Przejdź do zawartości

Dzikie łabędzie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Dzikie łabędzie
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




DZIKIE ŁABĘDZIE



Daleko, daleko, tam gdzie jaskółki odlatują na zimę, żył król, który miał jedenastu synów i córkę Elżbietkę. Byli, oczywiście, królewiczami i chodzili do szkoły z gwiazdą na piersi i szablą u boku. Pisali na złotych tabliczkach djamentowemi rysikami i uczyli się bardzo dobrze, a mała Elżbietka oglądała piękne obrazki w drogocennych książkach.
Było dobrze wszystkim dzieciom króla, ale nie potrwało to długo.
Król ożenił się powtórnie, a macocha nie lubiła dzieci. Ile razy urządzały balik, nie dawała im prawdziwej kawy, ni ciastek, jeno sypała piasek na talerzyki i w filiżanki, każąc udawać, że jedzą i pija.
Po tygodniu niespełna oddała małą Elżbietkę na wychowanie okolicznemu chłopu, a o królewiczach nagadała tyle mężowi, że przestał o nich dbać całkiem.
— Przemieńcie się w ptaki — powiedziała im pewnego dnia — i lećcie sobie w świat daleki!
Królewicze przybrali zaraz postać dzikich łabędzi i polecieli do parku i w lasy, krzycząc rozgłośnie.
Ptaki wirowały przez chwilę nad dachem chaty chłopskiej w której spała mała Elżbietka. Ale nikt ich nie widział, ni słyszał, przeto poleciały dalej w gęste bory, sięgające wybrzeża morskiego.
Dziewczynka nie miała teraz zabawek. Kłuła szpilką liść i patrząc przez małą dziurkę dostrzegała tam twarze braci swoich.
Dzień za dniem mijał jednostajnie. Wiatr poruszał gałązkami krzewów różanych i szeptał im:
— Jesteście tak piękne, jak nic na świecie.
Ale róże odpowiedziały mu:
— Mała Elżbietka piękniejsza jest od nas!
Stara chłopka siadywała przed domem, z książką do nabożeństwa. Wiatr poruszał kartki i mówił do książki:
— Ty jesteś najpobożniejsza w świecie!
— Nie, — odpowiadała książka. — Mała Elżbietka pobożniejsza jest odemnie!
Skończywszy lat piętnaście, wróciła do pałacu. Macocha spostrzegła jej piękność i zapałała straszną nienawiścią. Radaby była przemienić Elżbietkę w łabędzia i wygnać z domu, ale nie mogła tego uczynić, gdyż król chciał widzieć córkę.
Królowa posiadała wspaniałą, marmurową wannę. Wzięła trzy ropuchy, pocałowała je i nakazała, by jedna siadła na głowie Elżbietki gdy wejdzie do wody, druga na jej czole, a trzecia na piersiach. Czary te miały ją uczynić leniwą, brzydką i złą. Tak się też stało, kąpiąca się dziewczynka nie spostrzegła niczego. Gdy wyszła z wody wypłynęły na wierzch trzy kwiaty czerwonego maku. Zaczarowane, jadowite gady doznały tej przemiany przez samo dotknięcie niewinnej i pobożnej dziewczynki.
Ujrzała to macocha i natarła biedną Elżbietkę odwarem z włoskich orzechów, tak że poczerniała, twarz posmarowała cuchnącą maścią, a wreszcie zmierzwiła jej włosy. Trudno było poznać piękną dziewczynę.
Ojciec wszedł do komnaty, zobaczył ją i oświadczył przerażony, iż nie jest to jego córka. Poznał ją tylko pies łańcuchowy i jaskółki, ale nikt nie pytał o ich zdanie.
Elżbietka zapłakała gorzko nie zastawszy braci, wyśliznęła się z pałacu i poszła ich szukać. Nie wiedziała dokąd zmierza, ale szła, pędzona wielką tęsknotą.
Noc zaskoczyła ją w wielkim lesie. Straciwszy z oczu ścieżkę, klękła na miękkim mchu, odmówiła pacierz, potem zaś legła, oparłszy głowę o pień drzewa.
