Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Helena usłyszała to i zbladła, widząc, że naczelny inżynier stoi tuż pod kołem.
— Ściągnąć liny, posunąć windy! — odezwał się w tej chwili Stefan.
Windy posunęły się, łańcuchy drgnęły, ale nieuważni robotnicy nie wstrzymali lin, skutkiem czego koło silnie wahnęło się.
Tłum mniej doświadczonych cofnął się, ale Stefan, obeznany z podobnemi ruchami ciężarów, został na miejscu. Przez mgnienie oka zdawało się, że koło, pędzące wprost na inżyniera, zmiażdży go.
Między kobietami rozległ się krzyk.
Żarski spojrzał w tamtą stronę i spostrzegł śliczną jak kamea twarz śniadej szatynki, której wielkie ciemno-szare oczy patrzyły w niego z wyrazem trwogi, zdziwienia, wyrzutu, słowem tak, jak patrzeć umieją tylko oczy kobiety kochającej na przedmiot jej miłości, któremu grozi niebezpieczeństwo.
Ale urojone niebezpieczeństwo trwało bardzo krótko. Rozbujany ciężar uspokoił się, panie poczęły się śmiać z przestrachu Heleny, a przelękniona szatynka oblała się rumieńcem. Zmarszczyła brwi, a gniewne jej spojrzenie zdawało się mówić do Żarskiego:
— Widzisz! przez twoją nieostrożność skompromitowałam się...
Stefan nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu. Szatynka spostrzegła to i odwróciła od niego oczy, jakby chcąc powiedzieć:
— O, mój panie, jesteś impertynent! Nienawidzę cię za to!...
Koło rozpędowe znalazło się we właściwem położeniu, a windy poczęły zwolna opuszczać je w głąb fundamentów.
— Kto jest ta młoda szatynka? — zapytał Stefan półgłosem werkmajstra.
Werkmajster spojrzał na nią zukosa i odparł: