Przejdź do zawartości

Dziwne przygody Dawida Balfour'a/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział XVIII. Rozmowa z Alanem w lesie.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.
Rozmowa z Alanem w lesie.

Pierwszy przyszedł do siebie Alan. Wstał, poszedł na brzeg lasu, wyjrzał ostrożnie, potem wrócił, i usiadł.
— I cóż, Dawidzie, gorąca to była przeprawa?
Nic nie odpowiedziałem, nie podniosłem nawet głowy.
Przed chwilą byłem świadkiem skrytego morderstwa: człowiek czerstwy, w pełni sił żywotnych i humoru, został w jednem mgnieniu oka położony trupem! Czułem dla niego serdeczną litość, lecz boleśniejszym od niej był zawód, doznany co do Alana. Nie wątpiłem o jego winie. Morderstwo dokonane zostało na człowieku, którego on nienawidził, a on krył się w tym czasie między drzewami, a potem, ścigany przez wojsko, uciekał.
Czy on sam, własną ręką, dał ognia, czy też komu innemu kazał to uczynić — wszystko to było jedno. W mojem przekonaniu, jedyny przyjaciel, jakiego miałem w tem dzikim kraju, splamił się skrytobójstwem! Nie mogłem spojrzeć mu w oczy, wstręt we mnie budził.
— Czy ciągle jeszcze jesteś tak bardzo zmęczony? — spytał znowu.
— Nie! — rzekłem z twarzą ukrytą wciąż w paproci; — nie, już nie jestem zmęczony, i mogę mówić. Musimy się rozstać! Lubiłem cię bardzo, Alanie, lecz twoje drogi nie są mojemi, i nie są wedle przykazań boskich.
— Ciężko byłoby mi rozstać się z tobą, Dawidzie, bez wiadomej mi przyczyny — rzekł Alan bardzo poważnie.
— Jeżeli masz co do zarzucenia mojej dobrej sławie, to w imię starej naszej znajomości, powinieneś mi o tem powiedzieć. Jeżeli zaś przyczyną naszego rozstania ma to być jedynie, że niechęć powziąłeś do mnie — właściwem będzie, gdy obelgę rozważę i ocenię.
— Alanie, jakie znaczenie mają twoje wyrazy? Wiem dobrze, że tam, przy drodze, leży zamordowany znienacka Campbelista.
Milczał długą chwilę, potem rzekł:
— Czyś słyszał kiedy opowieść o człowieku i o Dobrym Ludzie?
— Nie, i nie jestem ciekawy usłyszeć.
— Jednak pozwolisz, że ci ją opowiem. Człowiek ten, po rozbiciu się okrętu, wyrzucony został na skały. Dobry Lud, w przejściu do Irlandji, przybywał czasem na te skały dla odpoczynku. Człowiek nie ustawał płakać, i wołać, żeby mu pozwolonem było tylko raz przed śmiercią oglądać swoje dziecko. Król Dobrego Ludu zlitował się, kazał przynieść w worku dziecko i położyć obok człowieka, pogrążonego we śnie. Gdy się obudził, ujrzał worek z czemś poruszającem się wewnątrz. Zdaje się, że był on jednym z tych, którzy zawsze coś złego podejrzewają. Dla pewności, przebił najprzód worek sztyletem, a potem go otworzył. Znalazł dziecko nieżywe. Mnie się zdaje, panie Balfour, że jesteś podobnym do tego człowieka!
— Czy to co mówisz, Alanie, ma znaczyć, żeś ręki do zbrodni nie przyłożył?
— Uważając się za twego przyjaciela, wytłomaczę ci to. Gdybym był miał zamiar zabić tego dżentelmena, nie uczyniłbym tego w swoim własnym kraju, aby nie sprowadzić nieszczęść na mieszkańców tegoż i nie poszedłbym w tym celu bez miecza, lub fuzji, tylko z długą wędką na plecach.
