Przejdź do zawartości

Dziennik wygnańca/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dziennik wygnańca
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom XIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

DZIENNIK
WYGNAŃCA.



Dziś nów, wicher ustał — zimno coraz większe, ogień mało grzeje — dreszcz ciągły czuję wewnątrz, ryby suszone zwiększają pragnienie, wiele cierpię, i jutro tak będzie, i pojutrze, za tydzień, miesiąc, rok... żadnéj nadziei, żadnéj!...

4-ty dzień po nowiu.

Czytam, com napisał — słyszę mowę ojczystą, to już kto inny do mnie przemawia, wyrazy wracają do duszy. — Ach, gdybym przynajmniéj nie był tak bardzo, tak bardzo daleko od moich dzieci, od moich braci, od grobów ojców. Najgłębsze lochy byłyby mi znośniejsze nad to obce powietrze; za tym murem, myślałbym, jest ziemia, nasza ziemia. Przez najmniejszy otwór ujrzane niebo byłoby mi milsze nad ten cały horyzont — Widząc lada chmurkę pomyślałbym: I ci, których kocham, może także w téj chwili mają na nią oczy zwrócone. Nieszczęśliwych oczy tak często ku niebu się zwracają! Świeciłoby słońce: Teraz moje dzieci w ogrodzie, pod wielką lipą... Marya łzawem okiem ściga biedne sieroty... ogląda się często ku domowi, na tę ścieżkę, którą zwykle przychodziłem dzielić z nią wolną chwilę od zatrudnień, być dzieckiem z dziećmi... Lada szelest ją wzrusza, za każdym rumieni się i blednie. Ach! to nie twój mąż, nie twój przyjaciel, nie ojciec twoich dzieci!... Biedna Maryo, zrównały się ślady mojéj stopy, głos przebrzmiał w gajach ojczystych, w twojém sercu, w twoich snach. — Takie przeznaczenie — żyję, ciało do zdrowia, dusza do władzy powraca — ogrom, świat cały czucia bolesnego wparł się w jéj objęcie. Jakaż myśl najzuchwalsza mogła kiedy domniemywać się tyle siły w człowieku! — Stało się... zamilkły westchnienia, o jedną łzę Boga prosić muszę... Jak dawno tu jestem, tygodnie, miesiące, lata — nie wiem, ale dawno, bardzo już dawno, jak nie miałem uściśnienia żony, pieszczot dzieci. — Żona, dzieci! byłto sen piękny mego życia! Śniło się o szczęściu... biedne sieroty... ach przecie łzy upragnione cisną się z oczu — pisma nie widzę... Dopiero dni dziesięć, albo mało co więcéj, jak pamiętam, co się ze mną dzieje. — Nie byłem bez zmysłów, bo czułem moje położenie; ale zdaje się, iż żal całą duszę był zajął; cząstki nie zostawił na inne wrażenia. Nic nie wiem, com widział, com słyszał; czas dla mnie stracił rozmiar, ciągle w jednéj chwili żyłem. Podobno lato było, gdy tu przybyłem; przynajmniéj dopiero od niejakiego czasu, nie daléj, niż dni dziesięć, uczułem przejmujące zimno. Wicher miecie gęstym śniegiem — ni ziemi, ni nieba! Jednak muszę pójść po drzewo — las tak daleko — ślad zawiany — ja tak słaby jeszcze. Nie tak cierpiałby może kto inny, ale cóż ja temu winien, żem w dostatkach zrodzony, żem nie nawykł pracować, jeszcze tak pracować!...
Dziś tylko żyję. A kiedyby wicher zahuczał, błękit zciemniał, ulewa szumiała, teraz moje dzieci w domu! I zaraz wystawiłbym sobie ich zabawy, Maryi zatrudnienie — ten niebieski pokój stanąłby mi przed oczyma... Karol z konikiem, Emilka z lalką... te obrazy, te książki, te stoliki, krzesełka, wszystko widzę... gwar nawet dzieci słyszę; słyszę zwykłe napomnienie Maryi: „Nie przeszkadzajcie ojcu.“ Czuję szarpnięcie nieposłusznych rączek, słyszę głosy, widzę moje szczęście, czuję, słyszę, widzę... jestem z wami! A możeby też czasem jakie głosy doszły do mnie, jakie słowo w ojczystéj mowie; ach, natenczas spokojniéj skłoniłbym głowę do wilgotnego posłania! Zasnąłbym nakoniec snem wiecznym, kości moje ległyby między braćmi — a teraz... myśli okropna! żebym choć tę pociechę mógł osiągnąć! Dziecinne żądanie! cóż stąd, gdzie moje zwłoki w proch się obrócą? jaka noga po zrównanym grobowcu deptać będzie?
Ach, dziecinne dla rozsądku, dla uczucia niepowściągnięte żądanie spoczywać w cieniu drzew ojczystych, z własnéj ziemi mieć grób usuty! Nie mogę długo pisać, głowa jeszcze słaba, jakiś szum, zamęt...

7-my dzień po nowiu.

Lecę ze snu i spać nie mogę, zrywam się co chwila, zdaję mi się, że jakieś ogromne nieszczęście padnie na żonę i dzieci... gdy zasnę. Jakże okropnie długa noc przedemną! mokre drzewo ledwo świeci. Teraz to te długie wieczory, które z Maryą tak dobrze spędzałem. Dzieci o téj godzinie już spały, pewnie już ósma być musi — czytanie porywało nas nieraz w dalekie światy; ale zamykając książkę zawsześmy radzi byli do swojego wracać; tak nam dobrze było! Kiedy czasem mówiłaś: Lękam się zbytku naszego szczęścia! jakiż to duch wieszczy przemawiał przez ciebie? Okropne przeczucia ziściły się za prędko.

12-ty dzień po nowiu.

