Dziwne przygody Dawida Balfour'a/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział XVI. Droga przez Morven.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
Droga przez Morven.

Z Torsay do Kinlochaline przeprawiać się trzeba promem. Mieszkańcy obu brzegów Soundu należą do silnego klanu Maclean i prawie wszyscy moi towarzysze przeprawy należeli do tego plemienia. Szyper promu nazywał się Neil Roy Macrob, a ponieważ Macrob było jednem z imion ludzi klanu Alana, a prom przez tegoż był mi wskazany, więc starałem się o okazję pomówienia na stronie z Neil Roy’em. Było to naturalnie niemożebnem na przepełnionym statku.
Przeprawa szła bardzo wolno. Wiatru nie było, statek był marnie wyekwipowany, mieliśmy dwa wiosła z jednej, a tylko jedno z drugiej strony. Lecz pasażerowie kolejno pomagali wioślarzom i całe towarzystwo w takt przyśpiewywało. I biorąc wszystko razem: śpiew, morskie powietrze, dobroduszność i humor towarzystwa, cudną pogodę — przeprawa ta jest jednem z moich dobrych wspomnień. Lecz nie obeszło się bez smutnego epizodu.
Przy ujściu rzeki Loch Aline stał na kotwicy wielki okręt. Sądziłem, że jest on jednym z tych krążowników, które zimą i latem krążą wzdłuż wybrzeży, dla przeszkodzenia komunikacji z Francuzami.
Gdyśmy się jednak zbliżyli, było widocznem, że to był okręt kupiecki. Dla mnie było to zagadką, dlaczego nie tylko pokład, lecz i wybrzeże czarne było od ludzi. Łódki szły wciąż tam, i napowrót.
Wkrótce doszedł uszów naszych wielki odgłos, pełen żalów: ludzie na okręcie i na wybrzeżu płakali, i przesyłali sobie wzajemnie rozdzierające krzyki rozpaczy. Zrozumiałem wtedy, że to był okręt z emigrantami, zmierzający ku amerykańskim kolonjom.
Skierowaliśmy prom wzdłuż okrętu, a wygnańcy przechylili się przez bastiony i płacząc podawali ręce tym z pośród moich towarzyszy, z którymi wiązała ich przyjaźń.
Nie wiem dokąd byłoby to trwało, gdyby nie to, że kapitan okrętu, tracący prawie przytomność umysłu wśród tego zamętu i płaczu, zbliżył się i prosił, abyśmy odjechali.
Wówczas Neil ruszył, a ten, który przodował śpiewom na naszym statku zaintonował smutną arję, do której przyłączyły się głosy emigrantów i ich przyjaciół z wybrzeża. Rozlegała się ona na wszystkie strony, jak opłakiwanie umarłych.
Widziałem łzy, spływające po twarzach mężczyzn i kobiet, nawet tych, którzy zginali się nad wiosłami. Wszystko to razem wzruszało mnie do głębi.
Przybywszy do Kinlochaline, wziąłem na stronę Neil Roy’a i powiedziałem mu, że wiem, iż on jest jednym z majtków Apina.
— A dla czegożby nie? — odpowiedział.
— Szukam kogoś — rzekłem — i jestem pewnym, że możesz mi dać o tej osobie wiadomość. Nazywa się Alan Breck Stuart.
Zamiast pokazania guzika, chciałem mu wsunąć monetę w rękę. Cofnął się w tył.
— Ubliżyłeś mi — powiedział — tak nie postępuje jeden dżentelman względem drugiego. Osoba, o którą się pytasz, bawi we Francji, ale gdyby nawet się znajdowała na moim statku, a ty chciałbyś mi ofiarować worek pełen szylingów, nigdy bym jej nie zdradził.
Spostrzegłem, że postąpiłem niewłaściwie, nie tracąc jednak czasu na tłómaczenie się, pokazałem mu guzik, leżący na mej dłoni.
