Fałszywy bankier/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Fałszywy bankier
Pochodzenie
(Tygodnik Przygód Sensacyjnych)
Nr 44
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 8.9.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nr. 44. KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ. Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
FAŁSZYWY BANKIER
Plik:PL Lord Lister -43- Rycerze cnoty.jpg


Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56

SPIS TREŚCI
4. 


FAŁSZYWY BANKIER
Stara znajomość

Pewnego styczniowego wieczora lord Lister znajdował się wraz ze swym przyjacielem Charley Brandem w teatrze. Zajmowali wygodną lożę, położoną niedaleko od sceny.
Lord Lister wrócił do Londynu zaledwie przed kilku dniami. Grudzień i połowę stycznia spędził wraz ze swym sekretarzem we Francji na Lazurowym Wybrzeżu.
— Wszystko się psuje — rzekł do Charleya. Jakkolwiek autorzy dramatyczni nie są gorsi niż dawniej, sztuki ich są coraz nudniejsze. To samo da się powiedzieć o naszym zawodzie: choć włamywacze są teraz bardziej zręczni niż byli ongiś, ludzie mają o wiele mniej pieniędzy. Poważnie zastanawiam się nad tym, aby opuścić Londyn i zainstalować się na stałe gdzie indziej, w Berlinie, lub w Paryżu.
Przerwał i spojrzał uważnie na korpulentnego jegomościa w monoklu, otoczonego wieńcem jaskrawo umalowanych kobiet. Całe towarzystwo siedziało w sąsiedniej loży.
Charley Brand spojrzał w tym samym kierunku.
— Czy znasz tego pana? — szepnął.
— Tak — odparł Raffles. — Znam go nawet zbyt dobrze. Należy do tej kategorii ludzi, na których szyi ujrzałbym chętnie zamiast krawata solidny stryczek.
— Któż to taki? — zapytał Charley.
Lord Lister nic nie odpowiedział. Podniósł się i opuścił lożę. W tej chwili podniesiono kurtynę. Sztuka rozpoczęła się. Charley wyszedł ze swym przyjacielem. Doszli do bufetu i zażądali whisky z wodą sodową.
— Nie chciałbym — rzekł Raffles zapalając papierosa, aby ten człowiek zobaczył mnie w trakcie przedstawienia. Wolę znaleźć się na jego drodze gdy będzie wychodził.
— Ach! — rzekł Charley. — Znasz więc go osobiście?
— Tak. I jemu zawdzięczam to, że obrałem swój zawód. Powinienem mu za to podziękować. Dzięki niemu przeżyłem tyle ciekawych i zabawnych przygód w jakie obfitowała moja kariera włamywacza!
— Cóż to za rodzaj człowieka? — zapytał Charley.
— Opowiem ci tę historię — odparł lord Lister.
— Było to dziesięć lat temu — zaczął. — Mój ojciec żył jeszcze. — Po dojściu do pełnoletności wszedłem w posiadanie spadku po mojej matce. Byłem wówczas członkiem klubu Hamiltona. Pozostali członkowie klubu byli to afrykanie, to jest ludzie, którzy żyli i walczyli w naszych koloniach afrykańskich. Pomiędzy nimi znajdowali się zarówno dawni żołnierze jak i kupcy. W klubie zawarłem znajomość z niejakim panem Geissem. Pochodził z Pretorii i podawał się za właściciela licznych kopalń złota i pól diamentowych. Po upływie kilku tygodni zaprzyjaźniliśmy się bliżej. Zaprosił mnie do siebie na kolację. Mieszkał w dzielnicy zachodniej Londynu. Dom jego urządzony był z iście królewskim przepychem.
U Geissa spotkałem pewną młodą damę, której olśniewająca piękność podbiła moje serce. Pochodziła ona z Johannesburga i podawała się za kuzynkę pana Geissa. Sądziłem, że miała wówczas około dziewiętnastu lat. Spostrzegłem od razu, że odnosiła się do mnie przychylnie i przeto nie kryłem się wcale z mym uczuciem. Przed wyjściem, pan domu zbliżył się do mnie i, uderzając mnie jowialnie po ramieniu, rzekł:
— Drogi przyjacielu! O ile się nie mylę, masz olbrzymie powodzenie u mojej kuzynki. Jesteś pierwszym mężczyzną, który ma szansę zdobycia jej ręki i majątku. Zwracam panu uwagę na fakt, że moja kuzynka jest sierotą i ja jestem jej jedynym opiekunem. Jeśli nie ma pan poważnych zamiarów, będę musiał pana poprosić, abyś nie zawracał głowy dziewczynie.
Zaczerwieniłem się. Fakt, że wywarłem wrażenie na pięknej dziewczynie napełnił mnie dumą. Bąknąłem coś niezrozumiale i z bijącym sercem wróciłem do domu. W trzy dni później zjawiłem się w salonie pana Geissa z olbrzymim bukietem orchidei. Wszystko odbyło się wówczas tak, jak można było przewidzieć. Byłem ślepy, jak każdy zakochany. Nie spostrzegłem skwapliwości i pośpiechu z jaką człowiek ten otwierał mi drzwi swego domu i otaczał mnie siecią swoich intryg. Trwało to przeszło miesiąc. Pewnego dnia mister Geiss wezwał mnie na poważną rozmowę. Sądziłem, że chodzi mu o to, abym się zdeklarował. Gotów byłem dać mu pełną satysfakcję i zaofiarować dziewczynie moje nazwisko, rękę i majątek. Ale sprawy przybrały całkiem inny obrót. Mister Geiss oświadczył mi, że jest w przededniu założenia olbrzymiego banku, którego kierownictwo ma zamiar mi powierzyć. W charakterze prezesa rady nadzorczej miałem więc podpisać niektóre dokumenty. Przedstawił mi przyszłość w tak pociągających barwach i wymienił tak wysokie wynagrodzenie, że nie namyślając się dłużej przystałem na jego propozycje.
Jeszcze tego samego dnia wyznaczył mi spotkanie u notariusza, gdzie sporządzono odnośny akt. W ten sposób udało mu się dokować niesłychanego oszustwa. Podczas, gdy ja odbywałem długie spacery z jego piękną kuzynką, użył mego nazwiska, aby zwabić kilku poważnych kapitalistów i skłonić tysiące drobnych ciułaczy do złożenia mu swoich oszczędności. Pochłonięty swym uczuciem, nie spostrzegłem tego, co się dokoła mnie działo.
Pewnego dnia mister Geiss oznajmił mi, że małżeństwo moje z jego kuzynką, będzie mogło być zawarte dopiero po upływie roku. Powinniśmy sobie uprzednio zdać sprawę — mówił — czy jesteśmy stworzeni dla siebie. W tym stanie rzeczy zmarł nagle mój ojciec. Kochałem go serdecznie. Nie mogę jednak powiedzieć, abym odczuł boleśnie ten cios. Moje myśli i serce były pochłonięte czym innym. Byłem szczęśliwy, że zakończono wszelkie związane z jego zgonem formalności. Majątek zostawiony mi przez mego ojca, wynosił około czterech milionów funtów. Byłem jak się to mówi „świetną partią“. Nie należałem do tej kategorii arystokracji, która musi poślubić córkę byle fabrykanta konserw z Chicago, dla dodania blasku swemu nazwisku.
Raffles zamilkł. Zapalił drugiego papierosa i śledził błękitne smugi dymu.
— Postaram się opowiedzieć krótko to, co się dalej stało — podjął Raffles. W cztery miesiące po śmierci mego ojca wkroczyła do mego mieszkania policja oświadczając mi, że jestem aresztowany. Nie wierzyłem własnym oczom. Zapytałem o co chodzi.
— Chciałbym wierzyć lordzie Listerze, — rzekł komisarz policji — że nie był pan wtajemniczony w oszukańcze machinacje, których ofiarą padły liczne rzesze. Dlatego też chwilowo nie wykonuję nakazu aresztowania i pozostawiam pana w jego własnym mieszkaniu. Da mi pan tylko słowo honoru, że nie ruszy się pan z domu. Jest pan oskarżony o to, że działając w charakterze prezesa nowego banku, przywłaszczył pan sobie pięć milionów funtów sterlingów, złożonych przez depozytariuszy.
— Ja? — zawołałem z oburzeniem.. — Nigdy nie skrzywdziłem nikogo ani o grosz. Pocóżbym zresztą potrzebował, będąc sam aż nadto bogatym, pieniędzy mych bliźnich. Nie rozumiem zresztą zupełnie całego tego oskarżenia. Mister Geisss oświadczył mi nie dalej jak wczoraj, że sprawy banku przedstawiają się doskonale.
Sędzia uśmiechnął się.
Trudno mi w to uwierzyć — odparł. — Właśnie wczoraj Geiss przywłaszczywszy sobie przeszło cztery miliony funtów sterlingów uciekł z kraju.
Zdawało mi się, że piorun we mnie ugodził. Tegoż jeszcze wieczora przy pomocy adwokatów począłem likwidować swój majątek. Otworzyłem kasy banku i spłaciłem wszystkich wierzycieli. Gdy oddałem ostatniego pensa zamknąłem bank, szczęśliwy, że dzięki mej opinii i przyjaciołom udało mi się uniknąć kompromitującego procesu. Pokrzywdzeni po zaspokojeniu wycofali skargi i sprawa przeciwko Geissowi została umorzona. Ja, jako jego rzekomy wspólnik nie mogłem wszcząć przeciwko niemu żadnych kroków. Jestem ciekaw, jaką minę zrobi ten człowiek, widząc mnie teraz.
W tej samej chwili rozpoczął się antrakt. Publiczność poczęła napływać do foyer. Mister Geiss wraz ze swymi damami znalazł się w pobliżu Rafflesa. Na jego widok czerwona i pełna twarz oszusta zbladła.
W mgnieniu oka odzyskał nad sobą panowanie. Wyciągnął do lorda Listera obie ręce.
— Co za radość, że pana znów widzę, lordzie Listerze — zawołał.
Charley zdziwił się niepomiernie, widząc, że Raffles wymienia z nim serdeczny uścisk dłoni.
— Cóż to za niezwykłe spotkanie — rzekł lord Lister. — Ja również jestem szczęśliwy, że pana widzę. Wcale się pan nie zmienił.
— Ani pan — odparł Geiss. — Poznałbym pana wśród tysięcy. Zawsze szczupły i wytworny. Cóż pan porabiał przez cały ten czas?
— Pomówimy o tym później. Od jak dawna jest pan w Londynie?
— Od dwóch dni — odparł Geiss. — Mam zamiar osiedlić się tu na stałe. Zamieszkam w Bringhton. Mam z panem do pomówienia o wielu sprawach. Wracam z Australii i chciałbym naprawić złe wrażenie, jakie uczynić musiała na panu pewna nieszczęśliwa moja spekulacja.
Raffles powstrzymał go ruchem ręki.
— Pozostawmy to — rzekł. — Sprawa ta już jest od dawna zlikwidowana. — Czy straciłbym te pieniądze na grę, czy w inny sposób, to mi jest obojętne.
— O nie — nalegał Geiss. — Nie mógłbym się z tym tak łatwo pogodzić. Znalazłem sposób, dzięki któremu będzie mógł pan łatwo odzyskać swe pieniądze. Aż do chwili obecnej byłem dyrektorem „Lincoln Banku“, instytucji kredytowej, stworzonej przeze mnie w Sidney. Musi pan wiedzieć, że od czterech lat posiadamy filię w Londynie.
Raffles spoważniał. „Lincoln Bank“ uchodził w mieście za jedną z najbardziej solidnych instytucyj bankowych. W jaki sposób tego rodzaju człowiek mógł stać na czele centrali tak poważnej instytucji?
— Będę kierował teraz w Londynie sprawami banku. Rada nadzorcza wybrała mnie teraz na prezesa. Niech pan przyjdzie jutro do hotelu. Czekam na pana pomiędzy godziną dziesiąta a jedenastą. Zwracam panu uwagę na jeszcze jedno: nie nazywam się Geiss, a tylko Stein.
— Ja również nie nazywam się lord Lister, lecz... Raffles.
Mister Geiss, recte Stein otworzył szeroko oczy. Zanim jednak zdążył wypowiedzieć choćby słowo, Tajemniczy Nieznajomy uścisnął mu przyjaźnie rękę.
— Do widzenia, mister Stein! Do jutra w hotelu...
— Do widzenia, mister... mister...
— Raffles — powiedział lord Lister.
Ujął Charleya pod ramię i obydwaj wyszli z teatru.