Miną lata, wiele ich pewnie minie, nim kto znajdzie to pismo, które starać się będę od zepsucia ochronić. Chcę mieć nadzieję, że los dozwoli, aby to był człowiek z ludzką duszą; proszę go więc, aby wypełnił moją ostatnią wolę, czyli raczéj prośbę, którą w kilku językach późniéj napiszę i przy tym dzienniku na osobnéj karteczce zostawię. Prosto mojéj chaty, na północ, za pierwszym pagórkiem jest cmentarz. Nie dochodząc do kamiennego środkowego krzyża na kroków dwadzieścia trzy, leży bryła granitu tarniem zakryta — tam prosiłem i jeszcze prosić będę, aby mnie pochowano — dlaczegóżby mi tego mieli odmówić? zrozumiano moją prośbę. Ztamtąd więc ty, który to czytasz, każesz dobyć kości moje, spalić, a popiół weźmiesz i złożysz na mojéj rodzinnéj ziemi.
Gdzie łańcuch gór od południa, na wschód rozległe płaszczyzny, gdzie wierzba przy drodze rośnie, gdzie chaty nędzne a ludzie gościnni, gdzie przez bory wśród nocy bezbronny idzie bezpiecznie, tam ojczyzna moja, tam złożysz popiół kości moich, o to cię proszę. Lecz gdyby cię droga wiodła w kraj daléj, gdybyś je aż tam zawiózł, gdzie grób ojca i matki, ach! wtenczas spełniłbyś największe życzenia umierającego. Jeżeli wyjeżdżając z lasu ujrzysz przed sobą kościół z wieżą, przy nich świerk stary, tam moi rodzice spoczywają. Jeżeli ujrzysz na lewo nad rzeką domek jak obsadzony kwiatami, bielący się wśród topól, tam moja żona, tam byłem szczęśliwy. Przed domem na murawie rozłożysta lipa, przy niéj bawiały się dzieci; może też i zobaczysz chłopczyka pięcioletniego... jasne włoski kręcąc się spadają mu na barki, brew ma ciemną, oko czarne; to mój Karol. Dziewczynkę... trzy lata jéj było, jak ją odjechałem, teraz nie wiem... dziewczynkę z ciemnym włosem, z ciemnem okiem, z uśmiechem aniołka, to moja Emilka. Może z niemi będzie Marya! Marya moja! jéj powiesz, co przynosisz, bo matkę jeszcze mają. Ach! Bóg nie zostawiłby ich zupełnie sierotami. Bez zmysłów była gdym odjeżdżał... ale przyszła do siebie, pewnie przyszła. Wiele, wiele płakała... ach, tak byłem kochany!... ale spojrzała na dzieci... dla nich żyć trzeba. Droga Maryo! biedna Maryo! jak ciebie raziła tych dzieci wesołość, które spytawszy się gdzie tato? kiedy przyjdzie? wróciły do swoich zabaw, nie wiedząc niestety, że na zawsze straciły przewodnika, przyjaciela, opiekuna. I tobie, biedna Maryo, kto w drodze życia towarzyszyć będzie? przy czyjem sercu teraz spoczniesz? kto pojmie, kto zrozumie twoją kochającą duszę? Sama zostałaś, dzieci jeszcze za małe, wdową zostałaś — grób męża zamknięty, ale serce jeszcze bije gorąco, bije dla ciebie i dla...

18-ty dzień po nowiu.

Noc była cicha, księżyc świecił, zbudzony spojrzałem w okno, tak piękna była natura, że zdawała się nieszczęścia w sobie nie mieścić. Wszędzie zgodność, spokojność, wspaniałość w harmoniją zlane, zachwycały duszę; zdało mi się, iż w téj chwili już najdroższe moje nadzieje spełnione, że jutro najlepsze wieści przyniesie... w tem turkot dał się słyszeć, szmer w domu, światło... ktoś się zbliża. Nieba! co słyszę! jakaż moja zbrodnia? nikt nie wie. Ach, cnota zbrodnią! Marya bez zmysłów przyjęła ostatnie pożegnanie; zimna dłoń nie zwróciła uściśnienia, zimne usta nie czuły gorącego pocałowania. Wszedłem do moich dzieci; tak spokojnie spały, tak piękne! te włoski w nieładzie, ten rumieniec żywy... cóż piękniejszego jak śpiące dziecię... uściskałem wyciągnięte rączki, pobłogosławiłem drogie główki, zapłakałem głośno i wyszedłem z pokoju... kilka słów jeszcze napisałem do Maryi, kilka słów błogosławieństwa dzieciom na wieczną pamiątkę, wpół zmazane mojemi łzami, i wsiadłem do powozu. Za ciasne zdały mi się własne piersi, serce jakby je rozsadzić chciało. Czasem chwytałem drzącemi palcami, jakbym je chciał roztworzyć, wpuścić powietrza trochę, którego brakowało — łzy ustały, tylko jęk głuchy z ust się wyciskał. Wszystko, wszystko straciłem — dusza moja na dwoje była rozdarta i w dwóch częściach cierpiała: cierpiałem za rodzinę, cierpiałem za siebie. Już jechaliśmy długo, gdy nagle przypadek nas wstrzymał, powóz się złamał, trzeba było wysiąść. Dzień się już rozlewał na odświeżoną ziemię — daleko nucone dumki rozlegały się po zroszonych niwach; lecz gdzież się to ujrzałem! na tym pagórku, z którego raz pierwszy mój dom spostrzedz się daje jadącemu z téj strony. Mila ztąd do mojego świata. Ileż to razy z rozkosznem uderzeniem serca wracając z drogi ujrzałem te białe kominy, te różowo do słońca błyszczące okna, te drzewa wyniosłe, sadzone ręką kochanéj matki. Ten punkt przerywał zawsze moje myśli, i jakiebądź były, smutne czy wesołe, ustępowały radości uściskania wkrótce żony i dzieci. Nieraz śmiejąc się sam z siebie chwytałem zabawki wiezione z miasta, aby zajechawszy przed dom zaraz je mieć na doręczu; aby je można zaraz okazać jeszcze z pojazdu, jeżeli w oknie zobaczę drogie moje główki, uśmiech witający ojca.
Ach, co jest uśmiech dziecka dla rodziców, nie pojmie tylko ten, co go doświadczył. — Domku spokojny, żono, dzieci, żegnam was! Padłem na ziemię, wilgotny całowałem murawnik, łzy moje z rosą zmięszałem — żegnam was! wołałem, i wyciągnąłem ramiona. Jeszcze, jeszcze raz niech was uścisnę! niech was raz ujrzę z daleka! Za wiele było — straciłem zmysły — wrócił mi je ruch pojazdu — jak prędko, nie wiem, ale zawsze zawcześnie.