— No tak — powiedział Neil — mogłeś był od tego zacząć. Ponieważ jesteś tym chłopcem, który jest w posiadaniu srebrnego guzika, wszystko pójdzie dobrze i unikniesz niebezpieczeństwa. Lecz pozwól sobie dać przestrogę, żebyś nie wymawiał nigdy imienia Alana Breck i nigdy nie proponował swej brudnej monety Szkockiemu dżentelmanowi.
Trudno mi było usprawiedliwić się, bo przecież nie mogłem mu okazać, iż nigdy bym nie przypuszczał, aby on chciał uchodzić za dżentelmana. Neil nie życzył sobie przedłużać ze mną rozmowy. Aby prędko wypełnić polecenie, jakie mu względem mnie dano, pospieszył z wskazaniem mi mojej marszruty.
Miałem więc nocować w oberży w Kinlochaline, następnego dnia przebyć Morven do Ardgour, i przez noc pozostać w domu Johna Claymore, który był co do mego przybycia uwiadomiony.
Trzeciego dnia miałem się przeprawić przez jezioro w Corran i potem, w Balachulish — następnie znaleźć drogę do mieszkania James’a of the Glens, w Duror. Dużo więc było przeprawiania się przez wodę. Jeziora w tej okolicy zachodzą głęboko w góry, i tworzą zakręty u ich stóp. Zabezpiecza to poniekąd w razie napadu, lecz czyni okolicę trudną dla wędrowców. Pełno tam dzikich, wspaniałych widoków.
Jeszcze jednej rady przed rozstaniem udzielił mi Neil: nie rozmawiać z nikim w drodze: unikać Whigów, Cambellów i „czerwonych żołnierzy“, kryć się w zaroślach, gdy ujrzę z daleka tych ostatnich, „gdyż zejście się z nimi nigdy na dobre nie wychodzi“. Krótko mówiąc, miałem zachować się jak jaki złodziej, lub agent jednego ze stronnictw — za jakiego prawdopodobnie mnie uważał.
Oberża w Kinlochaline była brudnem, żebrackiem miejscem, gorszem od chlewu. Pełno w niej dymu, robactwa i ponurych, milczących górali. Nie mogłem być zadowolonym z mego pobytu w niej, prócz tego zły byłem sam na siebie, żem zachował się niewłaściwie w stosunku moim z Neilem. Zdawało się, że już gorzej trafić nie mogłem, lecz wkrótce okazało się, że się co do tego mylę.
Nie upłynęło pół godziny od mego przybycia do oberży (a stałem ciągle we drzwiach dla ochronienia oczu od gryzącego dymu z torfu), kiedy zerwała się burza — strumienie wody zalały cały pagórek, na którym stała oberża i połowa tejże stanęła w wodzie. Domy zajezdne w całej Szkocji, odznaczały się złym stanem w owym czasie, jednak było to dla mnie niespodzianką (bardzo przykrą), że od ogniska, aż do łóżka, w którem spać miałem, musiałem brnąć w wodzie aż po kostki!
Gdym dnia następnego wyruszył w drogę, spotkałem małego, grubego człowieka, o uroczystej minie. Szedł bardzo wolno, czytając książkę. Był przyzwoicie i skromnie ubrany, w stylu klerykalnym.
Dowiedziałem się, że także był nauczycielem religji, lecz w zupełnie innym rodzaju, niż ten uczony z Mull. Był to misjonarz, wysłany przez „Edynburskie Towarzystwo Propagandy Wiedzy Chrześciańskiej“. Czytał Ewangelję nieucywilizowanym ludom Górnej Szkocji. Nazywał się Henderland, mówił narzeczem, którego dźwięki już mi się okropnie przykrzyły.
Wkrótce okazało się, że łączy nas wspólny interes. Dawny mój przyjaciel, pastor z Essendean, przełożył na język gaelicki wielką ilość hymnów i książek do nabożeństwa, któremi Henderland posługiwał się i które wysoko cenił. Jedną z nich właśnie trzymał w ręku i czytał, gdyśmy się spotkali. Aż do Kingairloch szliśmy razem. Towarzysz mój zatrzymywał się po drodze i wdawał się w rozmowę z każdym spotkanym podróżnym, lub robotnikiem. Nie rozumiałem, o czem mówili, lecz dostrzedz mogłem, że Henderland jest bardzo lubianym w okolicy. Wielu z nich częstowało go trunkiem i tabaką.
