała dwa „kufelki“ piwa. Kelner poszedł, machając serwetą a orkiestra skończyła fantazyę z „Carmeny“.
I nagle pośród stolików, w obrębie białej palisady, odgraniczającej piwiarnię od reszty ogrodu, wybuchł gwar, szum i hałas. Zgłuszone muzyką rozmowy zawirowały w powietrzu jak łopot skrzydeł potwornej gromady ptaków.
Stoliki otoczone zbitą masą ludzi tworzyły białe plamy pocentkowane ciemną masą kufli. Tu i owdzie bielały, jaśniały suknie kobiece. W oddali krwawiła się nawet jakaś bluzka koralowej barwy, nieco dalej laurowe, błękitne jak turkusy sukienki podlotków przybierały w świetle zachodzącego słońca fioletowe, dziwaczne tony. Pęki kwiatów kołysały się na żółtych tłach kapeluszy, tu i owdzie pióra drżały poruszone niewidzialnym podmuchem wiatru.
Środkiem, pomiędzy stołami, szło maluchne dziecko w długiej aksamitnej fioletowej sukience, dziecko białe, różowe, tłuste i śmieszne, wlokąc za sobą laskę z dużą, srebrną gałką. Co chwila jakaś ręka wyciągała się w stronę dziecka, jakby chcąc pochwycić to różowe zjawisko, lecz ono szło dalej, dumne i trochę zamyślone, z oczami utkwionemi przed siebie, w szeroką przestrzeń ogrodu, który się przez otwartą bramę rozkładał w zieleni drzew i kląbach kwiatów, przyczernionych teraz tłumem ludzi, co się po alejach snuł.
Po za ogrodzeniem przemknęła gromada dam i mężczyzn, śmiejąc się głośno i hałasując. Kobiety miały jasne płócienne suknie, skromne i na biodrach obcisłe, mężczyźni doskonale skrojoną odzież i jasne cylindry. Mówili po francuzku krzykliwemi głosami i bezwiednie zabierali całą przestrzeń alei, usuwając innych w cień i ciszę.
Siedzący w ogrodzeniu restauracyjnem ludzie, zaczęli podnosić się z krzeseł i wymieniać nazwiska.
— Hrabina! księżna, o! o!... te cztery panny w białych włóczkowych pelerynkach, to córki namiestnika... a to sama namiestnikowa!... Ten młody blondyn w meloniku brązowym — to baron Brunszwicki... A to jego narzeczona....
Frania wyprostowała się i zacisnęła jeszcze więcej usta.
To zbliżenie się arystokracyi, którą czuła oddzieloną od siebie zaledwie kilkoma krokami i linią sztachet, przejmowało ją uroczystym nastrojem. Bacznie spojrzała na męża, który pił w tej chwili piwo a płyn ciekł mu po siwej brodzie i spadał kroplami złotawemi na białą pikową kamizelkę. Na Franię wystąpiły ognie. A nuż kto dostrzeże. Wyciągnęła nogę i kopnęła nią męża, ten podskoczył i spojrzał na żonę przerażony. Lecz Frania uśmiechała się ciągle i jakkolwiek bardzo czerwona nie zasznurowała ust ani na chwilę...
Gromada arystokratyczna, popychając się i mówiąc częstochowską francuzczyzną, zniknęła pod gałęziami drzew.
Teraz powoli stoliki opróżniały się i damy sprzedające bilety wstawały znużone, przeciągając się lekkim, wdzięcznym ruchem.
Panowie komitetowi, zlani potem, obliczali kasy, zsypywali pieniądze w kapelusze.
Brzęk ich łączył się z dalekiemi tonami muzyki, które majaczyły w przestworzu.
Wraz z odejściem arystokracyi, dokoła Frani wytworzyła się moralna pustka. W umyśle tej biednej kwoki, owe hrabiny i księżny, stanowiły jądro społeczeństwa. To co zostało i piło piwo przy stolikach, nie było w dziesiątej części warte uwagi.
I teraz Frania zmrużonemi oczami patrzyła dokoła, jakby nagle czując się wyższą, bogatszą, lepiej urodzoną od całego tłumu. Zdawało się jej, że jakaś fatalność wtłoczyła ją pomiędzy tych ludzi... Jej moralne „ja“ bez przyczyny zaczęło roić i przybierać wielkie rozmiary.
Było tak silne i gniewu pełne, że czuła, iż niedługo jej fizyczne „ja“ nie wystarczy na pomieszczenie tej pychy i tej przerażającej pustki, która jej serce rozsadzała.