20-ty dzień po nowiu.

Jest Bóg — któż wątpić może, kto rzuci okiem po plennéj ziemi, po gwieździstych niebach. Wielki Stwórca, wielkie dzieła, wielki cel być musi. Tak jest, jest cel wszystkiego, jest cel naszego życia. I cóż więcéj dowodzi, jeżeli nie morze nieszczęść na ród ludzki wylane. Jakto, ten przelot po ziemi, to życie, jedno westchnienie w wieczności, ta gorycz krwawa, którą każdy prawie żywot zatruty — miałożby to być bez celu? Zarzewie życia miałoby tylko być tem światłem, którem i kaganiec goreje? które zdmuchnięte niknie lub wraca do masy ogólnego ognia, aby znowu kiedyś w jeden punkt zgromadzone inny knot zaświecać? Jakto? ogień miałby zawsze być jeden, a w ciele zaświeconem cała różnica? Nie, jest dusza, jest cel wszystkiego. Wielkość Stwórcy ręczy, słabe tylko pojęcie nasze przewidzieć nie może, lub mu przewidzieć nie wolno. Jakto? Ali Tebelen umiera, i chwila konania choćby najboleśniejsza, ma być całą, całą jego karą? mniejże cierpiały tysiączne ofiary, jego krwawym szponom oddane? Cnota kończy śmiercią lata najokropniejszych cierpień; zbrodnia, wiek rozkoszy, i na tem ma być koniec końców? Piętna hańby niezasłużonéj, larwy żelazne, gorejące stosy przesądów, jarzma cierniste murzynów, puszcze zaludnione bohaterami nowego Maratonu, łzy żalu, łzy rozpaczy, łzy męki — wszystko to miałoby być bez celu? jedną tylko sprężyną w odwiecznem kole? Nigdy, nigdy nie być policzonem? Jakto? w ogólnéj stworzenia harmonii, ten jeden rozstrój miałaby zostawić wielka, niepojęta, myślą nieścignięta Istność? Boże, ja Cię wielbię, wierzę w niemylność wyroków, nie zginę zupełnie. Ty pozwolisz duszy ojca czuwać nad dziećmi; u stopni Twoich ołtarzy duch ojca z ich niewinnem błaganiem łączyć będzie modły swoje. Tam za zakresem naszego wzroku i pojęcia, Ojczyzna nas wszystkich. Ja ujrzę jeszcze moją Maryę, ujrzę moje dzieci, kiedy już dozwolisz spocząć na téj ciernistéj drodze. O Boże! rozdarte, rozranione nogi moje w téj ciężkiéj podróży — głowa zgina się pod ciężarem, serce do ziemi jeszcze przylgnięte, ale dusza wznosi się coraz silniéj, wznosi się do Ciebie, Ojcze mój, Ojcze dzieci moich, Ojcze mojéj Ojczyzny!...

Nów 2-gi.

Maryo! ja dla ciebie zawsze żyć będę, chociaż może już dawno jak wypłakana powieka na gasnące zapadła oko — będę zawsze żyć dla ciebie; nadto nasze dusze stopiły się jedna w drugą, aby moje czucie nie było twojem. Ucichnie z czasem twój smutek, ale żal będzie jeden, będzie ten sam, zawsze nasze rozłączenie będzie dla ciebie wczoraj.
W jednéj połowie życia naszego przygotowujemy się do chwili, w któréj nas opuszczą drogie nam osoby, w drugiéj do opuszczenia najdroższych. Kochałem ojca — skończył życie bez skazy — pogodnego dnia, pogodny był zachód. Ach, i w sam czas skończył, jeszcze wszystkie dzieci miał przy sobie! Bóg zlitował się nad nim — śmiercią nagrodził życie... gorzko płakałem, ale od pierwszéj chwili pojęcia wiedziałem, że taka jest kolej natury — rodzice starsi, pierwéj umrzeć muszą; płakałem gorzko — potem tylko smutek został i drogie, lube wspomnienie. Lecz kiedy los wyrywa nam dzieci, kiedy my im na grobie topole zasadzamy, jakby odwrotnym trafem, kiedy rozłączamy się z tymi, z którymi spodziewaliśmy się większą część życia spędzić — wtedy raz boleśny w nieprzygotowane uderzając serce zostawia ranę, którą czas w bliznę nigdy, ach nigdy nie ściągnie. I ciebie zawcześnie straciłem dobry Julianie, bracie, którego całą duszą kochałem! Nie wiele łez padło na twoje zwłoki, ale rok, dwa, trzy lata mijały, a żal ten sam zawsze. Nieraz w wieczornéj godzinie zawołałem w myśli: Julianie, czy ty widzisz serce moje? i łzy płynęły jak nazajutrz jego śmierci. Ale słowa pociechy: przestał cierpieć, dla ciebie Maryo, nie mają mocy, twój mąż dla ciebie tylko nie żyje, jeszcze cierpi, nie będziesz nawet wiedziała, kiedy nademną świeża ziemia się napiętrzy, kiedy późniéj zaklęśnie, kiedy nareszcie trawą porośnie.

