zwykle ci ostatni wprzód od tamtych srogo odpokutowywują własną głupotę.
Wyspa Ross of Mull, na którą się teraz dostałem, ma grunt nierówny i bezdrożny, równie jak ta, którą opuściłem. Dla tych, którzy tę okolice dobrze znają, może i są jakieś ślady dróg, lecz co do mnie, zmuszony byłem kierować się tylko instynktem, a za jedyny drogowskaz służył mi ukazujący się w dali Ben More.
Wysiłki moje skierowałem ku znalezieniu dymu, na który ciągle z mojej wysepki patrzyłem, aż wreszcie około godziny szóstej z wieczora, pomimo wielkiego zmęczenia i trudnej drogi, dotarłem do jakiegoś zabudowania, leżącego na gruncie niewielkiego zagłębienia. Budynek ten był nizki i długi, pokryty dachem z darniny, wzniesiony z kamieni bez zaprawy wapiennej. Otoczony był wałem, a na nim siedział w słońcu stary gentelman, paląc fajkę. Posiadał on trochę angielszczyzny, dał mi przeto do zrozumienia, że moi towarzysze podróży przybyli bezpiecznie do brzegu, i nazajutrz, w jego to mieszkaniu byli ugoszczeni.
— Czy był między nimi jeden, ubrany jak gentelman? — zapytałem.
Odpowiedział na to, ze wszyscy oni byli owinięci w wielkie grube płaszcze, lecz ten, który sam pierwszy przyszedł, ubrany w spodnie i pończochy, podczas gdy drudzy nosili ubranie majtków.