Propozycja oszusta

Gdy tylko Raffles się oddalił Geiss pod pretekstem nagłej niedyspozycji pożegnał damy i wrócił do hotelu.
Zajmował on w „Savoyu“ szereg luksusowo urządzonych apartamentów.
Oczekiwał go służący Mc Intosh, z pochodzenia Irlandczyk. Mc Intosh miał odrażającą powierzchowność. Twarz jego usiana była wrzodami, a głęboka blizna, jak gdyby od cięcia szablą, przecinała czoło. Człowiek ten był powiernikiem Geissa. Poznali się w Australii i Irlandczyk był więcej jego wspólnikiem, niż służącym. Skazany na karę zesłania przed dwunastu laty zdołał uciec. Zetknąwszy się z Geissem dzięki jego pomocy uszedł czujności policji i władz angielskich.
— Chodź ze mną — rzekł do niego Geiss zrzuciwszy futro z ramion. — Muszę ci powiedzieć coś ważnego.
Obydwaj udali się do gabinetu Geissa.
— Spotkałem dziś wieczorem pewnego człowieka, lorda, który dzięki pewnej sprawie z przed dziesięciu laty zaprzysiągł mi zemstę. — Ten człowiek dawniej zupełnie nieszkodliwy stał się groźnym bandytą.
— A więc kolegą, — rzekł Mc Intosh ze śmiechem. — Czyżby nosił się z zamiarem zadenuncjowania nas?
— Nie wątpię, że będzie starał się zemścić. Mogłoby to mieć poważne konsekwencje dla nas i naszego nowego przedsięwzięcia.
— Niech go diabli porwą! — zawołał Mc. Intosh, ściskając swe potężne pięści. — Gdzie on jest? Odnajdę go i rozpłatam mu łeb.
— Musimy działać ostrożnie — odparł Geiss. Człowiek, o którym mówię, należy do najniebezpieczniejszych i najsprytniejszych ludzi.
— Któż to taki?
— Raffles.
— Raffles? — powtórzył Mc. Intosh. — W jaki sposób poznałeś się z tym królem włamywaczy?
— To długa historia. Opowiem ci ją, gdy będę miał trochę czasu. Zastanówmy się teraz jak się pozbyć tego człowieka. Musisz to zrobić tak, aby nie domyślił się, że ja stoję za tobą.
— Musimy się dowiedzieć przede wszystkim gdzie on mieszka.
— Dowiemy się jutro. Będzie tu u mnie o godzinie jedenastej.
— Mógłbym skończyć z nim od razu.
— Nie. Powiedziałem ci już raz, że nie chcę, abym ja był w to wmieszany. Musisz znaleźć coś lepszego.
Przez chwilę zapanowało milczenie.
— Musimy go skłonić — przerwał Mc. Intosh, aby przeprawił się na naszą wyspę. Tam pozbędziemy się go bez trudu.
Nazajutrz o godzinie jedenastej rano portier zawiadomił pana Geissa, że pewien bankier nazwiskiem John Gover pragnie się z nim widzieć.
Mister Geiss, oczekując na Rafflesa, nie był w pierwszej chwili zachwycony tą wizytą. Mimo to nie mógł odprawić z kwitkiem poważnego bankiera.
— Wprowadź go — rzekł do lokaja.
Zjawił się jakiś pan w starszym wieku. Posuwał się ciężko, opierając się na kulach. Przez złote okulary spojrzał uważnie na Geissa.
— Proszę, zechce pan usiąść — rzekł Geiss. — Czemu zawdzięczam pańską wizytę?
— Czy pan mnie nie pamięta, mister Stein?
Mister Geiss, czyli Stein, spojrzał uważnie na swego gościa. Przysiągłby, że nie widział go nigdy w życiu.
— Przez dziesięć lat nie było mnie w Londynie. W czasie tak długiej nieobecności zapomina się twarze najbliższych nawet znajomych. Zechce mi pan przypomnieć swoje nazwisko.
— John Gover — rzekł nieznajomy pokasłując lekko — John Gover, makler giełdowy.
Na próżno mister Geiss wysilał swą pamięć. W żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć maklera o tym nazwisku. Z grzeczności udał, że go sobie przypomina.
— Oczywiście — rzekł. — Spotykaliśmy się dość często na giełdzie.
— Myli się pan... Nigdyśmy się dotąd nie spotkali.
— Czyżby znów pamięć wypłatała mi figla?
— Mam pełne prawo tak przypuszczać.
— A jednak wydaje mi się, żeśmy się zetknęli przy niektórych interesach.
— Tak i to dość poważnych... Tylko, że wówczas nie orientowałem się w nich zupełnie...
Mister Geiss począł zdradzać pewne zdenerwowanie. Czego chciał od niego ten dziwny człowiek?
— Może wreszcie powie mi pan, co pana do mnie sprowadza?
— Ma pan krótką pamięć, panie Stein — odparł nieznajomy z ironicznym uśmiechem. — Pan sam wyznaczył mi przecież spotkanie.
— Ja?
— Bezwątpienia — odparł mister Gover, — wczoraj w teatrze zaprosił mnie pan na dziś na godzinę jedenastą do hotelu.
— Istotnie, byłem w teatrze, ale nie przypominam sobie, abym pana tam widział.
— Bardzo mnie to cieszy — odparł nieznajomy. — Okazało się więc, że przebranie moje spełnia znakomicie swoją rolę. Nie poznał mnie pan.
Mister Geiss zerwał się z krzesła. Nieprzytomnym wzrokiem powiódł dokoła, jak gdyby ujrzał widmo.
— Czyż to możliwe? Pan byłby lordem Listerem?
— Tak — odparł nieznajomy. — Lord Edward Lister zwany również Johnem C. Rafflesem, zaszczycił pana swoją wizytą.
— Do pioruna! Co za niespodzianka! Pańskie przebranie jest istotnie wspaniałe. Diabłaby zjadł ten, ktoby poznał w panu Listera. Zrobił pan niezłe postępy w ciągu dziesięciu lat. Z pana naprawdę genialny człowiek!
— Zostawmy to — uciął Raffles chłodno. — Co ma mi pan do powiedzenia?
— Czy zna pan Bank Lincolna? — zapytał Geiss.
— Tylko z zewnątrz. Ponieważ jednak zwrócił pan nań moją uwagę, może zechcę obejrzeć go i od wewnątrz. Obawiam się tylko, że jeśli pan jest dyrektorem banku, wizyta moja może nie przynieść mi zysku.
— Myli się pan — odparł mister Geiss. — W Lincoln Banku znajdują się wkłady drobnych kupców i rzemieślników. W skarbcu naszym znajduje się około trzech milionów funtów sterlingów depozytów. Wizyta więc pańska nie byłaby tak bezowocna. Powiem jaśniej: proponuję panu, ażeby pan wziął tytułem odszkodowania za poniesione straty, część znajdującego się tam depozytu.
Raffles obserwował Geissa spod wpół przymkniętych powiek. Na twarzy jego malowała się absolutna obojętność. Bankier oczekiwał odpowiedzi.
— Na Boga — rzekł wreszcie Raffles. — To pięknie z waszej strony, że chcecie mi umożliwić odzyskanie pieniędzy. Nie mam zamiaru ukrywać przed panem, że są mi bardzo potrzebne.
— Ja również poszukuję kapitału — odparł mister Geiss. — W tym celu przyjechałem do Londynu. Zrobiłem ostatnio kilka złych interesów. Mam jednak nadzieję, że zdołam pokryć straty. Sadzę, że lojalną współpracą, moglibyśmy podreperować nasze kieszenie.
— Chciałbym usłyszeć jakie są pańskie plany — zapytał Raffles.
— Za dwa tygodnie, gdy przejmę moje funkcje, zamianuję pana prokurentem banku. W tym charakterze będzie pan miał klucze od skarbca. Pewnej nocy, której termin ustalimy wspólnie, wejdzie pan do skarbca, otworzy pan kasy żelazne, zabierze pan całą zawartość i załaduje do auta. Następnie przyjedzie pan do Brighton, gdzie będę pana oczekiwał. Tam podzielimy się łupem. Będzie się pan mógł ukrywać w mej willi tak długo, dopóki pierwszy zapał policji nie ostygnie. Ja natomiast zostanę na posterunku prezesa rady nadzorczej banku, i będę kierował jego sprawami tak długo dopóki mi się to uda. Jakiego pan jest zdania o moim pomyśle?
— Genialny — odparł Raffles udając wybuch entuzjazmu.
— Doskonale — zawołał Geiss.
Potrząsnął energicznie dłonią Rafflesa.
— Ale niech mi pan zostawi swój adres.
— Sir John Govern Regent Park Nr. 13
Po jego wyjściu mister Geiss zatarł z zadowoleniem ręce.
— Teraz wpadłeś ptaszku — szepnął. — Jeśli Mc Intosh zdoła cię wyprawić na tamten świat, w takim razie on zostanie moim prokurentem i on pomoże włamać się do podziemi banku.
W dwa dni po tej rozmowie, Raffles znalazł w porannej poczcie następujący list:
„Szanowny Panie!
Nie znam nikogo, kto mógłby mi pomóc na tym świecie. Jestem sierotą, nie znałam mojej matki. Dwa lata temu ojciec mój umarł nagle na atak serca i nie zostawił testamentu. Przy pomocy notariusza i wiernego rządcy, sporządziłam spis książek. Oprócz tego znalazłam w koszach kilka tysięcy tomów dzięki którym mogłam dotychczas żyć dostatnio. Dziś znalazłam kartę, której dokładny odpis panu przesyłam. Pod tą kartą ojciec mój napisał, że jeden z urzędników nazwiskiem Pellugro uciekł, przywłaszczając sobie sumę czterech milionów funtów sterlingów. Ojciec mój począł śledzić złodzieja i dowiedział się, że ukrył on swój łup na bezludnej wyspie. Następnie człowiek ten uciekł do Paryża, zabierając z sobą niewielką cząstkę swoich bogactw. W międzyczasie Pellugro zmarł. Zatrzymano go w Paryżu w trakcie bójki pomiędzy nim a policjantami. W bójce tej został śmiertelnie ranny i umarł. Postanowiłam, że ja sama udam się na poszukiwanie skarbu mego ojca. Obecnie jestem bez środków do życia. Czytałam w gazecie, że pan pomaga biednym i wydziedziczonym. Marzę o tym, aby przyszedł mi pan z pomocą. Chwilowo mieszkam w pensjonacie w Londynie.
Melania Hoppe.
Raffles kilkakrotnie odczytał list.
— Dziwne żądania stawiają teraz młode dziewczęta. Zdaje się, że pomyliła mnie z Sherlockiem Holmesem. Zawiedzie się niestety. Mam rozpocząć poszukiwania skarbu, wynoszącego cztery miliony funtów sterlingów, na bezludnej wyspie.
Raz jeszcze przeczytał list, sądząc, że może znajdzie w nim słowa wyjaśnienia.
— Typowo kobieca cecha — rzekł Raffles. — Mam pomóc tej młodej damie, a nie wiem nawet gdzie mieszka.
Do listu dołączona była kartka, o której wspominała autorka.
— Ciekawy rysunek — rzekł do Charley Branda. — Wyspa ma kształt raka. Trudno uwierzyć, że istnieje kawał lądu, mającego ten kształt. Ponadto nigdy nie słyszałem, aby wyspa pochodzenia wulkanicznego, była otoczona rafami. Spójrz tylko:
Charley Brand pochylił się nad kartą i potrząsnął głową.
— Może będziemy mogli dostać u Cooka trochę bliższych informacyj o tej wyspie.
— Myślałem już o tym — rzekł Raffles. — Trzeba będzie spróbować.
Obydwaj przyjaciele udali się do biura podróży Cooka. Skierowano ich do działu naukowo-geograficznego. Trzech urzędników na próżno przerzucało atlasy. Wreszcie natrafili na odbitkę starej mapy z szesnastego wieku. Na mapie tej znaleźli coś, co przypominało kontury wyspy z rysunku. Brakowało tylko raf koralowych, widniejących na rysunku Rafflesa. Prawdopodobnie — tłumaczono sobie — autor rysunku pomylił się, biorąc za rafy koralowe przybrzeżne ławice piasku. Wyspa nosiła nazwę Rocky Island i położona była na morzach południowych na zachód od Islandii.
— Będą tam panowie mogli dojechać naszym okrętem — rzekł urzędnik. — Podróż potrwa cztery dni. W Southampton zastaną panowie okręt, który rusza jutro do Islandii. Jest to coprawda okręt rybacki, wyruszający na połów wielorybów, nie oczekujcie więc panowie wielkiego komfortu.
Opuściwszy biuro towarzystwa, Raffles wstąpił z Charleyem do restauracji.
Obaj jedli w milczeniu. Po skończonym posiłku, Raffles zapalił papierosa.
— A więc jutro wyruszam do Islandii na poszukiwanie wyspy skarbów.
— Odradzam ci to jak najgoręcej — rzekł Charley. — Kto wie, czy wyspa wskazana nam przez Cooka jest tą, której szukasz?
— Obojętne — odparł Raffles. — Podróż stanowi doskonałe odprężenie dla nerwów. Jutro wyruszam w drogę.
— W takim razie jadę z tobą — odparł Charley.