2-gi dzień po drugim nowiu.

Wzrastać będą dzieci. Ojca tylko przez ciebie poznają. Żałuję ich; mieć rodziców, być im potrzebnym, jest rozkoszą duszy. Nie uzbierają w młodości kwiatów na wieniec wspomnienia dla wieku późniejszego. Maryo! bądź dla nich także i ojcem. Udzielaj pieszczot jak matka, napomnień jak ojciec. Weź część ich przywiązania mnie należną, zostaw tylko w nich pamięć o mnie. Emilka niech będzie tobą; ty jesteś, będziesz jéj wzorem; będzie szczęściem męża, jak ty byłaś mojem. Karol niech zawsze idzie prostą drogą; niech nigdy w jego oczach dobry skutek złych sposobów nie uprawnia; niech kocha współbraci z ich błędami, kraj swój z jego nędzą. Ale któż go nauczy, by ciebie czcił, szanował? Ach, na cóż tego uczyć! szanować cię musi, bo cię kochać będzie. Już teraz jego dusza jest tak wiele kochająca, a potem, nie jestże twojem dzieckiem? — ty, która jesteś całą miłością, mogłażbyś była nie udzielić mu choć tysiącznéj cząstki? Lecz kto go nauczy, by umiał nagiąć męską duszę i jeszcze do tego w młodocianéj sile, do przewidujących, do zgadujących względów winnych matce, aby nietylko nie dziwił się, ale pojął różnicę uczucia kobiety od uczucia męża, ukochał nawet słabość nie mogącą znieść tego ognia, co lubo dla nas najszlachetniejszy, nie mniéj przez to dla niéj jest ostry... Matka zwycięża sama siebie, kiedy drżąca pozwala synowi dosiąść bystrego konia, kiedy go widzi na chybkiéj łódce z strzelbą w ręku na głębokie puszczającego się jezioro. — Matka częstokroć przestaje być słabą kobietą, wyrzeka się uczuć właściwych płci swojéj, duszą syna tylko czuje: dlaczegóżby on zbytnią może czasem troskliwość nie miał szanować? dlaczegóż ile możności nie odsuwać obrazów męskim tylko sercom stosownych z przed tkliwszego pojęcia kobiety, Matki? — Ach, Karolu, ileż to ja rzeczy nie miałbym ci powiedzieć dla twojego szczęścia, dla szczęścia tych, z którymi żyć będziesz. Ty i tych słów nie odbierzesz. — Szalony, myślałem, że do was piszę, że jutro, pojutrze, za dni kilka to pismo w waszym będzie ręku... Marzenie! któż mi je pozazdrości!...

3-ci dzień po drugim nowiu.

Słońce już zaszło. Tumany kurzu czerwoniawą od brzasku przybierały barwę — hałas dzienny w szmer się zamienił — wszystko dążyło do spoczynku. Stanisławie, rzekła Marya głosem wymówki; nachyliła głowę, by mi zajrzeć w oczy, aż gęste pierścienie włosów jak kwef czarny zakryły twarz anielską. Zrozumiałem ją — ścisnąłem rękę, spojrzałem ku zachodowi i milczałem daléj — milczałem długo, aż łza gorąca padła mi na rękę. Maryo, droga Maryo, rzekłem, ujmując ją pieszczotliwie ramieniem, czegóż te łzy?... Czy wątpisz o mojéj miłości? — Ach, gorzéj, odpowiedziała Marya, wątpię o twojem szczęściu. — Ach, nie, nie czyń tego, zawołałem, jeśli widzisz mnie zamyślonym, nie przypisuj to smutkowi — nie, chwila to wieczorna zawsze na mnie tęskne czyni wrażenie. — Dzień obrazem życia całego — ranek, południe, wieczór. Kiedy jaskrawe zaświecą zorze, jaśniejącem okiem spoglądam przed siebie. Dzień przedemną! Pęka zawiązek, rozwija się nadzieja, działaniu otwarte pole, wszystko marzyć, wszystkiego spodziewać się mogę. Nic dość wielkiego, nic dość śmiałego — życie przedemną! Gdzież metę kto postawił, gdzie kamień graniczny chęci i działaniu człowieka! Niepodobne podobnem się staje. Człowiek wiele może! Ale kiedy wieczór krańce widocznego nam świata z trzech stron powoli zasuwa, koniec, kres działania mam przed okiem, myśli od niego zwrócić nie mogę, lub w miejscu stoi, lub wstecz sięga. — Przechodzę, śledzę, com zdziałał i zawsze widzę za mało, bo tylko nadzieja dostateczną być może. Co otwiera działalność, to mnie cieszy, co zamyka — smuci. Każdy wieczór przypomina mi, żem jeszcze nic w życiu nie uczynił, coby się stało pożytkiem dla mojego kraju, chlubą dla mojéj rodziny. — Zamilkłem i rzuciłem okiem na wschód, jakby już dzień nowy mógł po dopiero skończonym zaświtać. — Marya wzniosła oko niebieskie, w którem się malowało uniesienie duszy z istniejącego zakresu, i zrazu nieśmiałym, potem zachwyconym rzekła głosem: Stanisławie, z siebie tylko myśli wywijasz, nie przypuszczasz udziału drugich. Nikną w twoim zapale ludzie, siebie tylko widzisz. Wieczór, powiadasz, jest kresem działania, ależ jest także kresem ciężkiéj pracy. — Kiedyż rolnik odetchnie w rodzinnem kole, jeżeli nie przy wieczornem ognisku? Kiedyż przestają brzęczyć kajdany, jeżeli nie z gwiazdą wieczorną? Zazdrościszże tego spoczynku nieszczęściu? Zazdrościszże snów, które zwiędłą strapieniem odświeżą duszę? Z dziennem światłem ubogiemu wstaje razem i troska, skąd gdzie kawałek chleba zarobi, na który nagie dzieci wieczorem czekać będą — nadzieja go nie złudzi — nie pierwszy to poranek w jego życiu, dzień dzisiejszy będzie jak i wczorajszy: taż wzgarda możniejszych, bogatszych nieczułość, toż wymaganie próżnujących pracy nad siły, wszystko jak wczoraj tak dzisiaj. Wieczór to kończy, jest chwila, w któréj myśl staje, ale staje, by spocząć wraz z ciałem. Ach, i boleść często snem dobroczynnym ukoić się może. I matka nawet przy chorem dziecięciu zadrzemie na chwilę. Stanisławie, te obrazy z zachodzącem słońcem przed duszę wychodzą. Błogosławię wieczór, bo czuję, czem jest, nie, do czego potrzebny. Rano błagam, wieczór dzięki składam najwyższéj Istocie i spokojniéj własnego szczęścia używać mogę. — Któż z nas dwojga czuł piękniéj, czuł lepiéj? Niema porównania. Dla ciebie Karolu to pisałem.