O rzeczach, mnie dotyczących, opowiedziałem mu tyle tylko, ile uważałem za rozsądne i o Alanie nic nie mówiłem. Celem mej podróży miał być Balachulish, gdzie spotkać się miałem z oczekującym na mnie przyjacielem; nie wymieniłem Aucharn, ani nawet Duror, bojąc się wzbudzić podejrzenie takiem wyszczególnieniem.
On ze swej strony mówił mi wiele o swej pracy, i o środowisku, w którem pracował; o ukrywających się księżach i Jakobitach, o „Uchwale Rozbrojenia“, o ubiorze, właściwym czasowi i miejscowości. Wydawał się umiarkowanym i ganił w niektórych względach parlament, a szczególniej w tym, że „Ustawa“ odnosiła się z większą surowością do stroju narodowego, niż do noszenia broni. To umiarkowanie podało mi myśl zapytania go o „Czerwonego Lisa“, i o Appińskich dzierżawców, gdyż zdawało mi się, iż pytania te wydadzą się zupełnie naturalnemi w ustach wędrowca, udającego się w tamte strony. Odpowiedział mi, że to nic dobrego nie obiecuje.
— Zadziwiającem jest, — rzekł, — zkąd ci dzierżawcy biorą na to pieniądze? Życie ich jest pasmem nędzy, i przymierania z głodu. Lecz są oni po części w to wciągnięci. James Stuart jest przyrodnim bratem Ardshiela, naczelnika Klanu. Jest on człowiekiem, wymuszającym posłuszeństwo swoją surowością. Postępuje z nimi ostro. Oprócz tego jest, ktoś nazwiskiem Alan Breck.
— Cóż wiesz o nim? — zawołałem.
— Tyle, co o wietrze, który w polu wieje — odpowiedział Henderland. Jest tu i owdzie: dziś jest, jutro go już niema! Dziki ptak. Może on w tej chwili patrzy na nas z przyległego krzaku — nie dziwiłbym się temu. Ten Alan Breck, to zuchwały desperat, i wiadomo, że jest prawą ręką James’a. Jego życie jest i tak na szwank narażone, nic więc jego zuchwałości nie byłoby w stanie powstrzymać: gdyby jaki farmer chciał się ze spisku wycofać, on byłby zdolnym do przebicia go sztyletem.
— Czarnemi kolorami malujesz tę historję, panie Henderland. Jeżeli obie strony ulegają tylko trwodze, to nie warto o tem mówić.
— Jednak, i miłość bliźniego, i niepospolite zaparcie się siebie, wchodzą tu także w grę. Jest w tem wszystkiem coś szlachetnego; może nie wedle nauki Chrystusa, lecz po ludzku szlachetnego. Z wszystkiego co słychać, nawet Alan Breck może wzbudzić szacunek. Nie jeden faryzeusz, uczęszczający w swej parafji do kościoła, i cieszący się uznaniem u ludzi, jest gorszym człowiekiem, niż ten zbłąkany bojownik, nie oszczędzający krwi ludzkiej.
Uśmiechnął się i dodał: — zapewne myślisz sobie w duchu, że ja zbyt długo przebywałem między góralami?
— Wcale tego nie myślę — rzekłem na to — i ja widziałem u nich wiele rzeczy godnych podziwienia, a zresztą Campbell, z pochodzenia, jest także synem Górnej Szkocji?
— Tak, to prawda, jest to bohaterska krew.
— A co robi agent królewski Colin Campbell? Słyszałem, że użył przemocy do wypędzenia farmerów?
— Tak jest, — odrzekł, lecz mówią, że to się nie udało. Najprzód, James udał się do Edynburga, i za pośrednictwem prawa wstrzymał dalszą akcję. Następnie zjawił się Colin Campbell znowu, wziął górę wobec baronów Państwa, i słychać, że pierwsi dzierżawcy mają jutro ustąpić, ulegając przemocy. Zacząć się to ma pod samemi oknami James’a, co, zdaje się, wcale nie jest rozsądnem.
