Strona:PL Lord Lister -44- Fałszywy bankier.pdf/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Raffles i Charley Brand weszli do westibulu. Cisza panowała w całym tym ogromnym gmachu. Raffles poprosił dozorcę ex-wojskowego, aby szedł przed nimi i oświetlał im schody latarką, umocowaną na piersi.
Przybywszy do biura Rafflesa, dozorca uczuł, że nagle napadnięto go z dwuch stron, i zanim zdążył krzyknąć, został związany.
Spojrzał na Raflesa błagalnym wzrokiem i szepnął:
— Nie zabijajcie mnie!
— Nikt wam tu nie zrobi nic złego — odparł Raffles. — Przykro mi, że musiałem użyć wobec was siły. Nie możemy jednak przebierać w środkach. A teraz musicie pozwolić, że wam zakneblujemy usta.
Dozorca, sparaliżowany z przerażenia, nie stawiał najmniejszego oporu. Raffles wziął klucze od banku, latarnię i udał się wraz z Charleyem do podziemia, gdzie znajdowały się opancerzone pokoje, mieszczące depozyty. Otworzyć z klucza drzwi, i zawładnąć założonymi milionami, — było to dla Tajemniczego Nieznajomego sprawą jednej chwilli. Raffles schował banknoty do zwykłej drewnianej kasety. Wyszedł z banku wraz Charley Brandem. Zamknął spokojnie drzwi i, skierował się w stronę Oxford Street. Obydwaj przyjaciele zdążyli przebiec około stu kroków, gdy nagle Raffles szepnął do ucha Charleya Branda.
— Ktoś idzie za nami. Zwolnijmy kroku. Gdy człowiek ten z nami się z równa odwrócimy się nagle. W ten sposób przekonamy się z kim mamy do czynienia.
Posuwali się naprzód powoli. Natomiast nieznajomy zupełnie wyraźnie przyśpieszył kroku, gdy znalazł się już w odległości kilku metrów od obydwuch przyjaciół, Raffles odwrócił się gwałtownie, wypuścił z rąk kasetę z banknotami i skoczył do gardła człowiekowi, który z sztyletem w ręce gotował się do zadania mu ciosu.
Silne uderzenie pięści padło na skroń napastnika. Bandyta osunął się na ziemię.
— Możemy się już go nie obawiać — rzekł Raffles, — chowając do kieszeni jago nóż.
— Widziałem już tę twarz — rzekł Charley — Nie pamiętam tylko gdzie.
— Przecież to nasz stary przyjaciel, Irlandczyk, któregośmy zostawili skrępowanego na wyspie skarbów — rzekł Raffles. — Zuch z niego. Udało mu się zwiać. Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób dowiedział się o naszym planie ograbienia banku, i w jakich znajduje się stosunkach z Geissem. To musi być jego wspólnik. Od pierwszej chwili miałem wrażenie, że jest on tylko narzędziem w ręku Geissa, który za wszelką cenę postanowił się mnie pozbyć. Jutro rano dowiem się z jego ust, w jakim stopniu podejrzenia moje były słuszne.
Podnieśli z ziemi kasetę z milionami i, nie interesując się więcej nieprzytomnym człowiekiem, znikli w ciemnościach nocy.
Około godziny czwartej nad ranem, auto przysłane przez Geissa, zatrzymało się w umówionym miejscu. Napróżno jednak czekano na Tajemniczego Nieznajomego. Po godzinie daremnego oczekiwania szofer wrócił i oznajmił Geissowi, że osobnik którego miał przywieźć nie zjawił się wcale.
Nowina ta wywarła na finansiście olbrzymie wrażenie. Co mu się mogło stać? Czyżby Mc. Intosh miał rację, że Raffles postanowił sam zagarnąć łup? Z przekleństwem na ustach rzucił się w stronę pokoju Mc. Intosha. Nie było w nim nikogo. W chwili, gdy zastanawiał się, co się mogło przytrafić Irlandczykowi, drzwi otwarły się i stanął w nich Mc. Intosh.
Wygląd jego był opłakany. Prawe oko miał podbite, a krew, która obficie spływała mu z nosa, splamiła cały przód jego palta.
— Co ci się stało? — zapytał Geiss, chwytając go niespokojnie za ramię.
Ranny usiadł z trudem.
— Powinni byli już dawno zamknąć cię w domu wariatów! — zawołał Mc. Intosh.
— Skąd przychodzisz? — zapytał Geiss.
— Spotkałem się z Rafflesem. — Widzisz sam, jak mnie serdecznie przyjął. Przez pół godziny leżałam bez przytomności na Oxford Street. — Miliony diabli wzięli.
— Miliony? To niemożliwe! Raffles musi tu przyjść niedługo.
Mc. Intosh wybuchnął ironicznym śmiechem.
— Miałem rację. Nie wolno polecać złodziejowi, dokonania kradzieży, z której się samemu chce ciągnąć zyski. Jeszcze raz powtarzam, że miliony diabli wzięli. Szukaj teraz wiatru w polu. Nie zobaczysz z nich ani pensa.
Geiss usiadł. Nogi się pod nim ugięły.
— Czy to możliwe? — szepnął zduszonym głosem.
— Posłuchaj co mi się przytrafiło. Wziąłem mój malajski sztylet i zaczaiłem się przed Lincoln bankiem, czekając na wyjście Rafflesa i jego towarzysza. Gdyby był się skierował w stronę automobilu, tak, jak to było umówione, byłbym usiadł spokojnie obok szofera, którego znam i przyjechał tutaj. Przyznałbym wówczas ze skruchą, że się pomyliłem i wszystko byłoby w porządku. Ale stało się inaczej. Spełniło się to, co przewidywałem. Rafles zamiast pójść na lewo, skręcił na prawo. Zamiary jego były jasne. Szedłem, kryjąc się za występami murów. Chciałem najpierw zasztyletować Rafflesa, potym zaś jego towarzysza. Byłbym prawdopodobnie dokonał swego, gdyby Raffles nie miał tak wyczulonego słuchu. W chwili, gdy gotowałem się do zadania mu ostatecznego ciosu, uciekł się do znanego manewru. Odwrócił się gwałtownie, skoczył na mnie i zdzielił mnie pięścią tak silnie, że długi czas zachowam o tym wspomnienie. Nie wiem co stało się później. Jedno jest pewne: Nie przyszedł i nie odda ci milionów.
Geiss stał się trupio blady. Widział, że się pomylił. Jego zmęczony umysł nie podsuwał mu żadnego wyjścia z sytuacji.
— Przegraliśmy partię — rzekł Mc. Intosh, obmywszy twarz wodą. Gdybyś mnie był usłuchał i wydał tego człowieka w ręce policji, bylibyśmy teraz bogaci. Miałbym ochotę wychłostać się porządnie. Jedyna rada, jakiej mogę, ci udzielić to udać się o świcie do Scotland Yardu i złożyć zeznanie. Być może policja zdoła jeszcze odebrać łup.
Mister Geiss uchwycił się tej rady, jak deski zbawienia.
— Najmądrzej byłoby dla nas opuścić Londyn — rzekł Mc. Intosh. — Nie wiadomo jak się ta historia skończy.

Złapani we własne sidła

Następnego ranka około godziny dziewiątej tłum ludzi zebrał się przy ulicy Balfoura, rozmawiając z ożywieniem. Policja z trudem utrzymywa-