Strona:Gabriela Zapolska - Frania.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Siedzący w ogrodzeniu restauracyjnem ludzie, zaczęli podnosić się z krzeseł i wymieniać nazwiska.
— Hrabina! księżna, o! o!... te cztery panny w białych włóczkowych pelerynkach, to córki namiestnika... a to sama namiestnikowa!... Ten młody blondyn w meloniku brązowym — to baron Brunszwicki... A to jego narzeczona....
Frania wyprostowała się i zacisnęła jeszcze więcej usta.
To zbliżenie się arystokracyi, którą czuła oddzieloną od siebie zaledwie kilkoma krokami i linią sztachet, przejmowało ją uroczystym nastrojem. Bacznie spojrzała na męża, który pił w tej chwili piwo a płyn ciekł mu po siwej brodzie i spadał kroplami złotawemi na białą pikową kamizelkę. Na Franię wystąpiły oguie. A nuż kto dostrzeże. Wyciągnęła nogę i kopnęła nią męża, ten podskoczył i spojrzał na żonę przerażony. Lecz Frania uśmiechała się ciągle i jakkolwiek bardzo czerwona nie zasznurowała ust ani na chwilę...
Gromada arystokratyczna, popychając się i mówiąc częstochowską francuzczyzną, zniknęła pod gałęziami drzew.
Teraz powoli stoliki opróżniały się i damy sprzedające bilety wstawały znużone, przeciągając się lekkim, wdzięcznym ruchem.
Panowie komitetowi, zlani potem, obliczali kasy, zsypywali pieniądze w kapelusze.
Brzęk ich łączył się z dalekiemi tonami muzyki, które majaczyły w przestworzu.
Wraz z odejściem arystokracyi, dokoła Frani wytworzyła się moralna pustka. W umyśle tej biednej kwoki, owe hrabiny i księżny, stanowiły jądro społeczeństwa. To co zostało i piło piwo przy stolikach, nie było w dziesiątej części warte uwagi.