Na okręcie oprócz naszych przyjaciół, znajdował się tylko jeden jedyny pasażer. Pasażerem tym był Mc Intosh.
Podawał się za rybaka i Raffles nie domyślał się nawet, że człowiek ten był autorem listu, który otrzymał. List ten napisał Mc Intosh, po to, aby zwabić Rafflesa na bezludną wyspę i tam go zamordować.
W czasie podróży Mc Intosh komunikował się niewiele z Rafflesem. Unikał każdej okazji, która mogłaby ich zbliżyć. W czasie ucieczki z zesłania Mc. Intosh wylądował przypadkiem na niewielkiej wyspie na zachód od Islandii i wiedział, że wyspa ta jest bardzo rzadko odwiedzana przez żeglarzy.
Natychmiast po wylądowaniu w porcie islandzkim Mc Intosh znikł. Raffles ruszył na poszukiwani skunera, któryby mógł go przetransportować wraz z Charleyem na nieznaną wyspę. Po dwóch dniach daremnych poszukiwań, znalazł wreszcie coś odpowiedniego. Droga na bezludną wyspę zajęła mu całą dobę. Gdy wylądowali na brzegu niegościnnej wyspy, zastali już tam jakąś barkę. Właściciel skunera nie posiadał się ze zdziwienia. Sądził, że wyspa ta jest całkowicie bezludna. Raffles kazał mu zaczekać na siebie przy brzegu przez trzy dni.
— Bądźcie ostrożni — rzekł stary marynarz. — Ta wyspa jest niebezpieczna. — Rok temu sprowadziłem do północnej części tej wyspy całą grupę złożoną z Anglików i Niemców. Żaden z nich nie powrócił. Potopili się widocznie w bagnach lub jeziorach gorącej lawy. Ten kraj pożera ludzi. My rybacy nazywamy Islandię przedsionkiem piekieł. Wszędzie pełno tu wulkanów.
Raffles podziękował Islandczykowi za ostrzeżenie i wraz z Charleyem ruszył w drogę. Zabrali z sobą wełniane kołdry, kilofy, sznury i trochę żywności.
Wyspa istotnie wyglądała niegościnnie. Co krok ostre skały, zwały lodu lub przepaści grodziły im drogę. Mimo to Raffles zdołał zachować kierunek wskazany na rysunku, załączonym do listu. Wieczorem postanowili odpocząć w jakiejś grocie. Raffles zabrał się do odgrzania na maszynce spirytusowej mocnego grogu.
— Hotel — rzekł Raffles — nie jest zbyt wygodny. Musimy się zadowolić tym, że powietrze jest tu lepsze, niż w naszym mglistym Londynie, gdzie co krok możemy natknąć się na inspektora Baxtera, lub któregoś z detektywów.
— Istotnie. — Tego rodzaju spotkanie nam nie grozi — odparł Charley ze śmiechem. Nią sądzę, aby oprócz ciebie i mnie znajdował się jakiś człowiek żywy na tej wyspie.
— l ja tak przypuszczam — odparł Raffles, owijając się kocem.
Spał już od kilku godzin. Nagle Charley Brand obudził się: do uszu jego doszedł lekki szelest u wejścia do groty.
Spojrzał i ujrzał postać ludzką. Nieznajomy stał tuż obok otworu i spoglądał do środka.
Jakkolwiek nie zbyt skłonny do obaw, Charley Brand zadrżał. Człowiek położył się plackiem na ziemi i zbliżał się pełzając. Serce młodego człowieka przestało bić. Chciał krzyczeć, lecz głos zamierał mu w gardle. Chciał dać znak Rafflesowi, który spał spokojnie rozciągnięty niedaleko niego — lecz członki jego sparaliżowane przez strach odmówiły mu posłuszeństwa. Nie ulegało kwestii, że człowiek ten żywił złe zamiary. Nie było chwili do stracenia. Nieznajomy nachylił się nad Rafflesem. Jego podniesiona do góry ręka, uzbrojona w sztylet, zawisła tuż nad piersią Tajemniczego Nieznajomego. W świetle księżyca ostrze sztyletu zalśniło zimnym blaskiem. Charley odzyskał głos: głośny krzyk rozdarł ciszę. Raffles zerwał się.
— Co się tu dzieje? — zawołał spoglądając na Charley Branda.
Charley Brand nie przyszedł jeszcze do siebie po przeżytym wzruszeniu. Napastnik zbiegł, jak gdyby rozpłynął się w ciemnościach nocy. Charley w chaotycznych słowach opowiedział Rafflesowi przebieg sceny, której był świadkiem. Tajemniczy Nieznajomy potraktował go z dobrotliwą ironią: uważał, że cała ta scena miała miejsce w jego bujnej wyobraźni. Mimo to, po chwili spoważniał i poddał grotę drobiazgowej inspekcji. Nie natrafił jednak na żaden ślad tajemniczego gościa. Reszta nocy minęła im na czuwaniu. Poczęli rozmawiać o propozycji, jaką uczynił Rafflesowi mister Geiss. O wschodzie słońca ruszyli w dalszą drogę. Raffles rozglądał się dokoła chcąc sprawdzić, czy nie dojrzą gdzie śladu tajemniczego gościa. Na skalistym gruncie trudno było szukać odcisków stóp. Z zapadnięciem wieczora podróżni byli już w niewielkiej odległości od miejsca, w którym miał być ukryty skarb. Noc zapadała zbyt szybko, aby mogli myśleć o dalszej drodze. Rozciągnęli się pod skałą, tworzącą nad ich głowami rodzaj naturalnego dachu. Postanowili, że każdy z nich kolejno będzie czuwał.
Około północy Charley Brand postanowił zbudzić swego towarzysza. Nagle uczuł, że potężne ramiona chwyciły go z tyłu. Jednocześnie ktoś ścisnął go za gardło tak silnie, że nie mógł wydobyć głosu. Coś uniosło go w górę razem z pledem.
Był to Mc. Intosh.
Na próżno Charley Brand usiłował wyzwolić się z uścisku. Napastnik posiadał herkulesową siłę. Bez najmniejszego zmęczenia niósł swą ofiarę przez blisko sto metrów. Charley zrezygnował z dalszego oporu. Dziwna rzecz: mózg jego pracował ze zwykłą sprawnością. Nie rozumiał, jaki cel mógł mieć ten człowiek, porywając go. Przeczucie mówiło mu, że zamach ten był skierowany nietylko przeciwko niemu. Nie miał możliwości ostrzeżenia Rafflesa. Oczyma wyobraźni widział jut swego przyjaciela ze sztyletem zatopionym w piersi...
Człowiek, który go niósł zatrzymał się nagie i rzucił na ziemię swój ciężar. Charley Brand wydostał się wreszcie ze swego koca. Ale nieprzyjaciel był jeszcze bardziej szybki, niż on. Gdy tylko wyprostował się, brutalna ręka chwyciła go za szyję i przydusiła twarzą do ziemi. Następnie jakieś ramię otoczyło go i Charley uczuł, że został podniesiony do góry. Oczyma rozszerzonymi przerażeniem spoglądał w przepaść, z której powstawały sine mgły.
Jego kat trzymał go w tej pozycji przez kilka minut. Nieszczęsny, zawieszony nad przepaścią przeżywał w ciągu kilku sekund najpiekielniejsze tortury. Nie miał nadziei, że się wyratuje. Czuł, że jest zgubiony i posiadał tego pełną świadomość. Jeszcze raz spojrzał dokoła, jak gdyby chcąc zachować na zawsze wspomnienie miejsca swej śmierci. Dokoła niego piętrzyły się poszarpane skały. Sto metrów poniżej czarne jeziora lśniły niesamowicie w świetle księżyca. W pobliżu wznosiły się białawe mgły, których pochodzenia Charley Brand nie potrafił sobie na razie wytłumaczyć. Zdawał sobie sprawę, że te potężne słupy wrzącej wody wychodziły z jakichś podziemnych źródeł. Drżał na myśl o tym, że za chwilę ciało jego spadnie ku tym bezdennym czeluściom.
Mc. Intosh przyszedł do wniosku, że tortura trwała już dostatecznie długo. Raz jeszcze potrząsnął ciałem i rzucił je w przepaść. Następnie ruszył w stronę Rafflesa, chcąc mu zgotować ten sam los. Tym razem nie udało mu się tak łatwo. Zbudzony krzykiem Charleya, powtórzonym przez echo górskie Raffles skoczył na równe nogi. Spostrzegł, że miejsce obok niego było puste. W obwili, gdy zastanawiał się co mogło się przytrafić przyjacielowi, jakiś cień ludzki wynurzył się z mroku. Zanim Raffles zdążył zrobić użytek z broni, napastnik skoczył na niego, jak tygrys i chwycił go za gardło.
Wywiązała się rozpaczliwa walka. Słychać było tylko ciężki oddech dwóch walczących na śmierć i życie.
Mc. Intosh nie docenił siły Rafflesa. Tajemniczy Nieznajomy był niższy od Mc. Intosha i nie dorównywał mu potęgą muskułów. Górował jednak nad nim zręcznością i techniką walki. Mc. Intosh widząc, że nie łatwo mu będzie dać sobie radę z przeciwnikiem, sięgnął do kieszeni po nóż.
Ten ruch go zgubił. Korzystając z chwilowego oswobodzenia uścisku, Raffles zdzielił go potężnie pięścią w skroń.
Bandyta zwalił się na ziemię jak drzewo, któremu podcięto korzenie. Nie tracąc czasu Raffles związał swego przeciwnika sznurami, które miał przy sobie. Irlandczyk oprzytomniał wkrótce. Widząc, że dostał się w moc Tajemniczego Nieznajomego, zgrzytnął zębami w bezsilnej wściekłości.
— Podły psie! — zawył.
Raffles zapalił papierosa i puścił dym prosto w twarz swego więźnia. Poznał w nim rybaka, który przybył do Islandii tym samym, co i on statkiem. Raffles usiadł naprzeciw z rewolwerem w ręce. Nadstawił uszu. Żaden głos nie mącił ciszy nocnej. Widząc, że Raffles nie przejmuje się zupełnie jego przekleństwami, Mc. Intosh zamilkł. Dusił się tylko swą wściekłością i do krwi zagryzał wargi.
Raffles z niecierpliwością oczekiwał na wschód słońca. Gdy tylko poczęło szarzeć, ruszył w drogę. Obdarzony niezwykłym darem orientacyjnym bez trudu domyślił się, w jakim kierunku zaciągnięto tej nocy Charleya. Tu i ówdzie na załamaniach skał widział malutkie ździebełka wełny pochodzącej z koca Charleya. Wełna ta znaczyła wyraźnie ślad. W ten sposób Raffles doszedł do miejsca, z którego Charley został zrzucony. W dole bił gejzer i rozpraszające się kropelki wrzącej wody nie pozwalały Rafflesowi zorientować się w głębokości przepaści.
Przyłożył obie dłonie do ust i zawołał:
— Charley! Charley!
— Hallo! — odpowiedział mu jakiś głos, który zdawał się dochodzić z pobliża.
— Gdzie jesteś?
— Zaledwie o dwa metry od ciebie. Jest tutaj występ skalny, zasłonięty przez parę z gejzeru. Biorę waśnie parową kąpiel. Starałem się wdrapać na skałę, ale jest zbyt ślisko.
— Poczekaj, pomogę ci.
Raffles zdjął marynarkę, skręcił ja w rodzaj sznura i zawiesił ponad miejscem, gdzie przypuszczalnie znajdował się jego przyjaciel. Nagle uczuł wstrząs.
— Złapałem — rzekł Charley. — Podciągnij mnie w górę.
Powoli przekładając ręce, Raffles wciągnął Charleya na brzeg skały. Sekretarz był zupełnie mokry.
— Mam dosyć łaźni parowej na całe życie — rzekł ze śmiechem.
— Czy nie jesteś przypadkiem ranny?
Charley potarł kolana i łokcie.
— Szczęśliwie mi się udało — rzekł. — Łotr rzucił mnie głową na dół. Pewien byłem, że zginę w głębi przepaści. Nagle ręce moje natrafiły na ten występ. Chwyciłem się go i padłem na brzuch. Tylko kolana moje ucierpiały.
— Bądź szczęśliwy, że przygoda ta zakończyła się tak pomyślnie. A teraz jeśli chcesz mnie słuchać, biegnij czym prędzej do obozowiska i zmień ubranie. Znajdziesz tam skrępowanego nędznika, który chciał cię pozbawić życia. Mam okropną ochotę rzucić go, zamiast ciebie, w głąb gejzeru.
Mc. Intosh rzucił Rafflesowi pełne nienawiści spojrzenie.
— Niech was diabli porwą! — mruknął.
— Przegrałeś — rzekł Raffles. — Chciałbym jednak wiedzieć coś miał przeciwko nam.
— Powieście się! I tak wam nie odpowiem.
Raffles zebrał trochę suchego drzewa i rozpalił ognisko. Chciał, aby Charley mógł osuszyć przy nim przemoczone ubranie. Następnie zabrał się do przygotowania posiłku.
— Wkrótce ruszymy na poszukiwanie skarbu — oświadczył. — Więźnia zostawimy tutaj.
— A jeśli wymknie się? I zaatakuje nas znowu?
— Gorzko za to odpokutuje — odparł Raffles. — W drogę!
Po dwóch godzinach marszu przybyli do miejsca, wskazanego na karcie. Duży kamień, który miał wskazywać miejsce ukrycia skarbu, znajdował się tam istotnie. W pobliżu widoczne były ślady stóp.
Raffles zabrał się do kopania. Po niejakim czasie estrze łopaty zahaczyło o drewnianą kasetę. Rozbił ją z łatwością przy pomocy swych narzędzi. W środku znajdowała się inna kaseta, żelazna, zamknięta na silne zamki.
— Otóż jesteśmy właścicielami skarbu — rzekł Raffles. — O ile się nie mylę, człowiek, który nas zaatakował wiedział również o jego istnieniu. Chciał nas zgładzić, aby zawładnąć pieniędzmi. Nie kusząc się o jej otworzeniu postaramy się przenieść tę kasetę na pokład statku...
Okazało się, że była za ciężka, aby ją nieść. Raffles przymocował ją do sznura i obaj przyjaciele ciągnęli ją za sobą.
Na widok Charleya i Rafflesa, powracających ze skarbem, Mc. Intosh zatrząsł się w bezsilnej wściekłości.
Raffles bowiem istotnie odkrył jego skarb.
Irlandczyk do tego stopnia zlekceważył swego przeciwnika, że przesłał Rafflesowi prawdziwy opis miejsca ukrycia skarbu. Tam właśnie ukrył przed laty skradzione miliony. Przez długi, długi czas zakopywał w tym samym miejscu dalsze swoje łupy. Teraz właśnie, gdy uważał się już za człowieka dostatecznie bogatego, postanowił zawieźć swój majątek do Londynu i żyć z procentów od kapitału.
— Martwisz się, żeśmy znaleźli twą skarbonkę? — zaśmiał się Raffles. — Bądź spokojny, postaramy się zrobić właściwy użytek z jej zawartości.
— Cóż poczniemy z tym człowiekiem? — zapytał Charley Brand. — Po tym, co nam zrobił, zasłużył na kulę w łeb.
— Po co niszczyć naboje? — odparł Raffles. — Zostawimy go tutaj na tej bezludnej wyspie, wraz z jego opróżnioną kasetą. Kara ta będzie dla niego stokroć surowsza, niż gdybyśmy go zastrzelili od razu. A teraz w drogę!
Nie zwracając najmniejszej uwagi na lamenty Mc. Intosha, ruszyli w stronę barki. Następnego dnia bez dalszych przygód dosięgli brzegu i załadowali skarb na pokład skunera.

