Przejdź do zawartości

Dziwne przygody Dawida Balfour'a/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Dziwne przygody Dawida Balfour'a
Rozdział XV. Podróż przez wyspę Mull.
Wydawca Ludwik Straszewicz
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia M. Lewińskiego i Syna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
Podróż przez wyspę Mull.

Wyspa Ross of Mull, na którą się teraz dostałem, ma grunt nierówny i bezdrożny, równie jak ta, którą opuściłem. Dla tych, którzy tę okolice dobrze znają, może i są jakieś ślady dróg, lecz co do mnie, zmuszony byłem kierować się tylko instynktem, a za jedyny drogowskaz służył mi ukazujący się w dali Ben More.
Wysiłki moje skierowałem ku znalezieniu dymu, na który ciągle z mojej wysepki patrzyłem, aż wreszcie około godziny szóstej z wieczora, pomimo wielkiego zmęczenia i trudnej drogi, dotarłem do jakiegoś zabudowania, leżącego na gruncie niewielkiego zagłębienia. Budynek ten był nizki i długi, pokryty dachem z darniny, wzniesiony z kamieni bez zaprawy wapiennej. Otoczony był wałem, a na nim siedział w słońcu stary gentelman, paląc fajkę. Posiadał on trochę angielszczyzny, dał mi przeto do zrozumienia, że moi towarzysze podróży przybyli bezpiecznie do brzegu, i nazajutrz, w jego to mieszkaniu byli ugoszczeni.
— Czy był między nimi jeden, ubrany jak gentelman? — zapytałem.
Odpowiedział na to, ze wszyscy oni byli owinięci w wielkie grube płaszcze, lecz ten, który sam pierwszy przyszedł, ubrany w spodnie i pończochy, podczas gdy drudzy nosili ubranie majtków.
— A czy miał on na głowie kapelusz z piórem?
Zaprzeczył temu, twierdząc, że był z gołą glową, jak ja.
Z początku myślałem, że Alan zgubił swój kapelusz, lecz później, gdym sobie przypomniał o deszczu, sądziłem, że go ukrył prawdopodobnie pod płaszczem, aby nie uległ zniszczeniu. Uśmiechnąłem się na myśl, że mój przyjaciel nie tylko uniknął niebezpieczeństwa, lecz i nie zaniechał swej próżności w ubiorze.
Nagle stary jegomość uderzył się ręką w czoło i krzyknął, że ja to muszę być tym chłopcem, który posiada srebrny guzik.
— No tak, — powiedziałem zdziwiony.
— A zatem — rzekł — polecono mi powiedzieć ci, abyś udał się za twoim przyjacielem do jego rodzinnego kraju, drogą przez Torosay. Następnie spytał się, jak mi się powodziło. Opowiedziałem mu swoje przygody.
Gdyby był mieszkańcem południa, wyśmiałby mnie niezawodnie, lecz ten stary gentleman (nazywam go gentlemanem z powodu dobrego jego obejścia, a nie sądząc z powierzchowności, gdyż odziany był biednie, i ubranie jego ledwie, że się na nim trzymało) wysłuchał mego opowiadania z powagą i współczuciem.
Gdym skończył, wziął mnie za rękę, wprowadził do swego skromnego mieszkania i przedstawił swej żonie z taką ceremonją, jak gdyby ona była królową, a ja księciem.
Dobra ta kobieta postawiła przedemną chleb z owsa i głuszca na zimno, a ponieważ nie umiała mówić po angielsku, wyrażała swoją dla mnie przychylność, głaszcząc mnie po ramieniu i uśmiechając się do mnie.
Stary gentleman przyrządził mi poncz z ich domowego spirytusu.
Jedząc i pijąc, z trudnością mogłem swemu szczęściu uwierzyć, domek zaś wydawał mi się pałacem, chociaż przepełniony był gęstym dymem torfowym i tak dziurawy, jak cedzidło. Od ponczu wystąpiły na mnie silne poty i wpadłem w głęboki sen. Ci dobrzy ludzie dali mi długo spać i dopiero około południa następnego dnia, udałem się w dalszą drogę.
