Dziwne przygody Dawida Balfour'a/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział XVII. Śmierć Czerwonego Lisa.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
Śmierć Czerwonego Lisa.

Nazajutrz Henderland znalazł przewoźnika, który tego dnia miał przepłynąć jezioro Linnhe, w stronę Appinu, dążąc na połów ryb. Dał się on skłonić do zabrania mnie, gdyż należał do gromady. W ten sposób ten dobry przyjaciel oszczędził mi całodziennej trudnej podróży i kosztu przeprawienia się przez rzekę.
Gdy ruszyliśmy około południa, dzień był pochmurny, słońce tylko gdzie niegdzie się przebijało. Jezioro w tem miejscu było głębokie i ciche; musiałem dotknąć ustami wody, aby uwierzyć, że była słona.
Góry z obu stron wysokie, chropowate i nagie, wyglądały czarno i ponuro, osłonięte chmurami, tylko poprzerzynane srebrnemi wstęgami strumieni, tam gdzie upadł promień słońca.
Zanadto przykrą wydawała się ta okolica, aby módz zrozumieć tak wielką ku niej miłość, jaką była miłość Alana.
O jednej rzeczy wspomnieć muszę: Z początku naszej przeprawy, słońce oświecało małą, ruchomą, szkarłatną masę posuwającą się wzdłuż strumienia, ku północy.
Spytałem mego przewoźnika co to być moglo. Odpowiedział, że byli to prawdopodobnie czerwoni żołnierze, dążący z fortu William do Appinu, przeciw biednym dzierżawcom.
Widok ten był dla mnie nad wyraz smutny. Czy to z powodu mej przyjaźni dla Alana, czy z powodu jakiegoś proroczego uczucia w mem sercu, czułem niechęć ku wojsku króla Jerzego, chociaż je dopiero drugi raz w życiu widziałem.
Dopłynęliśmy wreszcie tak blizko miejsca, gdzie idzie Loch Leven, że prosiłem przewoźnika, aby mnie wysadził na ląd. Ten uczciwy i skrupulatny człowiek chciał dotrzymać obietnicy, danej katechecie, dowiezienia mnie aż do Balachulish — ponieważ jednak oddalało mnie to od rzeczywistego miejsca przeznaczenia, którego nie wyjawiłem, więc dotąd nalegałem, aż wreszcie przystanął i wysiadłem na brzeg pod lasem w Lettermore, gdzie znaleść miałem Alana.
Był to las brzozowy, wyrosły na stromej, urwistej stronie góry. Znajdowało się w nim mnóstwo przejść i wąwozów, zarosłych paprocią, a przerzynała go pośrodku droga wiodąca ku północy i ku południowi.
Usiadłem na skraju tej drogi, nad źródłem, aby posilić się chlebem, danym mi przez Henderlanda i zastanowić się nad swojem położeniem.
Lecz dręczyły mnie chmary zapuszczających żądła komarów, a jeszcze bardziej, wątpliwości, oblegające mój umysł, jak postąpić powinienem.
Dlaczego szedłem dzielić losy wygnańca, wyjętego z pod prawa i, niedoszłego mordercy, jakim był Alan?
Czyż nie postąpiłbym raczej jak człowiek rozumny, udając się prosto na południe?
I co pomyśli o mnie Campbell, albo nawet Henderland, jeżeli się dowiedzą o mojej zarozumiałości i głupocie?
Te to wątpliwości coraz częściej mnie udręczały.
Gdym tak siedział i rozmyślał, odgłos ludzi i koni doszedł przez las mych uszu i wkrótce pokazało się na zakręcie czterech podróżnych.
Ścieżka w tym miejscu była tak spadzistą i wązką, że szli po jednemu i prowadzili konie za cugle.
Pierwszy z nich był wysokim, rudowłosym mężczyzną, o wyniosłym wyglądzie. Twarz miał nabrzmiałą z upału; wachlował się kapeluszem, zgrzany okropnie.
Co do drugiego, można było poznać po skromnym czarnym ubiorze i białej peruce, że jest prawnikiem.
Trzeci był służącym. Niektóre części jego ubrania, sporządzone z wełnianego tartanu, dowodziły, że pan jego pochodził z rodziny górno-szkockiej, i albo był wygnańcem, albo w szczególnych łaskach u rządu, gdyż noszenie ubioru z tartanu sprzeciwiało się „Ustawie“.