— Tak, to prawda — krzyknąłem.
— A teraz, — mówił dalej, wyjmując swój puginał, i kładąc na nim palce, jakby do przysięgi, — klnę się na Święte Żelazo, że w czynie tym, ani ręką, ani głową, nie brałem udziału.
— Dzięki Bogu za to! — zawołałem, i wyciągnąłem do niego rękę. Udawał, że tego nie widzi.
— Zresztą, w tych czasach, gdy tyle krwi płynie, robimy sobie za wiele ze śmierci jednego Campbellisty. Nie są one taką rzadkością!
— Czy możesz przysiądz na to, Alanie, że go nie znasz? — zawołałem.
— Nie mogę w tej chwili, powiedział, lecz mam zanadto dobrą pamięć, aby zapomnieć, Dawidzie.
— Jedno przecież widziałem jasno — rzekłem — to jest, że narażałeś siebie i mnie w tym jedynie celu, żeby żołnierze ślad jego zgubili.
— Bardzo być może, tak uczyniłby każdy człowiek porządny. Ty i ja byliśmy niewinnymi.
— Właśnie dlatego, że byliśmy niesłusznie podejrzani, powinniśmy się byli oczyścić. Niewinny powinien mieć pierwszeństwo przed winnym.
— Ależ, Dawidzie, niewinny ma tę szansę, że w sądzie mogą uznać jego niewinność, lecz dla człowieka, który strzelił, jedynym ratunkiem jest ukrycie się, lub ucieczka. Ci, którzy nigdy ciężkich przejść nie doświadczyli i rąk nie umaczali w żadnej złej sprawie, powinni być względnymi dla tych nieszczęśliwych. To właśnie będzie podług nauki Chrystusa. Gdyby cała ta rzecz miała się była przeciwnie, gdybyśmy my byli w położeniu tego biedaka, błogosławilibyśmy mu z całego serca, jeżeliby odciągnął od nas ścigających.
Nalegałem dłużej na Alana, chociaż nie podzielałem wcale jego zapatrywań. Po raz drugi podałem mu rękę.
Wtedy on schwycił obie moje ręce, uścisnął je gorąco i rzekł, że chyba czar jaki na niego rzuciłem, bo jest w stanie wszystko mi wybaczyć.
Nagle stał się bardzo poważnym, mówiąc, że nie mamy ani chwili czasu do stracenia: natychmiast z kraju musimy uciekać, on, dla tego, że był dezerterem i kraj cały przeszukają, aby go odnaleźć, a ja, dla tego, że byłem zamieszany w sprawę morderstwa.
— Oh! — rzekłem, chcąc z kolei dać mu naukę — ja nie obawiam się sprawiedliwości mego kraju.
— Przecież to nie twój kraj, Dawidzie i nie w tym będziesz sądzony.
— Wszystko to jest Szkocją!
— Jesteś w błędzie, drogi chłopcze. Zamordowany należy do stronnictwa Campbellów. Sąd odbędzie się w Inverara, ich rezydencji, z 15 oma Campbellami, jako sędziami przysięgłymi, którym prezydować będzie książe of Argyle, najgorliwszy Campbellista.
— Sprawiedliwość, Dawidzie? Na całym świecie znajdziesz taką samą, jaką Glenure znalazł przed chwilą przy drodze!
Wyznaję, żem się trochę przestraszył taką perspektywą braku sprawiedliwości, a byłbym w większej jeszcze trwodze, gdybymbył wiedział, jak trafnie Alan tę rzecz opisał: przesadził on tylko na jednym punkcie, gdyż nie więcej niż 11-tu Campbellistów zasiadało na ławce sędziów przysięgłych. Lecz ponieważ pozostali czterej byli także zależnymi od księcia, więc wychodziło na to samo.
Obstawałem jednak przy swojem zdaniu, że źle sądził o księciu, który jest panem mądrym i szlachetnym, chociaż Whigiem.