Gardło prawie zupełnie przestało mnie boleć, a energja ducha przywróconą została przez dobre wiadomości i dobre pożywienie. Stary gentleman nie przyjął odemnie pieniędzy mimo mego nalegania i jeszcze darował mi starą czapkę. Lecz ośmielę się wyznać, że jak tylko dostatecznie się oddaliłem, aby nie być widzianym, wyprałem sobie porządnie ten jego prezent w najbliższem źródle. I pomyślałem sobie: „Jeżeli to są dzicy Highlanderzy, to byłoby do życzenia, aby nasz lud był także dzikim.“
Nietylko, że późno udałem się w drogę, lecz jeszcze połowę czasu straciłem na błądzeniu. Spotkałem po drodze dużo ludzi. Jedni z nich uprawiali małe, nędzne pola, które nie byłyby w stanie kotu dać wyżywienia; drudzy strzegli stad zwierząt, wielkości osiołków.
Ponieważ ubiór narodowy od czasu powstania był zabroniony przez prawo, a naród skazany na noszenie wstrętnego mu ubioru mieszkańców nizin, więc dziwną była rozmaitość ich odzienia. Niektórzy chodzili nadzy, z zarzuconym jedynie płaszczem, lub paltotem, a spodnie nosili na plecach, jako bezużyteczny pakunek, — inni sporządzili sobie rodzaj szalu z różnokolorowych kawałków, razem zeszytych, na wzór babskich kołder, jeszcze inni nie rozstali się z góralskim philabeg, który jednak przyszywali u dołu, co zmieniało go na spodnie, do duńskich kształtem podobne. Takie trzymanie się zabronionego, niby trochę przekształconego ubioru, było ostro karane. Prawo stosowano surowo, w tej nadziei, że duch narodowy zostanie złamany.
Na tej smutnej wyspie mało kto wdawał się w rozmowę, lub odpowiadał na pytania.
Mieszkańcy wydawali się ludźmi bardzo biednymi, co zresztą inaczej być nie mogło wobec tego, że byli zmuszeni zarzucić rabunek, a wodzowie ich byli pozbawieni domów, gdzie się gromadnie zbierano. Nawet takie boczne, wiejskie drogi, jakiemi ja szedłem, pełne były żebraków. I tu zauważyć się dawała różnica między zwyczajami ubogich mieszkańców górnej, a dolnej Szkocji. Nasi żebracy z nizin, nawet ci w urzędowem ubraniu, którzy żebrzą za patentem, są prostaczkowaci i uniżeni, a jeżeli im kto da monetę i żąda reszty, to grzecznie takową wydadzą. Lecz żebracy górale przejęci są swoją godnością, żądają jałmużny tylko, jak utrzymują, na kupienie tytoniu, a reszty nigdy nie wydadzą. Rzadko który z nich umiał choć trochę po angielsku, a i tą trochą nie miał chęci mi służyć.
Torosay było celem mej podróży, tę nazwę wymieniałem i powtarzałem, lecz zamiast wskazać poprostu kierunek, oszołomiali mnie nawałem wyrazów w swojem narzeczu. Nie było więc dziwnem, jeżeli bardzo często myliłem drogę.
Nakoniec, około ósmej wieczorem, bardzo zmęczony doszedłem do odludnego domu, prosząc o wstęp.
Odmówiono mi go.
Przypomniałem sobie, że w tak biednym kraju pieniądze muszą posiadać jeszcze większe, niż gdzie indziej znaczenie. Wyjąłem jedna z moich gwinei, i trzymałem ją w palcach. Natychmiast gospodarz domu, który dotąd dawał znaki, że nic po angielsku nie umie, i na migi odpędzał mnie od drzwi swoich, nagle zaczął bardzo zrozumiale w tym języku mówić, i zgodził się przenocować mnie za pięć szylingów, a nazajutrz zaprowadzić do Torosay.