Raffles prokurentem

Minął tydzień od czasu, jak Charley i Raffles wrócili do Londynu. W metalowej kasecie znaleźli pliki banknotów i ciężkie sztaby złota.
Raffles przebrał się, jak za pierwszym razem i udał się do Geissa.
Finansista przyjął go z kwaśnym uśmiechem. Widać było, że nie spodziewał się tej wizyty.
— Cieszę się, że pana widzę, drogi przyjacielu — rzekł. — Obawiałem się, że się panu mogło przytrafić jakieś nieszczęście. Proszę niech pan siada lordzie. Gdzie pan był przez cały czas?
— Byłem w podróży — odparł Raffles powoli, nie spuszczając z Geissa wzroku.
— Gdzież to pan wędrował?
— Byłem w Islandii — odparł Raffles.
Zauważył, że na dźwięk tych słów Geiss pobladł silnie. Fakt ten wzbudził w nim podejrzenie, że Geiss miał coś wspólnego z tajemniczym zamachem.
— Co pan robił na Islandii? — zapytał Geiss tonem, któremu starał się nadać brzmienie obojętności. — To kraj opuszczony przez Boga i ludzi.
— O nie — odparł Raffles. — To idealne miejsce dla ludzi, szukających wypoczynku. Gdyby moja obecność nie była tutaj konieczna, byłbym przedłużył tam swój pobyt.
— Pan żartuje — odparł Geiss. — Jestem szczęśliwy, że pana widzę znowu. Mogłoby się panu łatwo przytrafić tam jakieś nieszczęście. Wyspa jest wulkaniczna i niebezpieczna.
— O nie — odparł Raffles śmiejąc się. — Nieszczęścia przytrafiają mi się rzadko, ponieważ jestem ostrożny i zwracam na wszystko uwagę. Gdybym był takim samym w młodości miałbym do dzisiaj mój majątek, który umieścił pan w swoim banku. Byłbym czcigodnym lordem Listerem i tak, jak mój ojciec zostałbym może z czasem przyjacielem króla. Zamiast tego, nauczywszy się pilnie obserwować swych bliźnich, stałem się Rafflesem.
— Niech pan nie wymawia tego nazwiska — rzekł mister Geiss. — Czytałem o panu tyle, że na sam dźwięk pańskiego nazwiska, dostaję gęsiej skórki.
— To ciekawe — rzucił Raffles. — Wiele osób mówiło mi to samo.
— Mianowicie, co? — zapytał Geiss.
— Że pan powinien obawiać się mnie.
— Wolne żarty! — rzekł Geiss urażony. — Mówmy raczej o interesach.
— Jest to najpiękniejszy interes jaki mi dotąd zaproponowano.
Ledwie widzialny uśmiech zarysował się dokoła jego ust.
— Sprawa przedstawia się wspaniale i powodzenie jej jest zapewnione, gdy tylko przedostanie się pan do banku, bez trudu zawładnie pan pieniędzmi.
— Tym gorzej. Kocham niebezpieczeństwo. Łatwa impreza nie pociąga mnie.
— Żałuję. Chwilowo jednak nie mam panu nic innego do zaproponowania. Czy zechce pan przyjść jutro? Wtajemniczę pana w arkana pańskiego nowego stanowiska.
— Prokurent banku! Nie marzyłem nigdy o tym, że zajdę aż tak wysoko.
— Zostawmy to — przerwał Geiss rozpromieniony. We dwóch razem dokonamy nadzwyczajnych cudów. Wyobraź pan sobie, że jestem zaledwie od kilku dni na mym nowym stanowisku, a już zdołałem podwyższyć o jeden milion funtów sterlingów wysokość depozytów. Wspaniały pomysł! — dodał grubas uderzając Rafflesa jowialnie po ramieniu. Kapitalistów można łatwo wziąć na lep wysokich procentów!
— Tak, to prawda — zawołał Raffles.
Obydwaj mężczyźni zamienili jeszcze kilka słów, po czym Tajemniczy Nieznajomy opuścił mieszkanie Geissa.
Następnego ranka mister Geiss wprowadził Rafflesa na jego nowe stanowisko. Tajemniczy Nieznajomy, został mianowany pierwszym prokurentem barku Lincoln. Wszystkie pieniądze przechodziły przez jego ręce. Czeki podpisywane przezeń sięgały milionów. Posiadał klucze od podziemi, w których znajdowały się depozyty.
Raffles był wzorowym urzędnikiem. Geissa dziwił nieco ten zapał. Nawet po zamknięciu biur Raffles zostawał jeszcze z godzinę i pracował. Geiss zapytał go o przyczynę.
— Robię to po to, aby w wypadku ujawnienia przestępstwa, podejrzenia urzędników zwróciły się przeciwko mnie.
— Nie rozumiem pana.
— Czy pan nie słyszy tego, co dokoła pana szepcą? Mówią, że zostaję po odejściu urzędników, tylko po to, aby fałszować rachunki, i aby zacierać, w ten sposób ślady dokonywanych nadużyć.
— Pozory istotnie przemawiają przeciwko panu — odparł Geiss. — Ja sam żywiłbym podobne obawy w stosunku do każdego innego urzędnika.
Prezes zarządu banku Lincolna rozstał się z Rafflesem całkowicie uspokojony. Byłby prawdopodobnie w innym nastroju, gdyby wiedział, że jego pierwszy prokurent trawi dodatkowe godziny na przepisywaniu listy depozytariuszy, którzy złożyli swe oszczędności w banku. Obok każdego nazwiska wypisywał wysokość depozytu.
Klientami banku byli przeważnie drobni kupcy i drobni ciułacze urzędnicy, wdowy i sieroty. Sumy składane przez nich w banku były minimalne. Dla każdego z nich jednak suma ta przedstawiała cały majątek, owoc pracowitego żywota, często zabezpieczenie na starość.

