Dziwni ludzie/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dziwni ludzie
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Główny kasjer fabryki, o której mowa, był to sobie dobry, otyły wdowiec, któremu żona pozostawiła trzy małe córeczki. Miał on także brata, który posiadał wioskę, piętnastoletniego syna i dwudziestodwuletnią córkę, Helenę. Ale czasy były ciężkie. Wieś w tym roku sprzedano, jej właściciel osiadł u krewnych, syn chodził do szkół, a córkę zaprosił stryj do siebie. Miała ona u starego kasjera gospodarować, a zarazem uczyć jego panienki.
Przyjazd Heleny do stryja przypadł właśnie w tych czasach, kiedy ustawiano ową machinę parową i kiedy wszyscy byli przekonani, że naczelny inżynier nieodwołalnie opuści fabrykę.
Dworzec drogi żelaznej stał pół wiorsty od fabrycznej osady. Kasjer więc wysłał wózek po rzeczy swojej synowicy, a sam w towarzystwie buchalterowej, dawnej przyjaciółki Heleny, wyszedł naprzeciw niej piechotą.
Helena istotnie przyjechała. Uściskano ją, ucałowano wedle zwyczaju i w kilka minut potem mała ta grupa osób posuwała się zwolna po piaszczystej drodze w stronę fabryki.
Helena od kilku lat już nie była w osadzie. Znalazła więc wiele zmian, których widok pobudzał ją do nieustannych wykrzykników i pytań.
— Ależ ta fabryka ogromnie się powiększyła, stryju — mówiła panienka. — Za ostatniej mojej bytności były tu tylko cztery kominy, a dziś...
— Jest ich dwanaście — dokończył stryj.
— No, no!... i skąd się to wszystko wzięło?
— Żarski zbudował, nasz inżynier naczelny.
— Żarski?... Nie znam go. A co to za wieża stoi tam na lewo? — pytała Helena.
— To piec wielki. Od przybycia Żarskiego sami już wytapiamy surowiec — objaśnił kasjer.
— A ten żółty pałacyk co znaczy?
— To jest nasz szpital. Prezes nie chciał go założyć, ale Żarski uparł się i dzięki jemu mamy dziś bardzo pożyteczną instytucję.
Helena zamyśliła się.
— Ten wasz Żarski, to jest jakaś znakomitość! — rzekła.
— Bah! — mruknął stryj. — Szkoda tylko, że wyjeżdża.
— Czy to bardzo stary człowiek?
Teraz pani buchalterowa osądziła, że Helena wkracza w granice jej specjalności, szybko więc odparła:
— Ale gdzież tam stary! Ma najwyżej trzydzieści kilka lat. A gdybyś wiedziała, jaki on śliczny!... Twarz grecka, włosy ciemne, oczy czarne, wzrost średni, a jaka postawa!... Mówię ci, że nawet grzech być tak pięknym!
Zapał buchalterowej zaciekawiał coraz mocniej Helenę.
— On żonaty? — spytała.
— Gdzież tam! Kawaler, i to kawaler, mający kilkakroć gotówką i kilkadziesiąt tysięcy pensji rocznej — mówiła buchalterowa.
— Całe moje szczęście — dodała — że już jestem mężatką, bo gdyby nie to, zakochałabym się w nim bez pamięci i naturalnie — zostałabym starą panną.
— A możeby się z tobą ożenił, pocóż więc ta przedwczesna rozpacz? — zawołała ze śmiechem Helena.
— On?... Nigdy! — rzekła buchalterowa. — Obok wszystkich swoich zalet jest to niesłychany dziwak. Całe swoje szczęście zakłada na tem, ażeby machiny szły dobrze i robotnicy byli wymusztrowani. Ale w stosunkach jest surowy, opryskliwy mruk. Mówią, że kobiet nie lubi, czemu także wierzyłabym, będąc panną, bo, jako mężatka, mam o tem cokolwiek inne pojęcie.
Helenka nie na żarty zajęła się Żarskim.
— A pokażcież mi — zawołała — czem prędzej tego bożka, który z niczego stwarza fabryki i zawraca głowy mężatkom.
— Czekaj, pokażę ci go — rzekła buchalterowa. — W fabryce ustawiają teraz wielką machinę, a on jest cały dzień przy robocie. Pójdziemy więc tam jutro i zobaczysz go.