7-my dzień po drugim nowiu.

Kiedym wychodził z pierwszego dzieciństwa, kiedy myśli porządkować się zaczęły, słyszałem o Niebie, gdzie cnotliwi wiecznie mieszkać będą; wystawiłem sobie więc to Niebo podług moich dziecinnych zdolności. Zawsze tam był przy mnie mój Ojciec, moja Matka, towarzysze zabaw, zawsze była owa duża lipa, pod którąśmy dnie trawili, owa rzeczka tak szeroka w moich oczach, i ów kościół z wieżyczką, którą brałem za największy stopień wysokości. — Jeżeli mowę wkładałem w usta Aniołów, była to mowa ojczysta. Nie wiele różni się wiek późniejszy co do gruntu rzeczy. Z wyższego stanowiska puszcza myśl lot śmiały — przepędza świat zoczny, w idealnym nurza — tam ni czasu, ni przestrzeni. — Ale często strudzona w locie, gdzie punktu oparcia znaleść nie może, albo raczéj wpadając w roztargnienie materyalne ze sobą z ziemi wyciąga obrazy. Jeżeli doznałem szczęścia w przeszłości, jeżeli marzę szczęście w wieczności, cóż dziwnego, że mimo rozsądku, dotkną się czasem te z jednego pnia, zbyt dalekie siebie gałęzie? Cóż dziwnego, że drogie osoby w Niebianów, Niebo w Ojczyznę przemieniam?

15-ty dzień po drugim nowiu.

Jakiż to łańcuch skryty, nieskruszony, wiąże duszę do ziemi ojczystéj? Ziemia, ziemia tylko, chociażby i gruzem zasuta, droższa nad obce przepychy, nad wieczną wiosną kwitnące krainy. Owe skały, doliny, zdroje i gaje wioski rodzinnéj, w które wspomnienie czułą duszę wlewa — wy świadki lat dziecinnych, stałe przyjaciele, ach jak was ceni, jak was lubi wiek późniejszy! Przyjemniejszy szum świerków, milszy cień topoli, przy których wolni pasków pierwsze stawialiśmy kroki. O jakichże wdzięków dla nas nie mają te szare opoki, co powtarzały swawolny krzyk dzieci, łajane łajały nawzajem! Jak smaczna woda z tego zdroju, co z góry wytryska, gdzieśmy groble sypali z piasku i krzemienia, albo też bzowe rynewki umacniając w skale nęcili do ochłody spragnionych przechodniów. A te doliny kwiatem okryte, te miejsca igrzysk, gonitw, czasem boju, ileż wspomnień nie roją! Tu były najpiękniejsze motyle, tu skaczące koniki, tu ścinaliśmy osty kropiące ranną rosą, tu z białych główek otrząsłszy badyle zielone, pletliśmy pół dnia łańcuch, który potrwał chwilę, a straszna pokrzywa pożyczką zakryta, iluż łez gorzkich nie bywała przyczyną! Ta szczupła kaplica, gdzie teraz rodzice spoczywają, jak ogromną była w oczach dziecka, kiedy tuląc się do matki, kryjąc się w jéj odzież, powtarzało niewyraźnie pierwsze pacierze!... O wiosko rodzinna! Ogrody Ojców moich! Ojczyzno kochana! czyż was nigdy nie zobaczę?! Boże, dozwól długiem cierpieniem okupić jednę, jednę tylko chwilę téj rozkoszy! niech ten wietrzyk potrząśnie moim siwym włosem, który igrał z jasnym włoskiem niemowlęcia! Ach, wietrzyk ojczystych gajów inny, on tłumi westchnienie, on łzy osusza.

20-ty dzień po drugim nowiu.