Mister Geiss posiadał w okolicach Londynu wspaniałą willę, w której prawie każdego wieczora odbywały się wspaniałe przyjęcia. Lubił roztaczać przed ludźmi swe bogactwa: wydając wspaniałe przyjęcia umacniał kapitalistów i ludzi bogatych w przekonaniu, że rozporządza wielkimi środkami, że można mu bezpiecznie powierzyć pieniądze.
Raffles za każdym razem odrzucał jego zaproszenie.
Noc już miała się ku końcowi i mister Geiss spał spokojnie w swej sypialni. Nagle spostrzegł, że jakiś człowiek wślizgnął się do jego pokoju.
Mister Geiss ocknął się gwałtownie z pierwszego snu. Poznał bez trudu stojącego przed nim człowieka — Był to Mc. Intosh.
— Czy to ty, czy twój cień? — zapytał Geiss. — Spoglądał na gościa przerażonym wzrokiem.
— To ja — odparł Mc Intosh. — Ależ na Boga! Z trudem udało mi się dotrzeć tutaj.
— Sądziłem, żeś umarł. — Co ci się przytrafiło?
— Piekielna awantura z Rafflesem — odparł Mc. Intosh, zgrzytając zębami. — Spójrz pan — dodał odchylając mankiet.
Pokazał Geissowi opuchnięte i sine kostki u rąk.
— Skąd to? — zapytał finansista.
— Skutki sznura, którym mnie związał ten pies.
— Związał cię? Jakże do tego doszło?
— Niech go diabli wezmą — odparł Irlandczyk zaciskając pieści. — Od początku miałem niejasne przeczucia, że nie dam sobie rady z królem włamywaczy. Niestety, nie dorastamy mit nawet do pięt. Plan mój opracowałem wspaniale, i przybyłem na bezludną wyspę na dzień przed przybyciem Rafflesa i jego przyjaciela. Śledziłem ich od chwili wylądowania i następnej nocy wślizgnąłem się aż do ich obozowiska. Miałem zamiar wrzucić ich kolejno jednego po drugim do przepaści, których tam jest pełno. Zdążyłem już unieszkodliwić tego żółtodzióba. Sądziłem, że na zawsze. Niestety, nie przewidziałem, że jego krzyk w chwili, gdy zrzucałem go z wysokiej skały w przepaść, zostanie dosłyszany przez Rafflesa. Gdy powróciłem do obozowiska Raffles czekał na mnie i zwyciężył mnie w walce, która wówczas się wywiązała. Pokonał mnie i związał.
— Głupia historia — rzekł Geiss. — W jaki sposób wydostałeś się?
— To nie było łatwe. Następnego ranka Raffles zdołał wydostać swego przyjaciela z miejsca w jakie go wrzuciłem. Nie zrobił sobie nic złego. Na tej przeklętej wyspie nie można sobie zdać absolutnie sprawy, czy skała jest stroma, czy też posiada występy. Gejzery gorącej wody utrudniają widzenie. Mówiąc krótko, Raffles zostawił mnie na wyspie ze związanymi rękami i nogami.
— W jaki sposób udało ci się oswobodzić z więzów.
— Przerwać je było niesposób. Ale w pobliżu pozostawił płonące ognisko. Zębami wyciągnąłem z żaru płonącą głownię i położyłem ręce w ten sposób, że ogień spalił sznur. Oczywiście przypiekłem mocno ręce. Cierpiałem niesłychanie ale lepszy ból niż powolna śmierć na pustkowiu.
Geiss wysłuchał z uwagą historii ucieczki.
— Straciłem już nadzieję, że się z tobą zobaczę — rzekł. — Porozumiałem się już z Rafflesem, aby ukradł dla nas miliony złożone w naszym banku.
— Toż to szaleństwo — zawołał Mc. Intosh. — Wprowadzałeś wilka do owczarni. Skradnie miliony, ale dla siebie, nie dla nas.
— Nie stracę go z oczu — rzekł Geiss.. — Trudno mu będzie nas oszukać.
Mc Intosh wybuchnął śmiechem i uderzył się wesoło w uda.
— Czego się śmiejesz? — zapytał Geiss. — Czy widzisz coś zabawnego w tym, co powiedziałem?
— Oczywiście! Podziwiam twoją zarozumiałość. Uważasz się za równego Rafflesowi...
— Dam sobie z nim radę! — Bylebyś tylko ty nie pomieszał mi szyków. A teraz idź do swego pokoju i wypocznij. Jutro wrócimy do tej rozmowy.
— Czyś powiedział służbie dokąd pojechałem. — zapytał Mc. Intosh stojąc na progu.
— Powiedziałem, żeś wyjechał do Paryża.
Gdy znalazł się w swoim pokoju Mr. Intosh zacisnął pięści i zawołał:
— Nie pozwolę z sobą igrać nawet Rafflesowi! Nie dam mu się tak łatwo. Zawiadomię inspektora policji Baxtera, jaki ptaszek uwił sobie gniazdko w Lincoln Banku. Jutro król włamywaczy znajdzie się pod kluczem, a człowiekiem, który położył kres jego karierze, będę ja.
Uspokojony tą myślą rzucił się na łóżko. Oddawna nie spał tak smacznie i dobrze.

Zdrada

Detektyw Marholm śmiał się tak serdecznie, że aż łzy spływały mu po tłustych policzkach. Przyczyną tej wesołości, był jak zwykle zwierzchnik jego Inspektor policji Baxter.
Inspektor stał przed swym podwładnym, trzymając jakiś list. Oczy jego rzucały błyskawice.
— Przestańcie się śmiać — zawołał. — Jeśliby ktoś przyszedł, odniósłby wrażenie, że jest w kabarecie. Jesteśmy przecież w głównej komendzie policji.
— Wiem o tym — odparł Marholm, który z trudem starał się zapanować nad swą wesołością. — Cóż zrobić, kiedy cała ta historia przypomina raczej numer kabaretowy.
Inspektor policji począł chodzić po gabinecie nerwowymi krokami. Uspokoiwszy się nieco, stanął przed Marholmem:
— A więc wy nie wierzycie w informacje zawarte w tym liście? — zapytał. — Przeczytam go wam wobec tego jeszcze raz.
Rozłożył przed sobą list, napisany na dość pospolitym papierze.
„Główna Kwatera Policji Scotland Yard. Inspektor Baxter.
Szanowny Panie Inspektorze!
Niniejszym zawiadamiam pana, że Raffles, którego pan poszukuje oddawna, pracuje w charakterze pierwszego prokurenta w banku Lincolna. Zamierza on w najbliższej przyszłości ukraść z banku depozyty, wynoszące kilka milionów funtów. Niech się pan śpieszy z zaaresztowaniem go, zanim nie wykona swego planu.
Przyjaciel.“
— Wspaniały przyjaciel — zaczął Marholm. — Jakiś żartowniś, który chce pana ośmieszyć w oczach całego Londynu. Raffles dokuczył już panu do tego stopnia że gotów pan jest przyjąć lorda majora Londynu również za Tajemniczego Nieznajomego. Niechże się pan zastanowi nad tym nonsensem. Pierwszy prokurent banku Lincoln musi być człowiekiem pod każdym względem bez zarzutu. Przez ręce jego przechodzą co dzień miliony. Człowiek, zajmujący to stanowisko, musi się wykazać całą swą przeszłością, a dokumenty jego i życiorys są sprawdzane z niezwykłą starannością przez prezesa rady nadzorczej banku. Nawet pan, nie mógłby pretendować do tego stanowiska...
— Może macie i rację — odparł Baxter, gryząc nerwowo swoje cygaro.
— Jestem pewny, że mam rację — rzekł Marholm. — Podejrzewam, że to sam Raffles wysłał nam ten list. To przecież nie pierwszy jego kawał.
— Niestety — westchnął Baxter — przypominając sobie psikusy, jakie mu często płatał Tajemniczy Nieznajomy.
Wtej chwili zapukano do drzwi. Dyżurny policjant wprowadził do gabinetu jakiegoś posłańca. Posłaniec ten wręczył Baxterowi list.
— Od kogo to? — zapytał Baxter podejrzliwym tonem. —
— Jakiś człowiek dał mi go na ulicy i polecił oddać go panu. — odparł posłaniec. —
— Jak on wyglądał?
— Nie umiem go określić... Poznałbym go z pewnością.
— Dobrze. Zanotuję wasz numer. Jeśli będziecie mi potrzebni wezwę was do siebie.
Po wyjściu posłańca Baxter otworzył list.
— Drugi list w tej samej sprawie.
Zaledwie przebiegł go oczyma, skoczył w stronę swego sekretarza.
— Posłuchajcie co tu jest — napisane — rzekł. —
Szanowny Panie!
Przechodząc obok banku Lincolna stwierdziłem, że list mój pozostał bez echa i Raffles wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będzie mógł wykonać z łatwością swój projekt. Wzywam pana raz jeszcze do wszczęcia natychmiast nieodzownych kroków. Bank zostanie zamknięty za godzinę i nie będzie pan już mógł przystąpić do zaaresztowania Tajemniczego Nieznajomego. Niech się pan śpieszy.
Przyjaciel.
— Co za bezczelność — zawołał detektyw Marholm. — Ten człowiek dał już prawdopodobnie znać wszystkim dziennikom londyńskim i jeszcze dzisiejszego wieczora będziemy przedmiotem ogólnych kpin!
Inspektor Baxter spojrzał w zdenerwowaniu na swego sekretarza.
— Cenię wasze zdanie Marholm, i przyznaję, że tym razem pokrywa się ono całkowicie z moim. Cóż jednak się stanie, jeśli autor listu mówi prawdę i jeśli Raffles istotnie planuje nową niezwykłą kradzież? Wówczas na nas spadnie cała odpowiedzialność. —
— To co pan mówi, panie inspektorze nie wytrzymuje krytyki. Dał się pan złapać na list jak ryba na przynętę. Ponieważ jednak nie ja mam prawo wydawania rozkazów, poproszę tylko, aby nie brał mnie pan z sobą na tę wyprawę policyjną do Lincoln Banku. Nie mam najmniejszego zamiaru bawić wszystkich moim kosztem.
— Będę działał z jaknajdalej idącą ostrożnością — udam się przedewszystkim do prezesa rady nadzorczej banku i podzielę się z nim treścią tego listu.
W pół godziny po tym Baxter znajdował się w pokoju przyjęć Geissa w gmachu banku Lincolna.
Czytając list, dyrektor Geiss zbladł lekko. Zmieszanie jego trwało tak krótko, że Baxter nawet go nie spostrzegł.
— Padł pan ofiarą niesmacznego żartu — zaśmiał się Geiss. — Pierwszy prokurent naszego banku sir John Gover jest osobą, stojącą ponad wszelkimi podejrzeniami. Jeśli pan chce, mogę go natychmiast wezwać, aby się pan sam przekonał naocznie, z jakiego rodzaju człowiekiem mamy do czynienia.
Baxter nie przyjął propozycji i rzekł:
— Jestem tego samego zdania, że mamy tu do czynienia ze zwykłym żartem. Obowiązkiem moim było zawiadomić o tym pana.
Pożegnał Geissa i opuścił gmach banku. Natychmiast po jego wyjściu Geiss wezwał do siebie Rafflesa.
— Mam tu pomiędzy nami jakiegoś zdrajcę — rzekł. — Przed chwilą wyszedł stąd inspektor Baxter. Dowiedział się, dzięki anonimowemu listowi że pan wchodzi w skład personelu banku. Udało mi się wmówić mu, że chodzi tu o zwykłą mistyfikację i Baxter zgodził się z moim zdaniem.
Raffles nie spuszczał oczu z twarzy Geissa. Węszył nowy podstęp.
— To niemożliwe — oświadczył. — Nikt nie może wiedzieć o tym, że pracuję w banku.
— Jeszcze raz stwierdzam, że to co powiedziałem jest prawdą. Musi pan jeszcze dzisiejszej nocy wykonać nasz plan. Jutro może być zapóźno.
— All right! Mam klucze od podziemi. Wystarczy otworzyć i wziąć pieniądze.
— Ile mamy depozytów?
— Cztery miliony — odparł Raffles. —
— Szkoda — rzekł Geiss, bębniąc palcami po stole. — Sądziłem, że będziemy mogli odwlec moment kradzieży aż do chwili, gdy wysokość depozytów dosięgnie sześciu milionów. Dzięki tym przeklętym listom tracimy dwa miliony. Nie wolno nam jednak czekać dłużej. Najmniejsza zwłoka grozi nam niebezpieczeństwem.
— Dobrze więc. Jeszcze dziś w nocy dokonam włamania.
— Ja ze swej strony, przyślę o godzinie czwartej nad ranem auto, które będzie czekało na pana za rogiem ulicy. Będzie mógł pan przewieźć pieniądze do mojej willi.
— All right. Zobaczymy się jutro.
Po wyjściu Rafflesa Geiss szybko udał się do swego domu. Pieniąc się z wściekłości wpadł do pokoju Mc. Intosha. Irlandczyk leżał na kanapie z fajką w ustach.
— Jesteś największym osłem, jakiego widziałem w swym życiu, — zawył Geiss.
— Dlaczego? — zapytał Irlandczyk flegmatycznie.
— Napisałeś do inspektora Baxtera dwa listy w sprawie Rafflesa i zdradziłeś przed nim nasze plany. Czyś oszalał?
— Bynajmniej — odparł Mc. Intosh, zaciągając się wonnym dymem. — Właśnie ty popełniasz karygodną nieostrożność, związując się z Rafflesem.
— Nie mieszaj się do moich spraw. A przede wszystkim nie wtrącaj się do spraw banku. Jaki miałeś cel pisząc te listy?
— Ocalić miliony.
— Piękny ratunek! Gdyby nie udało mi się uspokoić inspektora Baxtera i przekonać go, że ma do czynienia ze zwykłym żartem, byłbym już teraz w Scotland Yardzie, zamknięty w samotnej celi.
— Nie rozumiem. Może zechcesz mi to jaśniej wytłumaczyć?
— Przecież to oczywiste — odparł Geiss, — gdyby po otrzymaniu twego listu inspektor Baxter zaaresztował Rafflesa, Raffles wskazałby następnie na mnie, jako na autora projektu.
— Nie pomyślałem o tym — odparł Mc. Intosh. — Mógłbyś przecież wyprzeć się wszystkiego.
— Wyprzeć się! Niczego nie mógłbym się wyprzeć! — Raffles posiada ode mnie dowód na piśmie.
— Jakiego rodzaju? — zapytał Mc. Intosh niespokojnie.
— Jest to deklaracja stwierdzająca, że Raffles dokonał włamania do banku na mój rachunek i że jestem gotów podzielić się z nim wysokością łupu.
— Jesteś naprawdę najbardziej nieostrożnym człowiekiem, jakiego spotkałem w życiu. Gdzież twój rozum? Jak mogłeś dać temu człowiekowi podobne pismo.
— Żądał tego. Zresztą miałem do niego zaufanie...
— Zobaczysz, dokąd cię zaprowadzi to zaufanie. Sprawa utonęła!
— Widzisz wszystko w zbyt czarnych barwach.
— Chciałbym abyś miał rację. Kiedy Raffles zaczyna działać?
— Dzisiejszej nocy.
— All right! Jutro z naszych milionów nie będzie śladu.
W tym samym czasie Raffles, zajęty był w swym gabinecie wraz ze swym przyjacielem Charley Brandem adresowaniem setek kopert, do których wkładano listy do wszystkich depozytariuszy banku Lincolna.