Było cicho, świeciły świętojańskie robaczki, ona zaś śniła o dawnych, dobrych czasach i zabawach z braćmi. Tylko na złotych tabliczkach bracia nie pisali już kresek i kółek, ale opisywali swe czyny i przygody, zaś piękne obrazki w drogocennych książkach nabrały życia. Ptaki śpiewały, ludzie zaś wychodzili z kartek i rozmawiali z nią. Gdy miała przewrócić kartkę, wskakiwali prędko na swe miejsca, by nie robić zamieszania.
Dzień już był jasny kiedy otwarła oczy. Gałęzie tworzyły nad nią wspaniałe sklepienie, ptaki podlatywały do niej blisko, szemrały strumyki, a w dali błyszczał staw, o dnie usłanym miękkim piaskiem. Otaczały go krzaki, ale były pomiędzy niemi ścieżki, któremi jelenie chodziły pić. Elżbietka poszła umyć się.
Zobaczywszy w przezroczystej wodzie jak jest brzydka zaczęła coprędzej zmywać z ciała szkaradną farbę, tak że niedługo wyszła z wody piękna jak przedtem. Zaplotła warkocze i ruszyła w las, nie wiedząc dokąd idzie. Myślała tylko o braciach i pokładała nadzieję w opiekę boską. Po pewnym czasie znalazła się w lesie tak gęstym, że nie wpadał tam promień słońca i nie żył tam ni jeden ptak. Pnie stały obok siebie, tamując drogę, a ciszy tej nie przerywał najlżejszy odgłos.
Nadeszła czarna noc. Elżbietka legła znowu spać, smutna i opuszczona, ale w chwili kiedy zamykała oczy wydało jej się, że Bóg rozchyla gałęzie i spogląda na nią dobrotliwie. Obok Boga dostrzegła także główki małych aniołków.
Nazajutrz rano nie wiedziała, czy był to sen, czy rzeczywistość.
Zaledwo zrobiła kilka kroków napotkała starą kobietę z koszami pełnymi jagód. Starowina poczęstowała dziewczynkę, ona zaś spytała, czy nie widziała jedenastu królewiczów, jadących lasem.
— Nie! — odrzekła. — Widziałam jednak wczoraj jednaście łabędzi z koronami na głowach, które płynęły potokiem.
Stara kobieta podprowadziła Elżbietkę na wzgórze, pod którem przepływał potok. Korony drzew i luźne korzenie zwieszały się aż nad wodę.
Elżbietka podziękowała staruszce, potem zaś poszła wzdłuż potoku, aż do jego ujścia.
Ujrzała przed sobą szeroko rozlane morze. Ale nie było na niem ni jednego żagla, ni łodzi. Brzeg pokazywały krągłe kamyki, a na jednem miejscu leżało jedenaście piór łabędzich.
Dziewczynka zebrała je i dostrzegła na każdem kropelkę wody. Czy była to rosa, czy łza nie umiała sobie wyjaśnić.
Długo patrzyła na morze, ciągle zmienne, mimo ciszy, a tuż przed samym zachodem ujrzała jednaście dzikich łabędzi z koronami na głowach. Leciały jeden za drugim w stronę lądu. Elżbietka ukryła się coprędzej za krzak, a łabędzie osiadły nie daleko niej i zaczęły trzepać skrzydłami.
Słońce zaszło poza wodę i w tej chwili spadły pióra z zaczarowanych królewiczów. Dziewczyna krzyknęła z zachwytu, pobiegła do braci i zaczęła ich ściskać i całować. Byli piękni bardzo i radowali się wielce, widząc jak piękną posiadają siostrę. Opowiedzieli sobie potem wzajem wszystko co uczyniła macocha.