— Czyż sądzisz, że oni walczyć będą?
— Nie wiem, — odpowiedział. Nie mają oni broni, przynajmniej pozornie, lecz przecież dosyć jest jeszcze ukrytej w spokojnych miejscach.
Z drugiej znów strony Colin Campbell oczekuje posiłków. Z tem wszystkiem, gdybym ja był w miejscu jego żony, nie byłbym dotąd zadowolonym, aż miałbym go w domu z powrotem. Ci Stuartowie są ludźmi dziwnych obyczajów.
— Czyż są gorszymi od innych? — spytałem.
— Wcale nie, — odpowiedział, — i to jest z wszystkiego najgorszem. Bo gdy Colin Roy osiągnie swój cel w okolicy Appin, musi rozpocząć wszystko na nowo w sąsiednim Mamore, który jest częścią kraju Cameronów. Jest on agentem króla w obydwóch tych okolicach i ma z nich usunąć dzierżawców. Mówiąc otwarcie, panie Balfour, jestem zdania, że jeżeli mu się uda uniknąć niebezpieczeństwa w jednej okolicy, to w drugiej śmierć go czeka.
Tak rozmawiając, szliśmy większą część dnia, w końcu, Henderland, dziękując mi za miłe towarzystwo i wyrażając swą radość ze spotkania się z przyjacielem pana Campbella, zaproponował mi udanie się do jego domu dla spędzenia nocy. Dom ten leżał z drugiej strony Kingairloch.
Mówiąc prawdę, ta propozycja sprawiła mi wielką radość, gdyż nie miałem chęci udania się do Johna z Claymore, a od czasu dwóch moich przygód, z przewodnikiem i z dżentelmenem szyprem, doznawałem pewnej obawy wobec mieszkańców gór.
Uścisnęliśmy sobie ręce na znak zgody, i przybyliśmy po południu do małego domku, stojącego samotnie, na brzegu jeziora Linnhe.
Słońce zaszło już za góry, jezioro było spokojne, tylko krzykliwe mewy otaczały je ze wszystkich stron.
Cała miejscowość miała jakiś uroczysty i dziwny wygląd.
Zaledwie doszliśmy do drzwi mieszkania pana Henderland, gdy, ku memu zdziwieniu, rzucił się on niegrzecznie naprzód, wpadł do pokoju, schwycił pudełko i małą, rogową łyżeczką zaczął naładowywać swój nos niemożliwą ilością tabaki.
Następnie uległ porządnemu napadowi kichania, a potem obejrzał się ku mnie z naiwnym uśmiechem.
Ślubowałem“ — powiedział, „że nie będę jej nosił przy sobie. Takie pozbawienie się, przyjemności jest, bezwątpienia wielką ofiarą, lecz, gdy pomyślę o męczennikach wiary chrześciańskiej, wstydzę się zważać na to“.
Po spożyciu wspólnem zupy i serwatki (dwóch najlepszych u tego poczciwca potraw), przybrał on poważną minę i rzekł, że uważa sobie to za powinność względem pana Campbella, zbadać stan mej duszy w stosunku do Boga.
Historja z tabaką uczyniła go dla mnie nieco komicznym, lecz wkrótce, słuchając go, łzy miałem w oczach. Są dwie rzeczy, które wzbudzają szacunek: dobroć i pokora. Niema tego zawiele w tem cierpkiem życiu, wśród dumnych i zimnych ludzi. I pomimo, że byłem mocno dumny z powodu mych przygód i szczęśliwego z nich wybrnięcia, jednak prędko znalazłem się na kolanach obok tego prostodusznego, ubogiego starca.
Zanim się położyliśmy, ofiarował mi na podróż szylinga, ze swej ubogiej skarbonki. Nie wiedziałem jak postąpić wobec tego zbytku dobroci z jego strony. Lecz on tak serjo przy swojem obstawał, żem uległ mu, wdzięczny i wzruszony. Zostawiłem go przeto uboższym, niż w przód.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.