Szalone żądanie, w tęsknocie, cierpieniu życie strawić, a gasnące ostatki przenieść tam, gdzie byłem niegdyś szczęśliwy. — Wlokę o kiju żebraczym słabe kroki, staję na wzgórzu skąd widzę miejsce urodzenia... widzę przed sobą i pytać się muszę, jak się ta wioska zowie? Pasterz mojéj mowy nie rozumie, a ja poznać nie mogę, gdzie małe były krzewia, tam las gęsty, gdzie był las, tam jezioro, gdzie jezioro, tam teraz niwy uprawne. Niema już Maryi, niema moich braci... może i dzieci... albo może trudno im przyjdzie sercem poznać żebraka. Gdzież cmentarz? tam moi znajomi. Gdzie kaplica? znikły już i gruzy... O czasie! okropna potęgo! zapomnienie, które za sobą rozlewasz, straszniejsze nad samo zniszczenie! — Próżno jednéj chaty, jednego krzyża... jednego znajomego drzewa szukam, wszystko nowe, ja tylko z przeszłości zostałem. Cóż natenczas? obcy wśród swoich, echa tylko skał odpowiadać będą uczuciom duszy. — Ach, wtedy pójdę na tę górę, gdzie z braćmi sarny ścigałem, tam jest granit mchem zakryty, ten pewnie będzie nietknięty, ten niezmieniony, ten stanie się ojczyzną moją; na nim zimnym położę mą głowę, a może jaka dumka, którą słuchałem w młodości, dojdzie do uszów moich i tony żałosne zmieszane z mojem ostatniem westchnieniem, rozpłyną się w powietrzu.

25-ty dzień po drugim nowiu.

Lube miejsca, gdzieśmy wiek dziecinny spędzili, ale jak drogie te, gdzie kwitnęła młodość życia, gdzie raz pierwszy zastanowiliśmy się nad sobą i człowiek zapytał sam siebie: „czem jestem?“ Drogie miejsca, gdzie zamarzyłem sławę, gdzie tęskna miłość ogarnęła duszę! O Maryo, Maryo! smutna tu natura, niema takich drzew jak u nas — gdyby były, poznałbym je po wznieconem uczuciu. Tam gdzie ty teraz płaczesz, gdzie nasze dzieci może w téj chwili ścigają motyle — tam każda krzewina, każdy świerk, każda topola, przywodzi mi na pamięć troski i nadzieje naszéj miłości; ileż godzin nie strawiłem w tym ogrodzie, gdzie tylko szelest jesiennych liści pod nogą głęboką ciszę przerywał! — O tobiem zawsze myślał, do ciebie parło się serce z mego łona — długi, długi czas wyciągałem ku tobie ramiona, nim nareszcie w spragnione chwyciłem objęcie, nim nadzieje w rzeczywistość przeszły. Teraz mogę umrzeć, rzekłem, wiem, co szczęście. Jednak dwakroć jeszcze wzrosło — zostałem ojcem, ojcem twoich dzieci Maryo! Mijały godziny, dnie, lata — już się dzieci wieszały u szyi, już mnie ze łzą w oku żegnały, witały z uśmiechem. Pierwsze ich słowa, niewyraźna mowa, jak nas bawiły! jak nas cieszyły pierwsze iskry ich pojęcia! — Właśnie wczoraj śniło mi się nad ranem, że czuję pocałowanie w rękę; tak mnie dzieci zwykły były budzić — czułem tak wyraźnie, że już obudzony nie otworzyłem oczów, i zacząłem do nich mówić... ale nikt nie odpowiedział... niedługie omamienie!... nie zwiększyło jednak méj tęsknoty... ach, jestże do zwiększenia! owszem ulgi doznałem; teraz zdaje mi się, że w saméj rzeczy wczoraj was widziałem. Moja Maryo! dzieci moje! nigdyże już nie będę z wami! Nigdy?

29-ty dzień po drugim nowiu.
Nigdy! okropne słowo, które od czasu do czasu wieczność z głębokiego wypiera łona. „Nigdy życia“, każdy Alba, każdy Ali wyrzec może: „Nigdy nadziei“ tylko Bóg jeden. Szczyt zawsze ostry, szczęście, nieszczęście długo na nim ostać nie może. Droga do góry jest drogą i na dół. Wszystko kołem się toczy, nikt nie wstrzyma. Któż kiedy beczkę prochu przykuł do skały! iskra pada — beczka w powietrzu, i łańcuch i skała! ale iskrę wieki rodzą...

Nów 3-ci.

W młodym wieku, kiedy jeszcze w głębi serca czucie w zawiązku spoczywa, a mdła tylko tęsknota oznajmia bliską chwilę rozwinięcia, pędzi umysł w krainę marzeń. Przyswaja sobie najczęściéj, co nie jego... czego wagi znać nie może... i co? Szalona młodości!... nieszczęście! Młodego poety pierwsze akordy żałośnie dźwięczą... pieśń smutna... żałuje, czego nie znał... niema nadziei, nadziei, kiedy jeszcze niczego nie zapragnął... pieści się z swoim urojonym bólem duszy, kiedy może w przyszłości piorunowa chmura zgromadza żywioły, w groźną rośnie potęgę. — Dlaczegóż przynajmniéj marzenia wiosenne kwiatami nie strojne? Cóż nam każe wyścigać przeznaczenie? Czemuż, kiedy już każdy śmiertelny cierpieć musi, uśmiech łzy nie poprzedza? czemuż boleśna, urojona, zawsze jeszcze na rzęsach zostaje? — I mnie z koła rodzinnego, ze spokojnego obwodu miłości rodzicielskiéj, tęskne uczucie wiodło wśród cmentarzy. Błąkałem się po zaklęsłych mogiłach pokoleń całych — wołałem dumnie: „Cóż los może! Mniéj więcéj doba! — jak najdłużéj, jakże krótko! Wartże troski jeden nocleg! Życie chwilą, szybko minie! Ach niestety, wszystko minęło, co już przeszło — rozkosz zawsze lotna, a nieszczęście traci z oczu doznane cierpienia, widzi tylko ten punkt, na którym stoi w życia wymierzonéj drodze, punkt za prędko, za daleko już posunięty. — Ale w zimnych murach więzienia, na łożu boleści, na grobie najdroższych nadziei, leniwo, bardzo leniwo zegar idzie, od uderzenia do uderzenia kwandransu ileż to łez, ileż westchnień.