— Musimy — rzekł najstarszy z braci — latać w postaci dzikich łabędzi, jak długo słońce świeci, a w chwili zachodu odzyskujemy ludzkie ciała. Staramy się przeto stać na ziemi w tym momencie, bo gdyby nas owa przemiana zaskoczyła nad morzem, potonęlibyśmy niechybnie. Mieszkamy na przeciwległym brzegu, droga to daleka i niema gdzie spocząć. Na całej tej przestrzeni sterczy jedna jeno rafa skalna, tak mała, że ledwo nas jednastu pomieścić może gdy staniemy tuż przy sobie. Morze oblewa nas ciągle, ale i za tę skałę dziękujemy Bogu, gdyż możemy tam nieco wytchnąć w ludzkiej postaci. Bez tej rafy nie moglibyśmy nigdy oglądać kraju rodzinnego, bowiem lot nasz trwa przez dwa, najdłuższe dni roku. Wolno nam bawić w ojczyźnie przez jednaście dni, raz na rok. Latamy ponad znanymi lasami, spoglądamy na zamek, gdzieśmy się wychowali i wieżę kościoła, w którego podziemiach spoczywa zmarła matka nasza. Tu właśnie napotkaliśmy ciebie, droga siostro. Dwa tylko dni jeszcze spędzimy tu, potem zaś odlecimy do cudnego kraju, który jednak nie jest ojczyzną naszą. Jakże zabierzemy ciebie, nie mając statku, ni łodzi nawet?
— Co mam uczynić, by was ocalić? — spytała.
Przegadali całą niemal noc, zasnąwszy na chwilę tylko.
Rano zbudził dziewczynkę szum skrzydeł. Bracia okrążyli ją kilka razy w powietrzu i odlecieli, ale został z siostrą najmłodszy. Wzięła go na kolana i gładziła jego pióra. Spędzili razem dzień cały. Pod wieczór wrócili inni bracia, odzyskali po zachodzie ludzką postać, a jeden powiedział:
— Jutro odlatujemy i wolno nam wrócić dopiero za rok. Nie sposób jednak zostawić tu ciebie samej. Czy masz odwagę lecieć z nami? Jako ludzie mamy dość siły, by cię nieść, niewiadomo jednak, czy starczy mocy w skrzydłach, by cię przenieść ponad morzem.
— Polecę z wami! — odrzekła siostra.
Przez całą noc pletli wszyscy mocną siatkę z sitowia i łoziny, a rano, przemienieni w łabędzie ujęli w dzioby sieć wraz ze śpiącą siostrą i unieśli się wysoko, pod chmury.
Zbudzona, wyjść nie mogła ze zdumienia, że leci tak wysoko. Najmłodszy brat położył obok niej gałąź pełną owoców i pęczek słodkich korzeni, ponieważ zaś dogrzewało słońce leciał ponad nią, ocieniając ją skrzydłami. Podziękowała mu spojrzeniem i uśmiechem.
Lecieli tak przez cały dzień, bez odpoczynku, ale posuwali się wolniej, niż zawsze, bowiem dźwigali ciężar. Tymczasem nadciągała burza i zbliżał się wieczór. Z trwogą wielką patrzyła Elżbietka na zachodzące słońce, a nie mogła dostrzec skalnej rafy. Z jej to winy, myślała, opadną przemienieni w ludzi, bracia w wodę i potoną. Zaczęła się modlić gorąco, ale skały ciągle jeszcze nie było. Czarne chmury nadciągały coraz to bliżej, wiatr dął mocny i błyskawice rozświetlały niebo.
Tarcza słoneczna opadła tuż nad wodę. Serce Elżbietki biło ze strachu. Łabędzie dobywały ostatka sił, pół tarczy zapadło już w fale i nagle ujrzała dziewczynka


UJĘLI W DZIOBY SIEĆ ZE ŚPIĄCĄ SIOSTRĄ
pod sobą skałę, nie większą jak głowa foki wystawiona z wody. Jeszcze jeden wysiłek i stanęli na twardym gruncie.

W tej samej chwili słońce zaszło, oni zaś zbili się w gromadkę ciasno, biorąc siostrę w środek. Wzburzone fale tryskały w górę, oblewały ich, biły pioruny i padał deszcz, oni jednak stali wytrwale przez całą noc, śpiewając pieśni nabożne i modląc się żarliwie.
O świcie nastała cisza, a gdy słońce wzeszło, przemienieni w łabędzie bracia unieśli siostrę z samotnej rafy skalnej.