Na drugi dzień miano osadzać w panwiach koło rozpędowe, ważące paręset centnarów. Około fundamentów ustawiono dwie parowe windy i tłum robotników do pomocy. Już zaczepiono łańcuchy i ogromny ciężar drgnął, jakby zbudzony z letargu, gdy jeden z urzędników zarządu zbliżył się do Żarskiego z zapytaniem, czy pozwoli, ażeby damy przypatrywały się tej zajmującej robocie.
— A niech się przypatrują! — odparł sucho inżynier.
Żarski nie lubił obecności kobiet w fabryce, gdyż wiedział z doświadczenia, że widok ich podnieca robotników, którzy, chcąc okazać swoją odwagę, albo zręczność, narażają się niekiedy na niebezpieczeństwo, a zwykle wykonywają robotę bezładnie, ze stratą sił i czasu. To też ledwie rzucił okiem na gromadkę pań, stojących z drugiej strony fundamentów, ukłonił się im niedbale i zajął się swoją czynnością.
Panie, które sądziły, że w tem miejscu powinna je spotkać owacja, szeptały między sobą, że naczelny inżynier jest dziś szczególniej niegrzeczny. Ale Żarski nie słyszał tego. Uwagę jego pochłaniał w tej chwili ciężar koła, działanie wind i wytrzymałość łańcuchów. A może co pęknie? może pod ogromnem ciśnieniem obruszą się fundamenta? Czy podobna w takich okolicznościach bawić się w nadskakiwanie choćby najpiękniejszym kobietom?
To też nie dziw, iż, zajęty robotą, Żarski nie spostrzegł, że stojąca w gromadce pań Helena prawie pożera go wzrokiem. Wczorajsze jej życzenie ziściło się. I otóż widzi owego pięknego inżyniera na stanowisku wodza walczącej armji.
Każdy jego gest, albo krótki rozkaz porusza tłumem silnych, muskularnych robotników, podnosi ramiona wind, których sam widok przestraszał ją, wytęża łańcuchy, których jednego ogniwa nie dźwignęłaby jej mała rączka, i ożywia niezmierny ciężar, wobec którego dreszcz przechodzi patrzących.
W tem otoczeniu Żarski wydał się jej istotą prawie nadludzką. Jaki on spokojny, jaki potężny, a jaki śliczny!... Śledziła każdy jego ruch, odgadywała myśli i w duchu mówiła sobie ze smutkiem, że on ani razu na nią nie spojrzał.
„Co ja tu znaczę wobec tych żelaznych olbrzymów!“ — myślała.
Tymczasem robotnicy tłoczyli się przy linach, z wind buchał dym i para, łańcuchy skrzypiały i ogromne koło podnosiło się cal po calu, ciężko, jakby z niechęcią. Już tylko jedną stroną dotyka ziemi, już wyprostowuje się, już staje. Jeszcze kilka minut i żelazna ta masa, na piętro wysoka, wzniosła się o parę łokci nad ziemię.
— Gdyby teraz pękł łańcuch, coby się stało? — szepnęła jedna z pań.
Helena usłyszała to i zbladła, widząc, że naczelny inżynier stoi tuż pod kołem.
— Ściągnąć liny, posunąć windy! — odezwał się w tej chwili Stefan.
Windy posunęły się, łańcuchy drgnęły, ale nieuważni robotnicy nie wstrzymali lin, skutkiem czego koło silnie wahnęło się.
Tłum mniej doświadczonych cofnął się, ale Stefan, obeznany z podobnemi ruchami ciężarów, został na miejscu. Przez mgnienie oka zdawało się, że koło, pędzące wprost na inżyniera, zmiażdży go.
Między kobietami rozległ się krzyk.
Żarski spojrzał w tamtą stronę i spostrzegł śliczną jak kamea twarz śniadej szatynki, której wielkie ciemno-szare oczy patrzyły w niego z wyrazem trwogi, zdziwienia, wyrzutu, słowem tak, jak patrzeć umieją tylko oczy kobiety kochającej na przedmiot jej miłości, któremu grozi niebezpieczeństwo.
Ale urojone niebezpieczeństwo trwało bardzo krótko. Rozbujany ciężar uspokoił się, panie poczęły się śmiać z przestrachu Heleny, a przelękniona szatynka oblała się rumieńcem. Zmarszczyła brwi, a gniewne jej spojrzenie zdawało się mówić do Żarskiego:
— Widzisz! przez twoją nieostrożność skompromitowałam się...