Gdybym był lepiej z temi rzeczami obeznany, wiedziałbym, że nosił kolory rodziny Argyle, czyli Campbell. Duża waliza przymocowana była u konia, którego prowadził służący, a siatka z cytrynami, mającemi służyć do przyrządzania ponczu, wisiała u siodła. Było to w zwyczaju u bogatych podróżnych w tej okolicy tak się zaopatrywać. Co do czwartego mężczyzny, który zamykał pochód — nieraz już widziałem jemu podobnych — wiedziałem po mundurze, że był to podoficer.
Gdym ujrzał tych ludzi, zbliżających się, nagle, nie wiem nawet z jakiej przyczyny, wątpliwości me znikły, i postanowiłem puścić się dalej na los szczęścia. Gdy pierwszy z nich był już blizko mnie, wyszedłem z zarośli paproci, i poprosiłem go, aby mi wskazał drogę do Aucharn. Zatrzymał się, i dziwnie na mnie popatrzył, potem odwrócił się do adwokata i rzekł:
— Mungo, niejeden uważałby to pytanie za przepowiednię. Otóż jestem w drodze do Duror, wiesz w jakim celu, a tu młody chłopiec wyskakuje z paproci, i wypytuje, czy nie idę do Aucharn.
— Glenure, — odrzekł adwokat — przedmiot ten nie nadaje się do żartów.
Stanęli tuż przy mnie i patrzyli, a ich słudzy zatrzymali się o kilka kroków w tyle.
— A kogóż ty szukasz w Aucharn, — spytał Colin Roy Campbell of Glenure, gdyż on to był, którego nazywano „Czerwonym Lisem“.
— Człowieka, który tam mieszka, — powiedziałem.
— James of the Glens, — rzekł Glenure, zamyślony; potem zwrócił się do adwokata:
— Czy sądzisz, że on powołuje pod broń swych ludzi?
— Nie wiem, w każdym razie zatrzymaj się tu, gdzie jesteśmy, aż żołnierze przyłączą się do nas.
Wtedy odezwałem się: — co do mnie nie jestem ani jego człowiekiem, ani waszym. Jestem wiernym poddanym króla Jerzego, i nie mam, i nie boję się innego pana.
— Dobrze powiedziane, rzekł agent, lecz ośmielę się spytać; co robi ten wierny poddany tak daleko od swego kraju? I dlaczego przychodzi tu szukać brata Ardshiela?
— Pozwól sobie powiedzieć, że ja tu posiadam władzę. Jestem ajentem króla na kilka z tych posiadłości, i rozporządzam czterema oddziałami wojsk.
— Słyszałem w okolicy, że jesteś człowiekiem bardzo srogim.
Glenure patrzył na mnie, jakby z powątpiewaniem, nareszcie rzekł:
— Mówisz śmiało, a ja lubię otwartość. Gdybyś był kiedyindziej, a nie dzisiaj, spytał mnie o drogę do drzwi James’a Stuarta, byłbym ci ją wskazał, i życzył szczęśliwej podroży.
Lecz dziś — hej! Mungo?
Ale w tej samej chwili, gdy zwracał się do adwokata, z pagórka rozległ się strzał z broni palnej, i jednocześnie Glenure padł na ziemię.
— Och! jestem zabity — krzyknął kilka razy.
Prawnik schwytał go w ramiona — służący ręce załamywali.