Około godziny dziesiątej wieczorem Raffles wraz z Charleyem Brandem udali się do Banku Lincolna.
Dozorca nocny zdziwił się na ich widok. Poznał odrazu pana prokurenta i nie czyniąc trudności otworzył przed nimi ciężkie metalowe drzwi.
Raffles i Charley Brand weszli do westibulu. Cisza panowała w całym tym ogromnym gmachu. Raffles poprosił dozorcę ex-wojskowego, aby szedł przed nimi i oświetlał im schody latarką, umocowaną na piersi.
Przybywszy do biura Rafflesa, dozorca uczuł, że nagle napadnięto go z dwuch stron, i zanim zdążył krzyknąć, został związany.
Spojrzał na Rafflesa błagalnym wzrokiem i szepnął:
— Nie zabijajcie mnie!
— Nikt wam tu nie zrobi nic złego — odparł Raffles. — Przykro mi, że musiałem użyć wobec was siły. Nie możemy jednak przebierać w środkach. A teraz musicie pozwolić, że wam zakneblujemy usta.
Dozorca, sparaliżowany z przerażenia, nie stawiał najmniejszego oporu. Raffles wziął klucze od banku, latarnię i udał się wraz z Charleyem do podziemia, gdzie znajdowały się opancerzone pokoje, mieszczące depozyty. Otworzyć z klucza drzwi, i zawładnąć założonymi milionami, — było to dla Tajemniczego Nieznajomego sprawą jednej chwili. Raffles schował banknoty do zwykłej drewnianej kasety. Wyszedł z banku wraz Charley Brandem. Zamknął spokojnie drzwi i, skierował się w stronę Oxford Street. Obydwaj przyjaciele zdążyli przebiec około stu kroków, gdy nagle Raffles szepnął do ucha Charleya Branda.
— Ktoś idzie za nami. Zwolnijmy kroku. Gdy człowiek ten z nami się z równa odwrócimy się nagle. W ten sposób przekonamy się z kim mamy do czynienia.
Posuwali się naprzód powoli. Natomiast nieznajomy zupełnie wyraźnie przyśpieszył kroku, gdy znalazł się już w odległości kilku metrów od obydwuch przyjaciół, Raffles odwrócił się gwałtownie, wypuścił z rąk kasetę z banknotami i skoczył do gardła człowiekowi, który z sztyletem w ręce gotował się do zadania mu ciosu.
Silne uderzenie pięści padło na skroń napastnika. Bandyta osunął się na ziemię.
— Możemy się już go nie obawiać — rzekł Raffles, — chowając do kieszeni jago nóż.
— Widziałem już tę twarz — rzekł Charley — Nie pamiętam tylko gdzie.
— Przecież to nasz stary przyjaciel, Irlandczyk, któregośmy zostawili skrępowanego na wyspie skarbów — rzekł Raffles. — Zuch z niego. Udało mu się zwiać. Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób dowiedział się o naszym planie ograbienia banku, i w jakich znajduje się stosunkach z Geissem. To musi być jego wspólnik. Od pierwszej chwili miałem wrażenie, że jest on tylko narzędziem w ręku Geissa, który za wszelką cenę postanowił się mnie pozbyć. Jutro rano dowiem się z jego ust, w jakim stopniu podejrzenia moje były słuszne.
Podnieśli z ziemi kasetę z milionami i, nie interesując się więcej nieprzytomnym człowiekiem, znikli w ciemnościach nocy.
Około godziny czwartej nad ranem, auto przysłane przez Geissa, zatrzymało się w umówionym miejscu. Napróżno jednak czekano na Tajemniczego Nieznajomego. Po godzinie daremnego oczekiwania szofer wrócił i oznajmił Geissowi, że osobnik którego miał przywieźć nie zjawił się wcale.
Nowina ta wywarła na finansiście olbrzymie wrażenie. Co mu się mogło stać? Czyżby Mc. Intosh miał rację, że Raffles postanowił sam zagarnąć łup? Z przekleństwem na ustach rzucił się w stronę pokoju Mc. Intosha. Nie było w nim nikogo. W chwili, gdy zastanawiał się, co się mogło przytrafić Irlandczykowi, drzwi otwarły się i stanął w nich Mc. Intosh.
Wygląd jego był opłakany. Prawe oko miał podbite, a krew, która obficie spływała mu z nosa, splamiła cały przód jego palta.
— Co ci się stało? — zapytał Geiss, chwytając go niespokojnie za ramię.
Ranny usiadł z trudem.
— Powinni byli już dawno zamknąć cię w domu wariatów! — zawołał Mc. Intosh.
— Skąd przychodzisz? — zapytał Geiss.
— Spotkałem się z Rafflesem. — Widzisz sam, jak mnie serdecznie przyjął. Przez pół godziny leżałam bez przytomności na Oxford Street. — Miliony diabli wzięli.
— Miliony? To niemożliwe! Raffles musi tu przyjść niedługo.
Mc. Intosh wybuchnął ironicznym śmiechem.
— Miałem rację. Nie wolno polecać złodziejowi, dokonania kradzieży, z której się samemu chce ciągnąć zyski. Jeszcze raz powtarzam, że miliony diabli wzięli. Szukaj teraz wiatru w polu. Nie zobaczysz z nich ani pensa.
Geiss usiadł. Nogi się pod nim ugięły.
— Czy to możliwe? — szepnął zduszonym głosem.
— Posłuchaj co mi się przytrafiło. Wziąłem mój malajski sztylet i zaczaiłem się przed Lincoln bankiem, czekając na wyjście Rafflesa i jego towarzysza. Gdyby był się skierował w stronę automobilu, tak, jak to było umówione, byłbym usiadł spokojnie obok szofera, którego znam i przyjechał tutaj. Przyznałbym wówczas ze skruchą, że się pomyliłem i wszystko byłoby w porządku. Ale stało się inaczej. Spełniło się to, co przewidywałem. Raffles zamiast pójść na lewo, skręcił na prawo. Zamiary jego były jasne. Szedłem, kryjąc się za występami murów. Chciałem najpierw zasztyletować Rafflesa, potym zaś jego towarzysza. Byłbym prawdopodobnie dokonał swego, gdyby Raffles nie miał tak wyczulonego słuchu. W chwili, gdy gotowałem się do zadania mu ostatecznego ciosu, uciekł się do znanego manewru. Odwrócił się gwałtownie, skoczył na mnie i zdzielił mnie pięścią tak silnie, że długi czas zachowam o tym wspomnienie. Nie wiem co stało się później. Jedno jest pewne: Nie przyszedł i nie odda ci milionów.
Geiss stał się trupio blady. Widział, że się pomylił. Jego zmęczony umysł nie podsuwał mu żadnego wyjścia z sytuacji.
— Przegraliśmy partię — rzekł Mc. Intosh, obmywszy twarz wodą. Gdybyś mnie był usłuchał i wydał tego człowieka w ręce policji, bylibyśmy teraz bogaci. Miałbym ochotę wychłostać się porządnie. Jedyna rada, jakiej mogę, ci udzielić to udać się o świcie do Scotland Yardu i złożyć zeznanie. Być może policja zdoła jeszcze odebrać łup.
Mister Geiss uchwycił się tej rady, jak deski zbawienia.
— Najmądrzej byłoby dla nas opuścić Londyn — rzekł Mc. Intosh. — Nie wiadomo jak się ta historia skończy.

