Strona:PL Stevenson Dziwne przygody Dawida Balfour'a.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czy on sam, własną ręką, dał ognia, czy też komu innemu kazał to uczynić — wszystko to było jedno. W mojem przekonaniu, jedyny przyjaciel, jakiego miałem w tem dzikim kraju, splamił się skrytobójstwem! Nie mogłem spojrzeć mu w oczy, wstręt we mnie budził.
— Czy ciągle jeszcze jesteś tak bardzo zmęczony? — spytał znowu.
— Nie! — rzekłem z twarzą ukrytą wciąż w paproci; — nie, już nie jestem zmęczony, i mogę mówić. Musimy się rozstać! Lubiłem cię bardzo, Alanie, lecz twoje drogi nie są mojemi, i nie są wedle przykazań boskich.
— Ciężko byłoby mi rozstać się z tobą, Dawidzie, bez wiadomej mi przyczyny — rzekł Alan bardzo poważnie.
— Jeżeli masz co do zarzucenia mojej dobrej sławie, to w imię starej naszej znajomości, powinieneś mi o tem powiedzieć. Jeżeli zaś przyczyną naszego rozstania ma to być jedynie, że niechęć powziąłeś do mnie — właściwem będzie, gdy obelgę rozważę i ocenię.
— Alanie, jakie znaczenie mają twoje wyrazy? Wiem dobrze, że tam, przy drodze, leży zamordowany znienacka Campbelista.
Milczał długą chwilę, potem rzekł:
— Czyś słyszał kiedy opowieść o człowieku i o Dobrym Ludzie?
— Nie, i nie jestem ciekawy usłyszeć.