Niespokojnie spałem tej nocy, w obawie rabunku; mogłem był sobie jednak oszczędzić tej przykrości, gdyż gospodarz mój nie był złodziejem, tylko nędzarzem, i po części, oszustem. Ubóstwo w tych stronach było wielkie. Ani on, ani żaden z jego sąsiadów nie byli w stanie zmienić gwinei na drobne, i nazajutrz musieliśmy udać się w tym celu o 5 mil ang., do domu tak zwanego bogacza. Jak na Mull, może on i był bogatym, u nas jednak na południu nie byłby za takiego uważanym. Musiał on zebrać wszystko, co posiadał, a nawet dopożyczyć jeszcze od swego sąsiada dla uzupełnienia sumy 20 tu szylingów. Dwudziesty pierwszy szyling zachował dla siebie, uważając, że nie może darmo zachować u siebie tak wielkiej monety, za jaką miał gwineę. Po za tym interesem, był to człowiek bardzo uprzejmy, mówił pięknie, i zaprosił nas obu do stołu, dla spożycia obiadu wraz z jego rodziną. Przygotował także poncz, który podał w pięknej chińskiej wazie.
Mój szelma przewodnik tak się przy tym ponczu rozweselił, że nie chciał się ruszyć z miejsca. Wpadłem w gniew, i zwróciłem się o pomoc i radę do naszego bogacza, (nazywał się on Hektor Maclean), który byt obecnym przy naszej umowie i widział, jak zapłaciłem 5 szylingów.
Lecz Maclean także brał udział w piciu ponczu, więc, podniecony nim, przysięgał, że nikomu wstać od stołu nie pozwoli, dopóki jedna kropla tego szlachetnego trunku pozostanie w wazie. Cóż było robić — musiałem siedzieć cierpliwie i przysłuchiwać się wznoszonym toastom i galickim piosnkom. Trwało to dotąd, póki wszyscy nie upili się i chwiejnym krokiem udali się na spoczynek, już to do swych łóżek, już to do stodoły.
Następnego dnia wstaliśmy przed 5 tą rano, lecz mój miły przewodnik wziął się natychmiast do butelki i trzy godziny minęło, zanim go z tej gościnnej gospody wydostałem. Czekał mnie jednak gorszy jeszcze zawód z jego przyczyny. Dopóki szliśmy zarośniętą wrzosem doliną, która rozciągała się przed domem Maclean’a, wszystko było dobrze, tylko bezustannie oglądał się przez ramię — a gdy spytałem go o przyczynę, nie odpowiedział, lecz wyszczerzył na mnie zęby. Wkrótce dowiedziałem się, jaki miał zamiar.
Gdyśmy okrążyli pagórek i nie mogli już być widziani z okien domu Macleana’a, powiedział mi on, że Torosay leży wprost przed nami i że wierzchołek góry będzie moim najlepszym drogowskazem.
— Cóż mnie to może obchodzić — rzekłem — przecież idę razem z tobą.
Bezczelny oszust powiedział mi w swem narzeczu, że nie rozumie po angielsku.
— Wiem, bratku, że twoja znajomość angielskiego znika i pokazuje się wedle potrzeby. Powiedz mi, czem ją w tej chwili wywołać można? Zapewne chcesz więcej pieniędzy?
— Jeszcze pięć szylingów — odrzekł — a za prowadzę cię na miejsce.
Po chwilowem zastanowieniu się, zaproponowałem mu dwa szylingi. Przyjął chciwie tę propozycję, tylko żądał, żebym mu je zaraz wręczył — „na szczęście,“ jak mówił. Lecz okazało się, że to było raczej na moje nieszczęście.
Z temi dwoma szylingami nie uszedł dwóch kilometrów, gdy usiadł na brzegu drogi i zdjął obuwie z nóg, jak człowiek, który szykuje się do odpoczynku.
Teraz zawrzało we mnie.
— Czy już znów nie umiesz po angielsku? — rzekłem.
Odpowiedział bezczelnie, że nie.
Miara się przebrała.