Po chwili ranny powiódł wystraszonemi oczami po obecnych, i zmienionym, wstrząsającym do głebi głosem, rzekł: „Myślcie o sobie, ratujcie się, ja umieram!“
Spróbował rozpiąć ubranie, jak gdyby chciał ranę zobaczyć, lecz bezsilne palce ześlizgnęły się z guzików. Westchnął głęboko, głowa zwisła na ramię i skończył. Prawnik nie wyrzekł słowa. Twarz jego przybrała ostry wyraz i stała się równie białą, jak twarz zmarłego. Służący wybuchnął krzykiem i płaczem, jak dziecko, ja zaś stałem i patrzyłem ze zgrozą. Podoficer na pierwszy huk wystrzału pobiegł ku żołnierzom, aby przyspieszyć ich przybycie. Wreszcie prawnik położył na ziemię zmarłego w kałuży jego własnej krwi, a sam podniósł się, chwiejąc się na nogach. Jego to ruchy przyprowadziły mnie do przytomności, bo w tejże samej chwili zacząłem wdrapywać się na pagórek z okrzykiem: „morderca! morderca!“
Tak mało czasu od owego fatalnego strzału upłynęło, że kiedy dostałem się na wierzchołek urwistego wzgórza i mogłem wzrokiem sięgnąć naokoło, ujrzałem w niewielkiej odległości szybko oddalającego się mordercę. Był on człowiekiem wysokiego wzrostu, w czarnym surducie z metalowemi guzikami i niósł długą fuzję.
— Tu! — krzyknąłem — widzę go.
Wtedy morderca obejrzał się szybko przez ramię i zaczął biedz. Za chwilę znikł w kępie brzóz. Znów go potem zobaczyłem, wdrapującego się zwinnie, jak zwierzę, na stromą górę. Wreszcie, gdy spuścił się w nizinę, zupełnie znikł mi z oczu.
Biegnąc przez cały ten czas, byłem już daleko, gdy usłyszałem wołanie, aby się zatrzymać. Znajdowałem się na skraju góry, pokrytej drzewami. Gdy się zatrzymałem i obejrzałem, widzieć mogłem odkryty pagórek. Adwokat i podoficer stali po nad drogą, wołając, i przyzywając znakami, abym się wrócił, a z lewej strony żołnierze z bronią w ręku, zaczęli jeden po drugim, przedzierać się z lasu.
— Dla czego mam wracać — krzyknąłem, wejdźcie wy na górę!
— Dziesięć funtów szt. dam temu, kto schwyta tego chłopca — zawołał prawnik. On jest współwinowajcą. Postawiono go tu, aby nas zatrzymał swemi pytaniami.
Gdym to zupełnie wyraźnie usłyszał, serce z trwogi przestało mi bić. Doprawdy, inną jest rzeczą wystawić swe życie na niebezpieczeństwo, a inną, być zagrożonym utratą życia wraz z honorem! Zresztą, przyszło to tak nagle i niespodziewanie, jak piorun z jasnego nieba — osłupiały stałem bezradnie.
Żołnierze rozproszyli się naokoło, niektórzy z nich biegli ku mnie, drudzy broń skierowali. A ja wciąż stałem!
— Zejdź tu między drzewa, — usłyszałem nagle głos tuż w pobliżu. Prawie bezwiednie byłem posłusznym. Gdy schodziłem, słyszałem kule świszczące w brzozach. Ukrytego między drzewami ujrzałem Alana Breck, z wędką w ręku.
Nie przywitał mnie, nie była to chwila na grzeczności. — Chodź — krzyknął, i zaczął biedz wzdłuż góry, ku Balachulish, a ja, jak owca, biegłem za nim. To biegliśmy wśród brzóz, to kryliśmy się, schylając, za małemi wzniesieniami, to pełzaliśmy na czworakach między paprocią.
Posuwaliśmy się tak szybko, że myślałem, iż serce mi pęknie ze zmęczenia. Nie było czasu do zebrania myśli, ani tchu, do wydania z siebie głosu. Pamiętam, że wydało mi się dziwnem, iż Alan stawał wyprostowany, od czasu do czasu, i oglądał się za siebie, a za każdym razem, gdy to czynił, słyszałem odlegle wolanie, i okrzyki żołnierzy.
Tak trwało kwadrans — wtedy Alan rzucił się płasko na ziemię, i zwrócił się do mnie: — Teraz, czyń jak ja, idzie o życie! — I z równym pośpiechem, tylko o wiele ostrożniej, tą samą drogą, lub może trochę wyżej, skierowaliśmy się napowrót z boku góry, aż wreszcie Alan wpadł do wysoko leżącego lasu w Lettermore, prawie w to samo miejsce, gdzie go wprzód znalazłem, — i położył się na ziemię twarzą w paproci, dysząc jak pies. Mnie w głowie także się kręciło, boki bolały, język wisiał, sztywniał z upału i oschłości, leżałem jak nieżywy obok mego towarzysza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.