Złapani we własne sidła

Następnego ranka około godziny dziewiątej tłum ludzi zebrał się przy ulicy Balfoura, rozmawiając z ożywieniem. Policja z trudem utrzymywała porządek. Wszyscy ci ludzie trzymali w ręce koperty. Po upływie pół godziny drzwi domu, pod którym stali otwarły się i ukazał się w nich Charley Brand. Na widok tłumów rozłożył ręce.
— Powoli — powoli — rzekł. — Jeden po drugim. — Wszyscy otrzymają pieniądze. Nikt nie straci and grosza.
Pierwszą wpuścił jakąś starą kobiecinkę.
Dom robił wrażenie niezamieszkałego. Tylko jeden pokój był otwarty. Za olbrzymim stołem siedział Raffles, Tajemniczy Nieznajomy, trzymając przed sobą listę depozytariuszy banku Lincolna.
— Pani nazwisko? — zapytał starej kobiety.
— Jenny Gross — odparła drżącym głosem.
— Ile wynosi pani depozyt?
Siedemdziesiąt funtów sterlingów. Przez całych trzydzieści lat mego życia zdołałam zebrać tylko tę sumę. To na mój pogrzeb. Nie chciałam być pochowana jak żebraczka.
Raffles otworzył rejestr i sprawdził dane Następnie wypełnił druczek, wypłacił siedemdziesiąt funtów i rzekł:
— Proszę podpisać kwit.
Stara drżącą ręką nakreśliła swe nazwisko i włożyła pieniądze do zniszczonego woreczka.
— Niech Bóg panu błogosławi, mój dobry panie — rzekła.
Gdy wyszła z domu otoczyło ją grono ciekawych, zasypując pytaniami czy otrzymała pieniądze. Na wieść o tym, że oddano jej pełną sumę, twarze wszystkich rozpromieniły się.
Gdy prawie połowa interesantów została już załatwiona, na ulicy rozległy się wołania, sprzedawców gazet: „Kradzież milionów w Lincoln Banku“.
Ludzie stojący przed domem zadrżeli. — Skradziono przecież ich pieniądze, owoc ich pracy. — Mimo to Tajemniczy Nieznajomy zwracał wszystko co do grosza. Wypłaty trwały już przeszło godzinę. Teraz nadeszła kolej na tych ludzi, którzy z opóźnieniem otrzymali list Rafflesa. W międzyczasie zjawili się również reporterzy i detektywi. Rozeszły się wieści, że na ulicy Balfoura jakiś nieznany filantrop zwraca biedakom pieniądze, które zostały skradzione w nocy z banku Lincolna. Dziennikarze spieszyli, aby sprawdzić tę pogłoskę. Na próżno jednak starali się przedostać do środka. Charley Brand był bezwzględny i wpuszczał tylko tych, którzy mogli się wylegitymować otrzymanym listem.
W tym samym czasie mister Geiss udał się do banku Lincolna. Wiadomość o kradzieży przeniknęła również do personelu, budząc wszędzie zrozumiałe zdenerwowanie.
Strażnika znaleziono związanego w biurze pierwszego prokurenta. Oświadczył on, że właśnie prokurent dokonał napadu. Wieść ta wywarła na inspektorze Baxterze piorunujące wrażenie.
— Raffles! — jęknął — Raffles! Ten człowiek stanie się przyczyną mojej zguby. Wystarczyło wyciągnąć rękę, aby go schwytać. Zamiast tego... Dość, boję się że oszaleję!...
Wraz z dwunastu agentami udał się do banku Lincolna i wszedł prosto do gabinetu Geissa. Zastał go tak przybitego, że nawet wejście policji nie zdołało wywrzeć na nam wrażenia.
— Gdzie mieszka pański prokurent banku? — zapytał inspektor.
W Ashbury Parku. — Posyłałem już po niego, ale nie było go w domu.
— To zupełnie zrozumiałe. Byliby głupi, gdyby chciał się ukrywać w swym własnym mieszkaniu. Na zasadzie jakich referencji zaangażował pan tego człowieka?
— Pokazał mi wspaniałe świadectwa i ponadto złożył tytułem kaucji kilka tysięcy funtów.
— Czy przynajmniej zostawił tę kaucję?
— Nie. Wszystko zabrał. Nie zostawił ani pensa.
— Dziwna historia! Po raz pierwszy spotykam się z podobnym wypadkiem.
— Tak to niesłychane...
— Co zrobi pan, gdy depozytariusze zgłoszą się po swe pieniądze? Czy zastanawiał się pan nad tym?
— Nie. Nie jesteśmy w stanie wypłacić najmniejszego odszkodowania.
— Biedni ludzie! Źle wyszli na okazanym zaufaniu — odparł z żalem.
— Dziwię się, że dotąd nikt się jeszcze nie zgłosił — rzekł Baxter. —
— Rzeczywiście... Kiedym przechodził ulicą, sprzedawcy gazet krzyczeli głośno o popełnionej kradzieży w Lincoln Banku.
W tej chwili Marholm wbiegł do gabinetu.
— Panie dyrektorze — wołał od progu. — Stała się rzecz niesłychana! W tej chwili doniósł mi wywiadowca Szulc, że wszystkie zabrane wkłady zostały zwrócone depozytariuszom Banku Lincolna.
— Czyście zwariowali? — zawołał Baxter. —
— Mam nadzieję, że nie — odparł Marholm. —
— Raffles! — westchnął mister Geiss.
— Dźwięk tego nazwiska zelektryzował obywuch policjantów.
— Ca pan mówi? — zapytał Baxter, rzucając się ku niemu.
— Mówię — odparł Geiss — że to Raffles dokonał kradzieży milionów...
— Wczoraj uważał pan całą tę sprawę za żart. Przyznaję, że mój sekretarz Marholm był również tego samego zdania. Nagle dziś okazuje się, że czcigodny sir John Govern jest znanym włamywaczem londyńskim Rafflesem... Przyślijcie mi tutaj detektywa Szulca.
Marholm wprowadził swego kolegę i Baxter polecił mu opowiedzieć dokładnie co wie w sprawie zwrotu pieniędzy; gdy detektyw skończył raport, Baxter oświadczył:
— Dochodzi południe.... Od godziny wiadomość o kradzieży w banku Lincolna obiegła całe miasto. Jak dotąd nie zgłosił się tutaj ani jeden z wierzycieli. Czyżby istotnie historia o zwracaniu depozytów była prawdziwa? Chodźmy na ulicę Balfoura, aby się przekonać.
Mister Geiss nie ruszył się z miejsca.
— Pan jest przede wszystkim zainteresowany w tym, co się tu dzieje — rzekł do niego Baxter. — Sądzę, że zechce nam pan towarzyszyć?
— To się rozumie samo przez się — odparł Geiss.
Inspektor wyszedł z banku w towarzystwie agentów i Geissa. Zdaleka spostrzegli na ulicy Balfoura tłum ludzi. Nie bez trudności inspektor oraz agenci przedarli się przez zbiegowisko. — Przyjął ich Charley Brand i wprowadził do pokoju, w którym urzędował Raffles.
Raffles zajęty był właśnie wypłacaniem ostatnich zwrotów.
— Oto Raffles — zawołał Geiss — wskazując ręką na Tajemniczego Nieznajomego. — Zaaresztujcie go czym prędzej.
Raffles stał tuż obok stołu. Nosił na sobie elegancki smoking. Jedną rękę włożył do kieszeni spodni, w drugiej trzymał nieodłącznego papierosa.
Na widok Geissa uśmiechnął się ironicznie. Uśmiech ten nie zniknął z jego twarzy nawet wówczas gdy zobaczył za nim sylwetki Baxtera i Marholma.
— Dzień dobry, panie inspektorze — rzekł. — Właśnie czekam na pana.
Na widok Rafflesa, Baxter cofnął się przerażony. Agenci również rzucili się w stronę drzwi. — Sądzili, że Raffles wyciągnie rewolwer i będzie strzelał.
— Uspokójcie się panowie — rzekł Raffles. — Powtarzam raz jeszcze, że na was czekałem.
— Póki żyję nie widziałem podobnej bezczelności — zawołał Geiss. — Ten człowiek ignoruje pana, inspektorze. Załóżcie mu szybko kajdanki na ręce. Co za szczęście, że udało go się wreszcie schwytać.
Raffles zaśmiał się i spokojnie strząsnął popiół ze swego papierosa.
— Byłoby o wiele właściwiej, panie Geiss, gdyby zechciał pan te słowa zastosować do siebie.
Geiss zbladł, co nie uszło uwagi Baxtera. Ponieważ na zasadzie swych poprzednich doświadczeń wiedział dokładnie że Raffles w sposób złośliwy zwraca się jedynie do przestępców, z prawdziwą ciekawością czekał co z tego dalej wyniknie.
— Nie pozwalaj sobie pan na żadne bezczelności w stosunku do mnie! — zawołał Geiss...
Twarz jego stała się fioletowa. Raffles stał spokojnie jak wykuty z marmuru. Odrzucił niedopałek i zapalił nowego papierosa.
— Nadeszła godzina, abym mógł zdemaskować pana przed inspektorem Baxterem — rzekł. Dziesięć lat temu ten człowiek, którego widzi pan przed sobą, ten rzekomy prezes banku — pozbawił mnie fortuny, wynoszącej przeszło cztery i pół miliona funtów szterlingów. Cyfra ta się zgadza? — zwrócił się do Geissa.
Geiss potrząsnął przecząco głową.
— To fałsz, panowie — zawołał. — Ten człowiek kłamie. Ja go nie znam!
Raffles sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni swojej marynarki i wyciągnął z niej świstek papieru podpisany przez bankiera.
— To zaświadczenie dostałem przecież od pana? Czyżby i ono było sfałszowane?
— Prawdopodobnie... Nie wiem o czym pan mówi. Ja nie podpisywałem żadnego dokumentu.
— Zechcą panowie wysłuchać jego treści: „Zaświadczam niniejszym, że wprowadziłem lorda Listera do banku Lincolna i poleciłem mu ukraść złożone tam depozyty. Zobowiązuję się podzielić się z nim do połowy łupem.
Charles Geiss, alias Stein.“
Raffles skończywszy czytanie listu wręczył papierek inspektorowi.
Geiss pobladł tak silnie, że zwróciło to ogólną uwagę. Oparł się o ścianę, aby nie upaść.
— W jakim celu kradł pan miliony, znajdujące się w banku Lincolna? — zwrócił się Baxter z zapytaniem do Rafflesa.
— Musiałem to zrobić — odparł Raffles. — Gdybym tego nie zrobił, ten człowiek wraz ze swym wspólnikiem, popełniliby kradzież i miliony przepadłyby na zawsze. Sam pan widzi zresztą, panie inspektorze, że zabrałem pieniądze tylko po to, aby je zwrócić prawym właścicielom. Oto pokwitowania z odbioru depozytów. Moja rola jest skończona. Żegnam panów!
Szybko, jak błyskawica, Raffles otworzył znajdujące się za nim drzwi. Zanim Baxter zorierntował się w sytuacji Tajemniczy Nieznajomy zamknął drzwi na klucz i zniknął.
— Łapać złodzieja! — zawołał Geiss.
— Słusznie — rzekł Baxter. — Musimy zatrzymać złodzieja. W myśl obowiązujących nas ustaw, aresztuję pana, panie Geiss — alias Stein. Pan jest złodziejem, a nie Raffles!
Na znak inspektora dwóch policjantów rzuciło się, aby Geissowi nałożyć na ręce kajdanki. Nie zdążyli jednak. Geiss wyciągnął z kieszeni rewolwer, przyłożył go sobie do skroni i pociągnął za cyngiel. Geiss osunął się na ziemię.
Charley Brand skorzystał z zamieszania, i również zniknął. Nikt nie zauważył jego wyjścia. W godzinę później siedział wraz ze swym przyjacielem w jego gabinecie i opowiedział mu o tragicznym końcu bankiera.
Raffles znów stał się przedmiotem powszechnego podziwu. Jeden jedyny człowiek nienawidził go śmiertelnie. Ukryty w mieszkaniu swego wspólnika, Mc Intosh głowił się nad wynalezieniem sposobu odzyskania utraconego skarbu, który wykradł mu Tajemniczy Nieznajomy.
Z gazet dowiedział się o śmierci swego towarzysza. Ponieważ posiadał testament Geissa, w którym ten ustanowił go jedynym spadkobiercą, uważał się już za właściciela jego willi. Mimo to, z braku płynnej gotówki, musiał nazajutrz sprzedać kilka cennych obrazów. Zapłacił służbie z uzyskanych w ten sposób pieniędzy i zwolnił ją. Zatrzymał tylko szofera.
Oddawna znał już pewien bar, położony na Strandzie. Barman był jego exkolegą szkolnym. Udał się do niego.
— Tomie, — rzekł do człowieka herkulesowej budowy stojącego za barem. Musisz mi przyjść z pomocą.
Barman przysłonił sobie oburącz oczy.
— Czy to ty, Yimmy Patt?
Jimmy Patt — było to prawdziwe nazwisko Mc Intosha.
— Jak widzisz — rzekł Mc Intosh.
— Na diabelskie rogi! Skąd się tu wziąłeś?
— Długo trzebaby opowiadać. Po ucieczce z więzienia ukrywałem się w puszczy.
Błądziłem tak przez kilka tygodni, przymierając z głodu i pragnienia, gdy nagle spotkałem mego dawnego wspólnika. Przyjął mnie i ukrył u siebie. Wraz z nim wróciłem do Anglii. Nie chciał mnie słuchać i wpadł. W chwili, gdy policja go nakryła, wpakował sobie kulę w łeb.
— Czyżby? Czy to ten sam, co...
Tom zawahał się.
— Tak, to ten sam, o którym myślisz. Mister Geiss, alias Stein. Dawniej nazywał się Short Leg.
— Ale, Tomie, przychodzę do ciebie obecnie; w ważnej sprawie. — Czy pamiętasz starego bankiera Burnsa? — zapytał Mc Intosh cicho.