Podniosłem rękę, żeby go uderzyć. Wtedy on odskoczył w tył, skulił się, i wyjąwszy nóż ze swoich łachmanów, wyszczerzył na mnie zęby jak dziki kot. Straciłem z gniewu panowanie nad sobą, i nie zważając na niebezpieczeństwo, rzuciłem się na niego — lewą ręką nóż usunąłem, a prawą uderzyłem go w twarz. Byłem silnym chłopcem i ogarnięty szaloną pasją, on zaś był mały i szczupłym upadł więc ciężko przedemną. Na szczęście, gdy padał, nóż wyskoczył mu z ręki. Podniosłem nóż, zabrałem go wraz z jego obuwiem i poszedłem w dalszą drogę, zostawiając go bosym i pozbawionym broni.
Idąc, śmiałem się z radości, pewny, żem skończył z tym łotrem. Bo i na cóż miałby mnie ścigać, gdy wiedział, że pieniędzy więcej odemnie nie wydostanie?
Obuwie w tej okolicy było warte zaledwie parę pensów, a co do noża, a raczej sztyletu, to wiedział, że prawo zabrania mu go nosić.
Po półgodzinnej drodze, spotkałem wysokiego, obdartego człowieka, który szedł dość prędko, lecz kierował się przy pomocy kija. Był on zupełnie ślepym i powiedział mi, że jest nauczycielem katechizmu. To powinno było przekonać mnie do niego — lecz wygląd jego nie podobał mi się: był jakiś tajemniczy i wydawał się niebezpiecznym.
Gdyśmy zaczęli iść obok siebie, ujrzałem stalową kolbę pistoletu, wystającą z pod klapy kieszeni jego surduta. Noszenie takiej broni było karane za pierwszym razem 15-oma funtami szterlingów, a za drugim, zesłaniem.
Nie mogłem zrozumieć, dla czego nauczyciel religji chodzić ma uzbrojony, albo, na co pistolet może służyć ślepemu. Opowiedziałem mu o moim przewodniku, gdyż dumnym byłem z mego zachowania się w tym zajściu, a próżność tym razem przewyższyła przezorność. Gdym wspomniał o pięciu szylingach, które tamtemu dałem, wydał taki głośny okrzyk, że już nic o tych dwóch drugich nie mówiłem. Kontent byłem, że nie mógł dostrzedz mego zarumienienia się.
— Czyż to było za wiele? — spytałem, jąkając się.
— Za wiele! — krzyknął — przecież ja za łyk wódki byłbym twoim przewodnikiem do Torosay, a w dodatku, byłbyś używał towarzystwa człowieka wykształconego.
Powiedziałem, że nie wiem jakim sposobem człowiek niewidomy może być przewodnikiem, lecz on rozśmiał się głośno, mówiąc, że kij jego może orli wzrok zastąpić.
Przynajmniej tu na wyspie Mull — rzekł, — gdzie każdy kamień, każdy krzew wrzosu znam na pamięć. Patrz — mówił, uderzając w prawo i w lewo, jakby dla zorjentowania się, „tam niedaleko znajduje się mały pagórek, z kamieniem wrosłym na wierzchołku, a tuż u stóp jego bieży droga do Torosay. Droga ta jest mocno wydeptana przez trzody, chociaż zdala, zasłonięta przez wrzos, wydaje się porosłą trawą.“
Widziałem, że dobrze określa i wyraziłem mu moje zdziwienie.
— O! to jeszcze nic, — odrzekł — czy wierzysz, że zanim w tym kraju wyszło prawo przeciwko noszeniu broni, ja celnie strzelać mogłem.
— Ach! i jak jeszcze! — krzyknął, a potem podstępnie: — gdybyś miał przy sobie pistolet, pokazałbym ci, co umiem.
Powiedziałem, że pistoleta nie mam, i odsunąłem się od niego. Gdybyż był wiedział, ze pistolet jego sterczał między łachmanami, i że słońce odbijało się w stali kolb! Na moje szczęście, nie wiedział o tem.
Następnie zaczął się bardzo przebiegle wypytywać, zkąd pochodzę, czy jestem bogaty, czy mógłbym mu zmienić sztukę pięcioszylingową, (którą jakoby miał przy sobie), a przez cały czas usiłował zbliżać się do mnie, gdy znów ja starałem się tego unikać.