Lecieli długo i wytrwale. Około południa ujrzała Elżbietka przedziwny, górzysty kraj ze śnieżnemi szczytami, ogromnym pałacem i kępami palm. Wszystko mieniło się szafirowo w wielkiej dali. Spytała, czy tam jest kres ich podróży, ale łabędzie zaprzeczyły. Kraj ten był siedzibą potężnej wieszczki, imieniem Złuda i zmieniał się co chwila. W istocie, gdy Elżbietka spojrzała powtórnie, miejsce gór i zamku zajęły liczne kościoły o strzelistych wieżycach. Wydało jej się, że słyszy organy, ale był to jeno szum morza. Zaledwo podlecieli nieco bliżej, kościoły te przemienione zostały w całą flotę okrętów. Wszystko co mieściło w sobie królestwo Złudy było jeno mgłą ulotną, lub strzępami zmiennych ciągle chmur.
Ale niebawem zobaczyła też ląd rzeczywisty, góry, drzewa, miasta i pałace. Jeszcze przed zachodem wylądowali na skałach, przed grotą obrośniętą bluszczem, a ziemię pokrywała tu murawa puszysta, jak dywan.
— Ciekawy jestem o czem śnić będziesz pierwszej nocy! — powiedział brat najmłodszy.
— Radabym poznać we śnie sposób odczarowania was.
Modliła się długo przed zaśnięciem, w nocy zaś miała sen przedziwny. Leciała ponad pałacem wieszczki Złudy i ujrzała ją samą. Była piękna i lśniąca. Jednocześnie zaś przypominała ową starą kobietę, która ją nakarmiła w lesie jagodami i opowiedziała o łabędziach.
— Możesz odczarować braci swoich! — rzekła Elżbietce wieszczka. — Ale potrzeba do tego dużo odwagi i wytrwałości. Palce cię będą boleć od pracy, a sercem nieraz zatarga strach i męka. Spójrz oto na pokrzywę, którą trzymam w ręce. Dużo jej rośnie na wybrzeżu, ale używać możesz tę tylko, która się pleni po cmentarzach i grobach. Musisz ją rwać rękami własnemi, nie bacząc bólu, choćby obsypały skórę bąble, potem zmiędlić nogami, a z otrzymanych włókien musisz utkać jedenaście koszul z długiemi rękawami. Gdy je zarzucisz na łabędzie, czar zniknie. Pamiętaj jednak, że przez cały czas od zaczęcia roboty, aż do ukończenia nie wolno ci mówić. Choćby to trwało lata całe, nie śmiesz rzec słowa, za pierwszem bowiem, sztylet przebije serce jednego z braci. Od milczenia twego zależy ich życie. Nie zapominaj o tym warunku!
Wieszczka musnęła pokrzywą rękę Elżbietki, a ona zbudziła się z bólu. Ujrzała zaraz obok swego posłania łodygę pokrzywy, złożyła dzięki Bogu, wyszła i zabrała się zaraz do roboty.
Delikatnemi rękami swemi rwała szkaradne zielsko, nie zważając na straszne pieczenie, nogami międliła je, a potem przędła zielone włókna.
Bracia wrócili wieczór do groty i przerazili się, spostrzegłszy, że siostra zaniemówiła. Uważali to zrazu za nowe czary macochy, ujrzawszy jednak jej ręce i nogi zrozumieli co dla nich uczynić postanowiła. Najmłodszy zapłakał, a ile razy spadła łza jego na ręce siostry, ustawał w tem miejscu ból straszliwy i znikały bąble.
Spędziła na pracy całą noc, gdyż pilno jej było oswobodzić braci, nie ustawała też przez dzień następny podczas nieobecności łabędzi, ale mimo że była samotna, czas biegł szybko, pod wieczór skończyła jedną koszulę i zaczęła drugą.
Nagle zabrzmiał od strony gór róg myśliwski i szczekanie psów. Wstała przerażona, zebrała pokrzywy, wniosła je do groty i usiadła na stercie ziela.
Niedługo potem wyskoczyło z krzaków kilka psów i myśliwi stanęli u wnijścia. Najpiękniejszy z nich był królem tego kraju. Przystąpił do Elżbietki i rzekł:
— Skądżeś się tu wzięła, śliczna dziewczyno?