— Ach tak, nie przeczę temu, jest on dobrym naczelnikiem swego Klanu. Lecz cóż by ten Klan powiedział na to, że za zamordowanie Campbellisty, nikt nie został powieszonym, chociaż ich własny wódz jest Sędzią Naczelnym. Nieraz ja już zauważyłem że wy, mieszkańcy Dolnej Szkocji, żadnego pojęcia o tem nie macie, co jest sprawiedliwem, a co niesprawiedliwem.
Słysząc to zdanie, głośno się roześmiałem i, ku memu wielkiemu zdziwieniu, Alan zawtórował mi serdecznie.
— Tak, tak, Dawidzie; tu jednak jest Górna Szkocja i, gdy ci radzę, żebyś uciekał, ufaj memu doświadczeniu i słuchaj dobrej rady.
— Bezwątpienia — rzekłem — jest to rzeczą przykrą kryć się w zaroślach i przymierać głodem, lecz stokroć przykrzej jęczeć w więzieniu, będąc zakutym w kajdany.
Spytałem, dokąd myśli uciekać, a gdy się dowiedziałem, że na południe, uczułem się skłonniejszym do ucieczki. Przecież i tak pragnąłem tam powrócić i rozprawić się z mym wujem. A Alan był tak pewnym, że nie może być mowy o sprawiedliwości w zaszłym wypadku!
Dałem się przekonać i uległem.
Śmierć na szubienicy uważałem za najgorszą ze wszystkich rodzajów śmierci, a sama myśl o tem odjęła mi chęć oglądania gmachu sądowego.
— Nie waham się dłużej Alanie, idę z tobą — rzekłem.
On przybrał poważną minę i powiedział:
— Powinnością moją jest ostrzedz cię, że to, na co się zdecydowałeś, nie jest rzeczą małej wagi. Wystawieni będziemy na znoszenie chłodu i głodu. Łożem naszem będzie bagnisko, — życie, podobne do życia ściganego zwierzęcia. Spać będziemy z ręką na broni. Ach! nieraz upadniemy ze zmęczenia, zanim to się skończy! Znam ja dobrze takie życie, lecz niema dla nas innego ratunku: albo uciekać, błądząc skrycie po zaroślach, albo wisieć.
— Wybór nie trudny — powiedziałem — i uścisnęliśmy sobie na to dłonie.
— Teraz obejrzyjmy się jeszcze raz na naszych prześladowców — rzekł — i zaprowadził mnie na północno-wschodni skraj lasu.
Daleko na krańcu ku Balachulish żołnierze maleńcy z tej odległości, szli przez pagórki i doły i z każdą chwilą wydawali się jeszcze mniejszymi. Przestali krzyczeć, aby tchu nie marnować — biegli za śladem przekonani, że jesteśmy tuż przed nimi.
Alan przypatrując się, rzekł z uśmiechem:
O zmęczą się oni, zanim nas dogonią! Możemy sobie usiąść, Dawidzie, zjeść cokolwiek, łyknąć z mojej flaszy i jeszcze wypocząc. Potem udamy się do Aucharn do domu mego krewnego, James’a of Glens. Tam zaopatrzę się w ubranie, broń i pieniądze i dalej w drogę! Naprzód, na los szczęścia.
Z miejsca, w którem odpoczywaliśmy, był widok na olbrzymie, dzikie góry, pozbawione wszelkiego dla podróżnych schroniska: taką to była tułacza droga, przez którą przeznaczonem nam było wędrować!
Gdy tak siedzieliśmy, każdy z nas opowiadał swoje przygody od czasu naszej rozłąki.
Z opowiadania Alana powtórzę tylko to, co wydaje mi się potrzebnem i interesującem.