Szliśmy zieloną ścieżką, przerzynającą pagórki w kierunku Torosay, raz z prawej, raz z lewej jej strony, jak gdybyśmy wykonywali pewien taniec szkocki. Ja wyraźnie miałem nad nim przewagę, więc zaczęło mnie to bawić, i znajdowałem przyjemność w tej grze, podobnej do gry w ślepą babkę. Lecz Katecheta wpadał w coraz to większy gniew, wreszcie zaczął kląć, i szukać nóg moich swoim kijem. Na to oświadczyłem mu, że mam w kieszeni pistolet, i że, jeżeli nie pójdzie spokojnie swoją drogę, to palnę mu w łeb.
Naraz stał się bardzo grzecznym, i jeszcze przez jakiś czas starał się ułagodzić mnie. Widząc że mu się to nie udaje, odszedł, klnąc straszliwie,
Czekałem aż zupełnie znikł za pagórkiem, wtenczas puściłem się ku Torosay, szczęśliwy, że idę sam, a nie w towarzystwie tego uczonego człowieka.
Był to niefortunny dzień. Ci dwaj, których się kolejno pozbyłem, byli dwoma najgorszymi ludźmi, jakich spotkałem w Górnej Szkocji.
W Torosay, tuż przy granicy wyspy Mull, z widokiem na ląd stały Morvenu, znalazłem oberżę, której gospodarz, tak jak Maclean, był widocznie dygnitarzem.
Trzymanie oberży w tej okolicy uważane jest jako wielka dostojność, czy to z powodu udzielanej, chociaż płatnej, gościnności, czy też dlatego, że zawód ten połączony jest z bezczynnością i ucztowaniem.
Gospodarz mówił dobrze po angielsku, a widząc, że i ja się czegoś uczyłem, próbował mnie najprzód we francuskim, gdzie łatwo mnie pobił, a następnie w łacinie, w której obaj jednakowo się trzymaliśmy. To miłe współzawodnictwo odrazu nas przyjaźnie ku sobie usposobiło.
Usiadłem z nim do stołu i piliśmy poncz, a raczej, ściśle mówiąc, patrzyłem, jak on pił poncz, aż wreszcie tak się upił, że płakał na mojem ramieniu.
Próbowałem zbadać, jakby przypadkiem, czy guzik Alana ma dla niego znaczenie, lecz jasnem było, że nigdy go nie widział, ani o nim słyszał. Miał on jakąś niechęć przeciwko rodzinie i przyjaciołom Ardshiel’a i jeszcze wprzód, nim był pijany, odczytał mi surowy paszkwil w dobrej łacinie, który ułożył wierszem, w rodzaju trenów, na jedną osobę z tego domu. Gdy mu opowiedziałem przygodę z nauczycielem katechizmu, potrząsnął głową i mówił, że to szczęście, żem cało wyszedł.
— Jest to bardzo niebezpieczny człowiek, nazywa się Duncan Mackiegh, strzela celnie na kilkanaście kroków, kierując się jedynie słuchem. Często był on oskarżany o rabunek na publicznej drodze, a raz o morderstwo.
— Najlepszem wydaje mi się to, że się nazwał katechetą — rzekłem.
— A dlaczegóżby nie? — powiedział — kiedy on nim jest rzeczywiście? Zrobiono go nim dla przyjścia z pomocą jako ślepemu. Lecz może to i źle, bo będąc ciągle w drodze, idąc z miejsca na miejsce dla słuchania młodych ludzi religji, jest wystawiony na pokusę, jako człowiek bardzo ubogi.
Gdy gospodarz mój nie mógł już pić więcej, wskazał mi pokój, gdzie noc przepędzić miałem. Położyłem się w dobrem usposobieniu.
Drogę przez tę wielką i nierówną wyspę Mull, od Earraid do Torosay, 50 mil ang. w prostej linji, a blizko 100 w mojej podróży, licząc z błądzeniem i zbaczaniem, odbyłem w przeciągu dni czterech i czułem się nie bardzo zmęczonym. Doprawdy, znalazłem w sobie więcej siły moralnej i zdrowia po tej długiej wędrówce, niż przy rozpoczęciu takowej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.