— Oczywiście! Pamiętam.
— Skradłem temu staremu bankierowi półtora miliona — ciągnął dalej Mc Intosh. — Pieniądze i papiery wartościowe ukryłem na małej wysepce, położonej w pobliżu Islandii. Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że ktoś zdoła odnaleźć mój skarb. Niech go diabli wezmą, tego łotra!
— O kim mówisz? — zapytał Tom.
— O Rafflesie.
Tym razem Tom uderzył pięścią w stół.
— Jak to, Raffles zabrał ci pieniądze?
— Tak — odparł Mc. Intosh, którego oczy rzucały błyskawice. Zabrał mi wszystko na skutek mojej własnej winy.
Tom wybuchnął śmiechem.
— Ależ z ciebie gagatek: kradniesz, narażasz się na szubienicę, uciekasz z zesłania, po to tylko, aby Raffles zabrał ci łup. W gruncie rzeczy pracowałeś dla niego. W jaki sposób to się stało?
— Nie pytaj. Powiedziałem ci, że popełniłem głupstwo. Teraz idzie mi tylko o odzyskanie pieniędzy.
— Ciekaw jestem, jak się masz zamiar do tego zabrać? Byłbyś pierwszym, który zabrał cośkolwiek Rafflesowi.
— Pewny jestem, że się uda. Słuchaj, dzisiejszej nocy zakradnę się do mieszkania Rafflesa i zbadam jego rozkład.
Tom otworzył szeroko oczy.
— Skąd wiesz gdzie on mieszka? Za tę wiadomość Scotland Yard zapłaciłby chętnie pięć tysięcy funtów sterlingów.
— Ta sprawa przyniesie nam więcej — odparł Mc Intosh pogardliwym tonem.
— Gotów jestem pomóc ci. Skąd ty jednak do tej informacji?
— Mój wspólnik przekazał mi ją w testamencie.
— Przypuśćmy, że jest ona ścisła. Jaki masz plan?
— Będziemy działać wspólnie. Sam nie dałbym sobie z tym rady.
— Zgoda! Gdy coś postanowisz dasz mi znać. Pieniądze dzielimy do połowy.
— To się rozumie.
Wymienili silny uścisk dłoni i rozstali się.
Następnego dnia Raffles zajęty był z Charley Brandem segregowaniem artykułów, opisujących ostatni jego wyczyn. Nagle usłyszał za szklanymi drzwiami wychodzącymi na korytarz lekki szmer.
Podniósł się i aby nie niepokoić Charleya, rzekł głośno.
— Na dzisiaj dość pracy. Bierz kapelusz. — Pójdziemy zjeść kolację do restauracji
Charley przyjął tę propozycję z prawdziwą radością. Wrócili do domu około północy. Charley zdziwił się nieco, widząc, że Raffles nie wchodzi do mieszkania głównym wejściem, lecz kieruje się w stronę ogródka. Księżyc skrył się za chmurami i przez chmury sączyło się tylko słabe światło. Raffles posiadał jednak dar widzenia w ciemnościach.
Pochylony ku ziemi posuwał się powoli jak Indianin, szukający śladów. Co rano bowiem wszystkie ścieżki jego ogródka musiały być przez jego służącego starannie skopane i najlżejsza stopa ludzka musiała zostawić na niej wyraźny ślad.
Wkrótce Raffles znalazł to, czego szukał. Wskazał Charleyowi palcem na odcisk stóp w grubych butach.
— Zachowuj się cicho — szepnął do Charleya. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa czekają nas dzisiejszej nocy odwiedziny. Sądząc po śladach jest ich dwóch.
— Kim mogą być ci ludzie?
— Jednym z nich jest niewątpliwie nasz znajomy, wspólnik Geissa.
— Aha — rzekł Charley. — Chce on odebrać od nas skarb z wulkanicznej wyspy.
— Oczywiście. Ponieważ jest na tyle głupi że odważył się złożyć mi wizytę, postaramy się zabawić jego kosztem. Wracaj do głównego wejścia i postaraj się zrobić jaknajwięcej hałasu. Ci ludzie pomyślą, że to ja. Udasz się do mego gabinetu i na wszelki wypadek weźmiesz stamtąd rewolwer.
Charley oddalił się, a Raffles udał się w kierunku śladów. Obydwaj mężczyźni weszli do domu tylnymi drzwiami. Raffles wszedł do mieszkania tym samym wejściem.
Kierował się wciąż śladami, pozostawionymi przez rabusiów. W ten sposób doszedł do biblioteki. Podniósł kołnierz swego płaszcza i owiązał dokoła twarzy chusteczkę tak, że widać mu było tylko oczy. Zatrzymał się w samym środku pokoju, zapalił kieszonkową latarkę i wyciągnął rewolwer. Na puszystym dywanie widniały obeliski mokrych butów. Ślady te prowadziły aż do alkowy, oddzielonej od pokoju portierami. W alkowie tej było dość miejsca na kilka osób. Po ruchu portiery Raffles poznał, że obydwaj bandyci tam się ukryli i z tej kryjówki obserwowali go swobodnie. Zgasił latarkę, zbliżył się do okna, otworzył je i włożywszy dwa palce do ust gwizdnął przeciągle. Następnie poczekał chwilę i wychyliwszy się przez okno, zawołał głośno jak gdyby mówił do kogoś.“
— Wszystko w porządku... W całej budzie nie ma nikogo. Będę wyrzucał drobiazgi przez okno.
Słowa te wypowiedział specjalnie tak wyraźnie, aby ukryci w alkowie mężczyźni mogli je zrozumieć.
Następnie Raffles wrócił do pokoju i zbliżył się do wielkiej drewnianej szafy. Na szafie stały ciężkie kandelabry ze srebra. Raffles wdrapał się na krzesło, zdjął kandelabry i postawił je na stole.
— Dobry towar — rzekł głośno — idąc w kierunku okna.
Zagwizdał po raz wtóry.
— Hej, Jim! — zawołał. — Uważaj, bo ciężkie.
Rzucił kandelabry przez okno. Upadły z głuchym trzaskiem na ulicę. Raffles zapalił znowu swą lampę i jak gdyby w obawie, że hałas może sprowadzić na głowę policję, ukrył się pod stołem. Po chwili wyszedł ze swej kryjówki i zbliżywszy się do okna zawołał:
— Idę teraz do innych pokoi. Jeśli wszystko odbędzie się prawidłowo będziecie mogli przyjść tu obydwaj. Ty i Jack.
Wyszedł. W westibulu spotkał się twarzą w twarz z Charleyem. Na widok człowieka, robiącego wrażenie bandyty sekretarz drgnął. Uspokoił się dopiero na dźwięk głosu Rafflesa.
— Wyjdź ostrożnie z domu — rzekł Raffles. — Przywiąż sobie chusteczkę taką samą jaką ja mam na twarzy i stań pod oknem biblioteki. Odegrasz rolę włamywacza.
Raffles wszedł tymczasem do biblioteki. Po nieznacznym ruchu portiery, zrozumiał, że obydwaj bandyci jeszcze się tam znajdowali.
— Hej Jim — zawołał przez okno. — W domu są wprawdzie obydwaj panowie, lecz śpią jak zabici, będziemy mogli swobodnie splądrować całą budę. Wejdź na górę. Ty zaś Jack zostań na warcie i uważaj na wszystko.
Pomógł Charleyowi wdrapać się przez okno. Razem wyszli z pokoju.
— Nasi dwaj przyjaciele za portierą, zapłakują się z rozpaczy, że spotkati się tutaj ze swymi kolegami. Przejdź ze mną do jadalni. Weźmiemy całe srebro i wyrzucimy je przez okno. Następnie wejdziesz do mego pokoju, wyjmiesz z szafy mundur policjanta i przebierzesz się.
Weszli do jadalni Po chwili stosy naczyń przeniesione zostały do biblioteki
— Uważaj, Jack — zawołał Raffles przez okno.
Srebrne kosze i półmiski runęły na ulicę.
— Na Boga! Nie krzycz talk głośno — zawołał Charley. — Nie jesteśmy przecież u siebie w domu.
— Nie bój się. Nasi panowie nie obudzą się dla byle wyrzuconego koszyczka. Chodźmy zobaczyć, co tu się uda jeszcze zwędzić.
Obydwaj przyjaciele udali się do pokoju Rafflesa. Tajemniczy Nieznajomy pomógł Charleyowi przebrać się za policjanta i położył na łóżku drugi uniform dla siebie. Wręczył mu nadto rewolwer i parę kajdanków.
— Teraz jesteś reprezentantem władzy, — rzekł. — Zostaniesz w bibliotece przy oknie tak długo, dopóki nie przyjdę po ciebie, przebrany również za policjanta. Uważaj pilnie, aby bandyci nam się nie wymknęli.
Z tymi słowy chwycił talerz, znajdujący się jeszcze na kredensie i z całej siły rzucił nim o ziemie.
— Stać! Ręce do góry! — Zawołał grzmiącym głosem, który rozległ się po całym domu.
Wystrzelił z rewolweru, następnie zbliżył się do Charleya Branda i szepnął mu cicho do ucha:
— Krzycz tak, jak gdybyś był policjantem i ścigaj mnie.
Rozpoczęła się gonitwa po przez wszystkie pokoje. W pewnym momencie Raffles wbiegł zdyszany do biblioteki i przechyliwszy się przez okno i zawołał:
— Uciekaj, Jack! Policja! Jim zabity!
Wyskoczył do ogrodu przez okno. W tej samej chwili do pokoju wpadł Charley Brand. Podbiegł do okna, zaklął głośno:
— Umknął łobuz! Inspektor zmyje mi głowę.
Zamknął okno i w oczekiwaniu na powrót Rafflesa, zapalił światło. Następnie podszedł do drzwi:
— Zwiał — zawołał głośno, jak gdyby mówił do kogoś. — Kapitanie, czy mam go dalej ścigać?
— Zbyteczne — odparł Raffles, który w międzyczasie przebrał się za oficera policji. Otoczyliśmy dom, nikt się nam nie wymknie.
Po paru chwilach wszedł do biblioteki.
— Musimy przeszukać całe mieszkanie. Przypuszczam, że mamy tu do czynienia z całą bandą. Wyjmijcie rewolwer.
Zaledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, gdy Mc Intosh i Tom wybiegli pędem z alkowy, kierując się w stronę okna.
— Stać! — rozkazał Raffles, — mierząc ku nim z rewolweru.
Widok uniformów i rewolwerów zrobił swoje. Obydwaj bandyci poddali się bez oporu. Raffles założył im kajdanki na ręce.
Chwycił Mc Intosha za ramię. Charley Brand ujął Toma.
Gdy byli już na ulicy, Tom zwrócił się do Rafflesa.
— Mógł pan, inspektorze, dokonać w tym domu stokroć ważniejszego aresztowania...
— Nie sądzę, — odparł Raffles.
— Jestem tego pewny — odparł Tom. W tym domu mieszka Raffles, włamywacz, którego policja poszukuje od dłuższego czasu.
— Oszalałeś, mój chłopcze — rzekł Raffles. — Dom ten należy do profesora Mortona, mego dobrego znajomego.
Tom rzucił pełne wściekłości spojrzenie na Mc. Intosha.
— Powiedziałem ci z góry, że jesteś w błędzie — rzekł. — Dać się złapać policji dla jakiegoś tam głupiego profesora.
Mc Intosh był również wściekły jak i on. Przegrali.
Przy najbliższym posterunku policji, Raffles zatrzymał się i zwrócił się do agentów.
— Zrobiłem obławę dla Scotland Yardu — rzekł. — Złożę wam mój raport. — Odprowadźcie tych zuchów do inspektora Baxtera i miejcie się na baczności, są to bowiem niebezpieczni przestępcy. W wypadku, gdyby zdradzali najmniejszą chęć ucieczki, zróbcie użytek z broni.
Wręczył policjantowi zapisaną kartkę papieru, którą ten nie czytając, włożył do kieszeni.
W kwadrans po tym, inspektor Baxter zdziwił się niepomiernie na widok policjanta, eskortującego dwóch ludzi. Otworzył list, zaadresowany doń przez rzekomego inspektora:
„Szanowny Panie Inspektorze. Znowu pozwoliłem sobie zastąpić pana. Poleciłem jednemu z pańskich agentów doprowadzić do komendy policji dwóch złoczyńców. Jednego z nich pan zna: to wspólnik Geissa.
Z pozdrowieniem Raffles“.
— Co takiego? — rzekł Marholm, — wybuchając śmiechem. — Znów Raffles? Przysyła nami więźniów?
— Tak — odparł Baxter.
Na dźwięk nazwiska Raffles, Mc Intosh dostał ataku szału. Uspokoił się dopiero wówczas, gdy założono mu kaftan bezpieczeństwa.

KONIEC.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
LORD LISTER
T. ZW. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
spędza sen z oczu oszustom, łotrom i aferzystom,
zagrażając ich podstępnie zebranym majątkom.
Równocześnie Tajemniczy Nieznajomy broni uciś-
nio­nych i krzywdzonych, niewinnych i biednych.
 Dotychczas ukazały się w sprzedaży następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  22. W SZPONACH HAZARDU
  23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
  24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
  25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM
  40. ZGUBIONY SZAL.
  41. CZARNA RĘKA.
  42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
  43. RYCERZE CNOTY.
CZYTAJCIE        EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE        CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
CO TYDZIEŃ UKAZUJE SIĘ JEDEN ZESZYT,
Cena 10 gr.   STANOWIĄCY ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ   Cena 10 gr.
Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.