Stefan nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu. Szatynka spostrzegła to i odwróciła od niego oczy, jakby chcąc powiedzieć:
— O, mój panie, jesteś impertynent! Nienawidzę cię za to!...
Koło rozpędowe znalazło się we właściwem położeniu, a windy poczęły zwolna opuszczać je w głąb fundamentów.
— Kto jest ta młoda szatynka? — zapytał Stefan półgłosem werkmajstra.
Werkmajster spojrzał na nią zukosa i odparł:
— To, zdaje się, będzie synowica naszego kasjera głównego. Ma ona tu uczyć swoje stryjeczne rodzeństwo, a może, jeżeli Bóg pozwoli, wyjdzie zamąż za jakiego urzędnika.
Ostatnie słowa werkmajstra jakoś w przykry sposób dotknęły Stefana.
„Ona ma wyjść za którego z urzędników fabryki?“ — spytał się w duchu.
Jakby w odpowiedzi na to, znalazł się tuż przy Helenie młody urzędnik administracji, Ludwik Wagner. Był to chłopiec dobry i przystojny, poetyczny blondyn, który marzył równie gorąco o podbijaniu serc płci pięknej, jak i o wyższej posadzie.
Elegancik ten ubierał się zawsze według ostatniej mody, w lecie nosił kwiatek w dziurce od guzika, włosy rozdzielał na dwie połowy symetryczne, śpiewał gardłowym tenorem, sam sobie akompanjował niezawsze dość szczęśliwie, kochał się we wszystkich kobietach i skarbił sobie względy wszystkich zwierzchników.
Helena poznała go już widać wcześniej, ponieważ zaczęła z nim ożywioną rozmowę. Żarski nie słyszał wyrazów, lecz sam dźwięk głosu zachwycał go. Panienka śmiała się przytem cudownie, ukazując ładne ząbki, kręciła się jak ptak, kreśliła końcem parasolki jakieś kapryśne figury na piasku, czasami uderzała niecierpliwie w ziemię małą nóżką, słowem — była zachwycająca.
Stefan nie mógł od niej oczu oderwać, więc łatwo spostrzegł, że panna spogląda niekiedy w jego stronę, jakby chcąc powiedzieć:
— Widzisz! taką jestem dla tych, którzy mnie nie kompromitują. A teraz — żałuj, żeś mnie obraził!...
Robotę ukończono, windy cofnięto i panie wraz z Wagnerem odeszły. Stefan także udał się na swój zwykły przegląd warsztatów. Z niemałem jednak zdziwieniem uczuł, że wolałby w tej chwili iść za Heleną.
Wzruszył ramionami, ale to nie zażegnało dziwnej zmiany, jaką w sobie od kilkunastu minut spostrzegał.
Gdy go pytano o rozkazy, z trudnością zbierał myśli, które mu się rozpływały w jakichś nieokreślonych marzeniach. Gdy chciał pytać werkmajstrów o bieg robót, o mały włos że nie zapytał, czy naprawdę panna Helena przez dłuższy czas będzie mieszkała w fabryce.
Chwilami zdawało mu się, że wśród huku i pośpiesznego turkotu machin słyszy jej okrzyk trwogi, albo śmiech przenikający serce. To znowu, gdy patrzył na prędko obracające się koła i pokrzyżowane transmisje, przywidziało mu się, że z pomiędzy nich patrzą na niego wielkie, szare oczy, z wyrazem tkliwego zdziwienia, albo gniewnej wymówki.
W tej chwili za wagonami, wożącemi rudę, gdzieś zdaleka, mignęło coś czarnego. „To jej suknia!“ — pomyślał i pobiegł w tamtą stronę. Ale, zamiast Heleny, zobaczył robotnika, który w czarnym podartym surducie układał węgle.
— Głupstwo! — szepnął.
Ale nie było to głupstwo. Stefan przez całe lata męskiego wieku opędzał się przed miłością, jak przed komarem. Nie miał na to czasu, nie miał zmysłu do idealnych uczuć. Lecz z prawami natury bezkarnie wojować nie można. Tłumiona potrzeba ukochania kobiety gromadziła się przez tysiące dni i dziś nagle wybuchła jak pożar, którego ugasić nic już nie mogło, chyba — wzajemność.