Potrząsnęła głową na znak, że mówić nie może i ukryła ręce pod fartuch, by król nie widział ran.
— Jedź ze mną! — oświadczył. — Tutaj zostać nie możesz. Jeśli jesteś tak dobra jak piękna, to ubiorę cię w jedwabie i aksamity, włożę ci złotą koronę na głowę i umieszczę w najpiękniejszym pałacu!
Rzekłszy to wsadził ją na konia nie bacząc, że się broni i załamuje ręce, zapewniał ją, iż mu kiedyś będzie wdzięczną za to co czyni.
O zachodzie słońca stanęli w pięknej, ogromnej stolicy, a król wprowadził Elżbietkę do marmurowego pałacu, gdzie biły fontanny. Ściany pokrywały obrazy i dywany, ale biedaczka nie patrzyła na nic, płacząc jeno i smucąc się. Przyzwoliła biernie, że ją przybrano w królewskie szaty, wpleciono perły we włosy i rękawiczkami okryto poranione ręce.
Gdy ją ujrzeli dworzanie, skłonili się nisko, król zaś oświadczył, iż ją pojmie za żonę, wbrew opinji biskupa, który twierdził, iż dziewczyna ta musi być napewne czarownicą.
Król kazał muzyce grać, służba wniosła wyśmienite potrawy, ale na twarzy Elżbietki nie było uśmiechu. Dręczył ją smutek wielki. Po spacerze wśród przepysznych ogrodów, otwarł król drzwi małego gabineciku, gdzie spać miała. Był wysłany zielonym dywanem, tak, że przypominał grotę, na ziemi leżało naręcze pokrzyw, a gotowa koszula wisiała na ścianie. Jeden z giermków przyniósł to wszystko na dziwowisko.
— Pocieszy cię to, — rzekł król — jako przypomnienie dawnego życia.
Teraz dopiero uśmiechnęła się biedaczka. Nabrawszy nadziei, że mimo wszystko zdoła ocalić braci, ucałowała rękę króla, on zaś przycisnął ją do serca i kazał bić we dzwony, na znak rozpoczęcia uroczystości weselnej. Piękna, niema dziewczyna została królową.
Arcybiskup musiał jej sam włożyć na głowę koronę, a ze złości wcisnął ciasną obręcz tak głęboko na czoło, że odczuła dotkliwy ból.
Milczała dalej, pamiętna życia i ocalenia braci, oczyma jednak wyrażała królowi wdzięczność i miłość. Istotnie kochała go z każdym dniem bardziej. Nie mogąc mu się zwierzyć, szła każdej nocy do zielonego gabinetu i tkała jedną koszulę po drugiej.
Zbrakło jej atoli pokrzyw. Użyć mogła tylko pokrzyw rosnących na cmentarzu, a trudno było wymknąć się z pałacu.
Ufna jednak w pomoc bożą, wyszła pewnej księżycowej nocy, przebyła ostrożnie ogród i skierowała się ku cmentarzowi. Siedziały tam w krąg szkaradne czarównice, nagie, jakgdyby się kąpać miały i grzebały pazurami w świeżej ziemi. Biedna Elżbietka musiała przejść koło nich, a chociaż jej rzucały złe spojrzenia, modłami zdołała powstrzymać czary i wróciła do pałacu z naręczem pokrzyw.
Jeden jedyny człowiek widział to wszystko, a mianowicie arcybiskup, który pracował długo w noc, w pałacu swoim. Utwierdził się w mniemaniu, iż królowa jest czarownicą i opętała króla.
Wyznał wszystko królowi podczas spowiedzi. Rzeźbieni święci w kościele zaprzeczali ruchem głowy, jakby chcieli rzec:
— To nieprawda! Królowa jest niewinna!
Ale arcybiskup wytłumaczył ten cud w ten sposób, że potrząsali oni głowami z wielkiego oburzenia.
Król zapłakał gorzko i podejrzenie zakradło się do jego serca. Nie sypiał teraz nocami, śledził żonę i przekonał się, że ciągle chodzi do zielonego gabinetu.