5-ty dzień po trzecim nowiu.
Maryo! biedna Maryo! ileż ty nie wycierpiałaś, kiedy przyszedłszy do siebie owéj nieszczęsnéj nocy na nowo musiano ci powiedzieć, na nowo zapewnić, że to nie sen trapiący, nie próżne widziadło, że rzetelną prawdą, że męża straciłaś. Cóż się działo z tobą, gdy dzieci rano przybiegły do mojego łóżka; raniéj zapewnie niż zwykle, bo dobrze pamiętam, był to dzień urodzin Emilki, obiecałem im książki z obrazkami, zostały na stoliku... Naprzód cieszyłem się ich radością, liczyłem uściśnienia, któremi ten dar nagrodzą — nic wam już teraz ojciec nie da, biedne dzieci!... Maryo! Ale pytały się o mnie? prawda? i to, nie przez jeden dzień tylko — tak mnie kochały! teraz już może zapomniały — nie, nie zapomniały, bo ty przy nich jesteś. Jak twoje serce rozdarte, kiedy ujrzysz jaki pojazd, które z nich zawoła: Tato jedzie! — Maryo, weź je na ręce, przyciśnij do serca, przyciśnij dwakroć, ucałuj te usteczka, za mnie ucałuj sto razy, pobłogosław te główki drogie. Niech Bóg na nie zleje tyle szczęścia, ile ich ojciec z tobą doznawał — tyle szczęścia, ile teraz nieszczęścia doznaję. Niech wpoi w ich duszę niezachwianą cnotę, miłość ku sobie i matce. — Drogie, lube dzieci, jeżeli jeszcze co dobrego jest mi w tem życiu przeznaczonem, wszystko, wszystko na was przekazuję. — O Boże! jedno tylko uściśnienie!...

8-my dzień po trzecim nowiu.

Nie będę już więcéj całował tych włosów, te trzy pierścienie wszystkiem, co posiadam, całem dobrem, które los z tylu szczęścia zostawił. I tak już kolor zmieniły od łez moich; na serce je położę, na sercu nosić będę, pierwsze niech uczują, gdy już wolniéj bić będzie, dla nich będzie ostatnie uderzenie. — Ale dlaczegóż jeszcze w zbolałéj bije piersi? Jedna chwila... ręka silna... mamże jakąbądź nadzieję? Żadnéj. — Jestem winny? nie — ale nie w tym świecie sąd moich czynności. Tu każda czynność jak ów ułom skały, mały przy większym, mniejszym wielki, z porównania wartość, w stosunkach naszych, sama przez się niczem; może być cnotą, może być zbrodnią — nie w tym świecie sąd moich czynności. Dlaczegóż mam zwlekać chwilę uwolnienia? Jakież to jest przymierze między mną a naturą? Kto zdziałał, kto przyjął, kto zatwierdził, cierpienie jednéj, urąganie drugiéj strony? — Mam wolę — zawleczony mimo woli do więzienia, woli danéj mi późniéj nie użyję, by się na świeże dobyć powietrze? — Stargał los dla mnie wszystkie ogniwa społeczeństwa... nikomu nie jestem potrzebny. Ziarnko piasku w spiekłéj afrykańskiéj puszczy wznosząc się nie zaćmi słońca, padając nie odwróci prądu morza. Jestem, nie jestem — wszystko jedno — czułbym opiekę, gdybym był potrzebny. — Wepchnięty w boleść na to mam wolę, bym ją skończył... nie, nie ja skończę, ale żelazna ręka, która wytrąciła z koła towarzyskiego, ona drze kartę, na któréj zapisane krwawą liczbą lata mego życia. — Jedna chwila, jedno posunięcie ręki — ale któż zapewnił, że skończę, że zmienię to, co czuję? Przyznaję słabość, ograniczenie własnego pojęcia, i na jego wyrok mam ważyć wieczność, wieczność całą? Precz! precz odemnie myśli szalona!...

16-ty dzień po trzecim nowiu.

Czemuż wstrzymujesz topór, kiedym na ziemię powalony? Uderz! — nie? Chcesz się bawić moją męką. O błogosławione barbarzyństwo Indyan, którzy się stroją zdartemi z czaszek skórami! Życie tylko biorą! Tobie życie niczem. Pod ciosem jęknąłbym raz tylko jeden — to za mało! — Nieśmiertelnym chciałbyś mnie uczynić obrzydły wrogu rodu mojego, abym wiecznie brzękiem kajdan pieścił uszy twoje. Ale bezsilna wściekłości! Krępuj, duszy nie skrępujesz — uderz! nie zabijesz. Za krańcem pojęcia podłych, w świecie płazom nieodkrytym, błyszczy miecz karzący, jak światło zbawienia.

18-ty dzień po trzecim nowiu.

Dwa a dwa jest cztery — los czasem czyni igraszkę i pisze pod kreską sześć zamiast czterech. Widzi człowiek zdumiały, i widzi i nie wierzy; ale biada temu, co rękę losu chce zastąpić! Niepodobne najczęściéj niepodobnem zostaje — między niebem a piekłem lot zuchwałego wstrzymany; jeżeli pomyślny skutek uwieńczy przypadkiem przedsięwzięcie, zagrzmią pochwalne chóry, kadzielnice rzucą gęste dymy, gawiedź z osłupiałem okiem, wyciągniętemi ramiony padnie na twarz. Apoteosis! Ale jeżeli zawiodą nadzieje: leci w piekła ścigany szyderstwem, przekleństwem milionów. Serce zamknięte; nikt niestety w niem nie czyta, niczem chęci, przyczyny, skutku trzeba, skutek wszystkiem na tym świecie. Sąd ludzi, sądem czasów.

20-ty dzień po trzecim nowiu.