Potoczyła wzrokiem dokoła; mrok zapadał i gdzieniegdzie zapalono lampiony i latarnie gazowe. Jasne punkciki migotały w błękitnawem świetle. I nagle Frania uczuła silny, gorący prąd, przebiegający jej ciało. Oczy jej padły na mężczyznę, siedzącego obok jej stołu, schylonego nad kufelkiem piwa, który spokojnie patrzył wprost przed siebie, paląc papierosa. Na chwilę jego duże, ciemne oczy spotkały drobne źrenice Frani, i z głębi jego oczów w oczy kobiety wpadł ten prąd nieuchwytny, to drganie atomów, okrążających każde ciało, stanowiących drugie ciało odlatujące od nas dobrowolnie, pite, połykane, wchodzące w krew, trawione, inkrustowane w źrenicach innych osobników, którzy nawzajem dają nam z siebie ten obłok niewidzialny, ciągnący się za nami wszystkimi, jak para po nad słupem wrzącej wody.
Frania, nie rozumiejąc, nie zdając sobie sprawy, uczuła jednak, że od tego człowieka płynie ku niej jakiś czar, coś nieuchwytnego a przecież co powoli wypełnia ją całą i przejmuje ją na wskróś, jak ciepło wiosenne...
Zmieszana, przerażona, pochyliła się nad stolikiem i kreśliła palcem po blacie niewidzialne gzygzaki.
Lecz po chwili podniosła znów głowę i wzrokiem szukała nieznajomego. Siedział ciągle przy stoliku samotny, spokojny, opierając się teraz na lasce z przygasłym papierosem w zaciśniętych zębach.
Był to rosły, dość chudy brunet, ubrany czysto i porządnie, z włosami gładko przystrzyżonemi i siwiejącemi już na skroniach. Rysy twarzy jego były regularne, nos silnie zaznaczony i zagięty, usta ocienione niewielkim wąsem. Słowem, postać dość pospolita, często spotykana tu i owdzie, i nie zwracająca uwagi.
Lecz pod rondem kapelusza migotały duże, czarne oczy, wielkie i ocienione rzęsami. W oczach tych leżał główny czar, który Franię uczynił nagle zmięszaną i bezsilną, napełniając jej istotę niepokojem pensyonarki, pomimo jej lat czterdziestu.
Nigdy żonie Marulki nie zdarzyło się odczuć tego piorunowego uderzenia, które wstrząsa całą fizyczną i moralną istotą kobiety. Zaczęła drżeć nagle i naciągnęła na plecy narzutkę. Schowała pod nią ręce i obie pięście przycisnęła do żołądka.
Miała teraz wygląd przerażonej kury, którą nagle spętano, i przed której ślipiami błyska już ostrze kuchennego noża.
Mężczyzna nie patrzył teraz na nią i zwrócony profilem, śledził powolne zapalanie się lampionów na ciemnem tle parku. Frania nie spuszczała go z oka. Zdawało się jej, że człowieka tego zna doskonale, że spędziła z nim długie lata, życie całe! Wielkość jej malała teraz, drobniała i czyniła ją pokorną i mniej złośliwą. Pobladła i nie czuła, że kapelusz przekrzywił się jej, zsuwając na lewe ucho. Bezwiednie miękła w swym śmiesznym i mizernym gniewie, wobec jakiejś przepotężnej duchowej zagadki, którą odczuć umiała, lecz szła w nią na oślep, jak zwierzę w wąwóz pchane.
Chwilę, chciała się otrząsnąć z tego wrażenia, zwróciła się w stronę Marulki, lecz ten właśnie dobywał ukradkiem z kieszeni tabakę i gotował się do zażycia porządnego niucha.
I po raz pierwszy w życiu Frania odwróciła głowę, nie złorzecząc i nie wymyślając mężowi za ten nałóg, który napełniał ją wstrętem.
Czuła, że gniewne słowo zabrzmi fatalnie w tej chwili, w której w jej piersiach zimnych i pustych, coś jakby dławione łkanie nurtować zaczyna!...
I znów fatalnie, jakby więzami skuta, zwróciła się ku nieznajomemu, który siedział wciąż nieruchomy, tonąc coraz więcej w cieniu, podczas gdy w oddali tłumy ludzi zaczynały występować jaskrawemi sylwetkami pod masą płomieni gazowych.