Niepokój wewnętrzny, jakiego doświadczał, odbił się i w jego postępowaniu, a ludzie spostrzegli, że był rozdrażniony i roztargniony. Słuchał niewiadomo czego i spoglądał niewiadomo gdzie, on, który lepiej niż inni umiał zawsze skupiać uwagę.
Na drugi dzień, idąc rano do fabryki, mimowoli zboczył z drogi i przeszedł około domu kasjera głównego. W jednym z pokojów, w którym dotychczas nikt nie mieszkał, zobaczył świeżo założone firanki, parę doniczek i bukiet kwiatów. Na ten widok serce poczęło mu bić śpieszniej.
W południe przeszedł tą samą drogą i usłyszał dźwięki fortepianu. Dziwna rzecz! Dziś pierwszy raz dopiero podobała mu się gra na fortepianie, której dotychczas nie znosił.
Wieczorem, gdy wrócił do siebie, uczuł straszną pustkę w swem obszernem mieszkaniu i zatęsknił do towarzystwa ludzkiego. Herbata wydała mu się niesmaczna, służący miał minę robójnika, samowar na jedną osobę był za duży...
Przeszedł do swego gabinetu, aby tam przygotować pilny projekt. Ale straszna rzecz! Zapomniał najpotrzebniejszych formuł matematycznych, a do podręcznika dla mechaników nie chciało mu się ręki wyciągnąć.
Był znużony i rozmarzony.
Nareszcie, chcąc się przemóc, schwycił pióro i na arkuszu wyrysował potrzebną mu figurę. Potem zamyślił się i, zamiast projektu, począł pisać:
— Helena!... Helena!... Helcia!...
Ocknął się z trwogą i patrząc na arkusz, zawołał:
— Ależ ja jestem warjat!
Tej nocy nie spał, a następnego dnia, trochę blady i bardzo zmęczony, wszedł do biura kasjera głównego.
Przywitał go serdecznie i zapytał:
— Jakże tam idą interesa, panie kasjerze?
— Dotychczas świetnie, ale jak pana inżyniera zabraknie między nami, to wszystko może wziąć w łeb!
Żarski chwilę milczał i nagle rzekł:
— Przyjmiesz pan dziś moją wizytę?... Tak już dawno wybieram się do pana...
I czując, że skłamał, zaczerwienił się jak aplikant.
Kasjer, stary wyjadacz, bystro spojrzał mu w oczy i odparł:
— Pan wiesz, panie inżynierze, że nasze domy i serca zawsze są dla pana otwarte, choć korzystać z nich nie chcesz. Nietylko więc dzisiaj, ale codziennie przyjmę odwiedziny pańskie z radością.
Stefan mocno ścisnął go za rękę i poszedł do fabryki z sercem trochę weselszem.
Gdy na korytarzu ucichły jego kroki, stary kasjer wszedł do gabinetu swego pomocnika i rzekł z miną promieniejącą:
— Wiesz!... Żarski zaprosił się dziś do mnie na herbatę.
Nie mniej stary od swego zwierzchnika pomocnik zdziwił się.
— Cóżto znaczy? — spytał — on przecie u nikogo nie bywa...
— A u mnie będzie!... Tak mu się widać podobała ta moja aksamitna kamizelka w kwiaty, że zapewne zechce się przypatrywać jej po dwa razy na dzień.
Pomocnik zadumał się, stuknął palcem w czoło i zawołał:
— Uhu! hu!... A chyba do Helenki tak go ciągnie?... Dziewczyna jak cukiereczek, niema co mówić! Mnie staremu głowęby zawróciła...
Rzeczywiście Stefan był tego wieczora u kasjera na herbacie, rozmawiał z Helenką blisko kwadrans, co wszystkich zdziwiło, i — nazajutrz podpisał kontrakt z fabryką na rok następny.
W parę dni potem Helenka otrzymała piękny bukiet i dużą pakę cukierków. Nie przysłał ich jednak Żarski, ale prezes fabryki, dziękując tym podarunkiem ślicznej pannie za nieprzewidzianą pomoc, jaką mimowoli okazała zagrożonej fabryce.
Takim to sposobem wśród czarnych kłębów fabrycznego dymu, między stalą, żelazem i prozaicznemi machinami zakwitła — sielanka.[1]





  1. Dalszego ciągu utworu brak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.