Niema rano listka, którym jeszcze wieczorny wietrzyk kołysał — niema wieczór kwiatka, co poranną błyszczał rosą. Co chwila czas bolesnem przypomina się westchnieniem, lecz człowiek głuchy swoję przyszłość wiecznością mniema. — Ściśnięte w odrętwieniu dłonie, które tyle dobrodziejstw siać mogłyby. Zaniemiały usta, które szczęście milionów ogłosić, milionów błogosławieństwa na siebie ściągnąć mogą!..

28-my dzień po trzecim nowiu.

Smutne przekonanie dla godności człowieka, ale jest niezaprzeczone, że życie fizyczne nad moralnem często górę bierze; że nędzny pokarm, odzież, posłanie, słowem nędza w całéj objętości przytłumiają władze umysłowe. — Innym jestem teraz jak byłem będąc w szczęściu, i coraz bardziéj innym co chwila się staję. Moja osoba w szczęściu wyda mi się wkrótce, jak tylko dawna znajomość. Dlatego dzieci moje kochane, jeżeli potrzebujący stanie w waszych progach, nie ważcie słów jego, nie dochodźcie szlachetności duszy w sposobie wyrażenia się, nie chciejcie odgadnąć z jego poruszeń, do jakiéj klasy wychowania należy — jest biedny, jest wsparcia potrzebny, musi wzywać pomocy; to wszystko jest jakby czarny kir, który zasłania, czem był, czem być może; — wstyd urodzony szlachetnemu sercu, wstyd uniżania się do prośby obok bojaźni być odepchniętym i to najczęściéj bolesnym sposobem, z niewczesnem wspomnieniem, lub hańbiącem posądzaniem, tamuje głos w piersiach, wzrok mgłą zasłania. Nie będziecie mogli zadość uczynić prośbie, niech łagodność towarzyszy słowom waszym, nigdy jéj więcéj nie potrzebują. A nadewszystko strzeżcie się nauk, które nieszczęśliwemu tak gorzko przyjmować. — Rada nieproszona tylko po wsparciu miejsce mieć może, bez tego jest owocem nierozsądku, albo nieczułości. I żebrak o kiju, co pod oknem odmawia pacierze, niech nigdy bez jałmużny choćby najmniéjszéj nie odejdzie, nie wstrzymujcie się myślą, że wielu zasłużyło na ten los opłakany — nie wam o tem sądzić, że źle może nie jeden darów miłosierdzia używa, nie myślcie o tem. Dziesiąty grosz jeżeli trafi na prawdziwie nieszczęsnego, nagrodzi dziewięć niegodnym rzuconych. Ach, dzieci moje, nędza jest okropna — ojciec wasz jéj doznaje. Ojciec słabą ręką z głodu i z zimna przekazuje wam spłacać dług, który każdy uczciwy człowiek winien cierpiącéj ludzkości. Nie sypcie złota, jeżeli was nie stać na to, w piękne koszyki miejskich kwestarek, dawajcie po trochę, ale dawajcie zawsze, a nadewszystko nie wstydźcie się dać mało, i mało jest wiele dane z dobrego serca i w czasie.

Po czwartym nowiu.

Kilka dni temu... kilkanaście... znowu straciłem rachunek, poszedłem po drzewo. Burza powstała; zamiast wrócić w południe, nie wróciłem, aż w nocy — przemokłem, przeziębłem, nie było ognia; utrudzony padłem przy ścianie i zasnąłem; rano cała odzież była lodem; chorowałem, stara kobieta z najbliższéj chaty przychodziła do mnie; byłbym zginął bez jéj pomocy. Jestem zdrowszy, ale słaby, bardzo słaby, ledwie pióro trzymam. Zimno i gorączka. Ach, żebym miał jaki napój ciepły, możeby rozegrzał to wieczne zimno — woda nie dobra, znieść jéj nie mogę. Żeby kto wstąpił do mojéj chaty! możeby mi co poradził. Kobieta raz tylko na dzień przychodzi, nie rozumie... pomódz nie umie; żeby kto mnie poratował, możebym żył jeszcze. Żal umierać, jeszczem młody — możebym kiedy wrócił do swoich — tylko pragnienie, to nieznośne pragnienie, żeby można czem ugasić... jeszcze jestem dość silny... jeszczebym mógł...
Dziś mi daleko lepiéj — sam już ogień roznieciłem, mogę chodzić koło ściany; — o wiele jestem zdrowszy... może przyjdę do zdrowia... jeszcze wrócę do ojczyzny, uściskam moją Maryą, moje lube dzieci...
Wszystko się zmienia — miałożby tylko nieszczęście być niewzruszone? Zawsze stałe, zawsze równe? czy pierwszym byłbym dopiero, który cierpiał i przestał cierpieć? Jednak bardzom słaby.
Mam nadzieję, wiosna mnie uzdrowi; na wiosnę wrócę do domu — ach, jak odetchnę przy tobie Maryo! Jakżem się bez was stęsknił moje dzieci, — żeby tylko wiosna prędko...
Dawno... o bardzo dawno nie pisałem — ledwie mogę... osłabłem... te dwa pióra zawsze w ręku przeszkadzają... Maryo!... Dzie...


Ten zawcześnie przerwany dziennik, przywiózł oficer przejeżdżający. Domyślił się w jakim języku pisany. Kartki nie było przyłączonéj, jak to był zamiar piszącego, nie wykonał zatem jego żądania a może i nie mógł wykonać. Raz w kraju łatwo odgadnięto czyj rękopism, ale Maryi już nie było. Od rozłączenia się nagłego z mężem, nie przyszła do zupełnego odzyskania zmysłów. O pół do pierwszéj co do minuty w dobę po jéj nieszczęściu żyć przestała. Dzieci zdrowe, wesołe — w obcym domu, ale pod opieką Boga — w Nim nadzieja — ufajcie!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.