I w cieniu tym, nieznajomy nabierał coraz więcej fantastycznej i tajemniczej grozy. Teraz bowiem Frania, niewidząc dokładnie jego rysów, całem nerwowem natężeniem swej istoty, krążyła dokoła jego postaci, chcąc dojrzeć jego twarz, spojrzenie, ust wycięcie... Ciągnął ją ku sobie jak otchłań, jak przepaść. Straciła wolę i świadomość siebie. Nogi jej zlodowaciały a wzdłuż bioder przebiegały płomienie. Chwilę przesunęło się jej przez myśl słowo „opętanie“ to znów „tyfus“. Wreszcie myśli mięszały się jej w chaosie zupełnym, niewiedziała dokładnie kim jest, gdzie jest... czuła tylko, że ginie w jakiemś pragnieniu i tęsknocie wśród dreszczów i błyskawic, targających jej ciałem i rozsadzających jej piersi nieokreślonym smutkiem.
Była to dla niej męczarnia, lecz męczarnia dość słodka i pełna wdzięku. Siedziała cicho i spokojnie, bojąc się spłoszyć tego ptaka, co w ciele jej bił skrzydłami rozkosznego niepokoju. I tylko wciąż oczyma śledziła postać nieznajomego, odgadując go teraz więcej, niż widząc; znała go tak dobrze! pomimo, że widziała go poraz pierwszy, oddawna, od dziewczęcych jej lat był w niej, w głębi jej samej, był nią samą, czuła to, wierzyła, miała to niezłomne przekonanie.
I powoli teraz zaczęła się uspokajać, nie tracąc wszakże nic z wrażeń niespodziewanych, które opadły ją jak chmara motyli nocnych o wspaniałych złotem utkanych skrzydłach.
Zrozumiała, że temu człowiekowi oddałaby się chętnie i bez wstrętu, że z nim pożycie małżeńskie byłoby nietylko znośnem, lecz nawet pożądanem, że w jego objęciach nie myślałaby o drożyznie masła, lub o plotkach pani Gundelskiej...
I równocześnie z tą myślą ogarnął ją żal za tem czemś, co to w książkach drukują, co być może istnieje, co inne kobiety czują! co im dopomaga do przebycia ciężkiej włóczęgi życiowej i razem z tym sentymentalnym nastrojem zaczęły w niej drgać i kipieć uśpione zmysły, domagające się o tej spóźnionej porze, w chwili krytycznego przełomu koniecznego zaspokojenia.
I gdyby ten człowiek, ten siedzący w cieniu, wyciągnął rękę, byłaby mu osunęła się do stóp pokorna i wdzięczna, spragniona jego pieszczoty, jak zranione zwierzę wody, drżąca na samą myśl królewskiej rozkoszy, jaką przeczuwała lat tyle i wreszcie gniewna i rozżalona, z kobiety stała się nędzną i wystygłą bryłą.
Muzyka, ukryta na balkonie restauracyi, grała teraz jakieś urywki operowe. Frania zaczęła otwierać i słuch na dźwięki melodyi. Nie drażniły jej rozpasanych w ustawicznym gniewie nerwów. Przeciwnie, teraz dobrze towarzyszyły jej sentymentalno zmysłowemu podnieceniu.
Cały szereg fatalnych, zmysłowych obrazów przesuwał się przed oczami tej skromnej i biednej istoty.
Wyobraźnia jej rozpasała się nagle i przełamała baryery wstydu i konwenansów światowych.
Chwilę, w fantazyi swej, ta mała, gruba urzędniczka w kapeluszu na bakier i w zbyt ciasnych bucikach miała pożądania i chęci Messaliny, marzącej na łożu ze słoniowej kości...
Lecz nagle, ten, który wzbudził w tej małej, śmiesznej duszy cały pożar nieznanych jej namiętności i pragnień, wstał i zadzwonił kuflem o spodek.
— Zahlkelner!...
Do stolika przypadł kelner, zgarnął pieniądze i podał mężczyźnie laskę.
Frania rozpaczliwie zacisnęła ręce pod narzutką. Kilka frendzelek dżetowych pękło z suchym trzaskiem.
Mężczyzna powoli, lawirując wśród stołów, odszedł, przekroczył ogrodzenie i znikł w ciemnej alei, gdzie, zamiast lampionów, przez gęste krzaki przedzierał się srebrny blask księżyca.
W oczach Frani równocześnie zgasły fosforyczne blaski, gorączka ustąpiła nagle chłodnemu spokojowi. Poprawiła kapelusz i wypiła resztę piwa. Zesznurowała usta i złożyła ręce w małdrzyk, siedziała tak gruba, nizka, zgarbiona w swej dżetowej pelerynce z „kokockim“ kwiatem na czubie kapelusza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego wieczoru, raz jeden jedyny i to przez krótką chwilę Frania lubiła muzykę, mężczyznę i światło księżyca!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.