Z dnia na dzień stawał się bardziej ponury, a Elżbietka nie mogło odgadnąć przyczyny. Płakała często i dużo łez spadło na purpurę królewską, której jej tak zazdroszczono. Tymczasem jednak praca postępowała żwawo i brakło już tylko jednej koszuli. Nie mając pokrzyw postanowiła wyruszyć na cmentarz. Mimo odrazy do szkaradnych czarownic zaufała Bogu i poszła.
Ale król i arcybiskup śledzili ją z oddali. Ujrzeli obaj, że zbiera pokrzywy z grobów i zobaczyli też czarownice.
Po powrocie, rzekł król:
— Niech ją sam lud osądzi!
A lud skazał ją na spalenie na stosie.
Wtrącono ją do wilgotnego lochu i miast posłania dano naręcze zebranych przez nią pokrzyw. Porzucano też na ziemię kłujące koszule, przez nią utkane, ona zaś radowała się wielce. Robota była na ukończeniu.
Przed zachodem musnął kratę więzienia skrzydłem swem dziki łabędź. Był to brat najmłodszy, który w końcu odnalazł siostrę. Zapłakała z wielkiej uciechy, chociaż wiedziała, że jest to ostatnia noc jej życia.
Arcybiskup chciał jej towarzyszyć aż do chwili śmierci, ale odprawiła go, on zaś wyszedł rozgniewany. Za każdą cenę postanowiła skończyć swe dzieło.
Pracowała przez całą noc. Myszy znosiły jej włókna, a kos śpiewał, by nie straciła otuchy.
Przed samym świtem stanęło pod bramą pałacu jednastu braci. Domagali się rozmowy z królem, prosili i grozili. Strażnicy puścić ich nie chcieli, twierdząc, że jeszcze noc i król śpi. Zrobił się hałas, wyszli ludzie i nawet sam król ze sypialni. Ale w tej chwili zabłysło słońce i miast jednastu rycerzy ujrzano dzikie łabędzie ulatujące ponad pałacem.
Biedną Elżbietkę wsadzono na nędzny wózek zaprzęgnięty w chudą szkapę, ubrano ją w zgrzebny wór. Przecudne włosy spływały jej na ramiona, była blada, odmawiała bezgłośnie modlitwy, a pilne palce, tkały ostatnią koszulę. Nawet w drodze na śmierć nie ustawała, a tłum szydził z niej, wołając:
— Patrzcie! To czarownica! Mamroce zaklęcia. Nie ma w rękach książki nabożnej, ale robi gusła. Rozedrzyjmy ją na kawałki!
Otoczono wózek, chcąc wykonać pogróżkę, ale nagle spadły z powietrza dzikie łabędzie i zwarły się wokoło skazanej tak gęstym kręgiem, że jej nikt dosięgnąć nie mógł.
— To znak niebios! — zaczęto sobie szeptać. — Widocznie jest niewinna!
Już ją brał kat za rękę, gdy zdołała zarzucić na każdego z łabędzi koszulę i odrazu przemieniły się ptaki w pięknych, dorosłych królewiczów. Najmłodszemu tylko zostało na ramieniu łabędzie skrzydło, gdyż ostatniej koszuli brakło jednego rękawa.
— Teraz mi wolno mówić! — zawołała. — Jestem niewinna!
Na widok cudu, wszyscy przyklękli przed nią, jak przed świętą, ona jednak padła martwa w ramiona braci. Zabił ją wysiłek, strach i niepokój.
— Tak! — powiedział brat najstarszy. — Jest niewinna!
Potem zaczął wyjaśniać rzecz całą, a tymczasem polana stosu puściły korzenie, zazieleniły się i pokryły cudnemi różami. Na szczycie tego żywopłotu wykwitła najpiękniejsza róża biała. Zerwał ją król i położył Elżbietce na piersi. W tejże chwili wstała uszczęśliwiona i zdrowa zupełnie.
Rozebrzmiały same przez się dzwony wszystkich kościołów, nadleciały chmary ptactwa i wszyscy ruszyli zpowrotem do pałacu, a pochodu takiego świat jeszcze nie widział.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Franciszek Mirandola.