Po przejściu fali, morze chwilowo uspokoiło się. Pobiegł on na bastjon, rozglądając się na wszystkie strony, czy mnie nie zobaczy. Ujrzał mnie wreszcie, gdym uchwycił się żerdzi masztowej i trzymał się jej silnie. Odzyskał więc nadzieję, że dostanę się na ląd i wskutek tego, zostawił wskazówki i zlecenia, które, na moje nieszczęście, zawiodły mnie do kraju Appin.
Przez ten czas, pozostali na okręcie spuścili czółno i paru z nich dostało się już na nie, gdy nadeszła druga fala, silniejsza od pierwszej, uniosła okręt z miejsca i byłaby go zatopiła, gdyby nie to, że wpadł na pod wodną rafę i utkwił na niej. Prędko napełnił się wodą.
Opowiadając, co dalej nastąpiło, Alan blady był jak płótno. Dwaj ludzie, którzy ranni leżeli na dnie okrętu, na widok wody, dostającej się doń, zaczęli wydawać tak straszne, do głębi przejmujące krzyki, że wszyscy, ogarnięci strachem panicznym, wskoczyli, jeden po drugim, z okrętu na czółno i rzucili się do wioseł. Jeszcze nie odpłynęli dwustu kroków, gdy trzecia fala nadeszła i podniosła okręt ze skały.
Żagiel się nadął: zdawało się, że okręt pobieży wślad za łodzią; lecz nagle zaczął iść na dół, niżej i niżej, jakby jakaś niewidzialna ręka go na dno ciągnęła... I morze zamknęło się po nad nim.
W głębokiem milczeniu, oszołomieni rozdzierającym krzykiem tych nieszczęśliwych, obezwładnionych na dnie okrętu, majtkowie wiosłowali ku wybrzeżu. Lecz zaledwie wylądowali, gdy Hoseason, ockniony jakby z uśpienia, rozkazał majtkom rzucić się do Alana, mówiąc, że tenże ma wielką sumę pieniędzy przy sobie, że on to był przyczyną rozbicia się okrętu i zatonięcia towarzyszy, i że jednym zamachem osiągną zemstę i bogactwo.
Siedmiu było przeciw jednemu — nie miał o co oprzeć się plecami, a majtkowie zaczęli zachodzić z tyłu.
— Wtedy — mówił Alan — mały człowiek z rudą głową, Riach, ujął się za mną. Spytał majtków, czyż kary się nie boją? Sam stanę za jego plecami — zawołał.
— Riach jeden z pomiędzy nich nie jest do gruntu zepsuty: posiada iskrę ludzkości.
— I dla mnie okazał się w końcu dobrym, — powiedziałem — chociaż wprzód prześladował mnie, jak inni.
— Otóż ten mały człowiek, odwróciwszy na chwilę ich uwagę odemnie, krzyknął, żebym ratował się ucieczką. Korzystając z rady, zacząłem uciekać.
Odwróciwszy raz głowę, zobaczyłem, że wszczęli między sobą bójkę na pięście i jeden z bijących się leżał już na ziemi. Wrócić się nie mogłem: w tej stronie wyspy Mull nie brakuje Campbellistów, co było dla mnie bardzo niebezpiecznem, inaczej, nie byłbym pozostawił bez pomocy małego Riacha, i nie byłbym zaniechał szukania ciebie.
Komicznem było, że Alan ciągle kładł nacisk na mały wzrost Riacha, gdy ten dorównywał mu prawie wzrostem.
— Puściłem się cwałem naprzód, — mówił dalej, a gdy kogo spotkałem, krzyczałem, że przy brzegu są szczątki rozbitego okrętu. Nikt więc nie zatrzymał się, wszyscy kierowali się pędem ku wybrzeżu. Mogłem spokojnie uciekać, a oni darmo się przelecieli.
Uważali to z pewnością za krzywdę dla siebie, że okręt utonął w całości, nie rozbiwszy się, aby szczątkami wzbogacić się mogli. Dla ciebie było to także niefortunnem, bo, czyniąc na wszystkie strony poszukiwania za szczątkami, prędko byliby cię odnaleźli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.