O tobiem zawsze myślał, do ciebie parło się serce z mego łona — długi, długi czas wyciągałem ku tobie ramiona, nim nareszcie w spragnione chwyciłem objęcie, nim nadzieje w rzeczywistość przeszły. Teraz mogę umrzeć, rzekłem, wiem, co szczęście. Jednak dwakroć jeszcze wzrosło — zostałem ojcem, ojcem twoich dzieci Maryo! Mijały godziny, dnie, lata — już się dzieci wieszały u szyi, już mnie ze łzą w oku żegnały, witały z uśmiechem. Pierwsze ich słowa, niewyraźna mowa, jak nas bawiły! jak nas cieszyły pierwsze iskry ich pojęcia! — Właśnie wczoraj śniło mi się nad ranem, że czuję pocałowanie w rękę; tak mnie dzieci zwykły były budzić — czułem tak wyraźnie, że już obudzony nie otworzyłem oczów, i zacząłem do nich mówić... ale nikt nie odpowiedział... niedługie omamienie!... nie zwiększyło jednak méj tęsknoty... ach, jestże do zwiększenia! owszem ulgi doznałem; teraz zdaje mi się, że w saméj rzeczy wczoraj was widziałem. Moja Maryo! dzieci moje! nigdyże już nie będę z wami! Nigdy?
Nigdy! okropne słowo, które od czasu do czasu wieczność z głębokiego wypiera łona. „Nigdy życia“, każdy Alba, każdy Ali wyrzec może: „Nigdy nadziei“ tylko Bóg jeden. Szczyt zawsze ostry, szczęście, nieszczęście długo na nim ostać nie może. Droga do góry jest drogą i na dół. Wszystko kołem się toczy, nikt nie wstrzyma. Któż kiedy beczkę prochu przykuł do skały! iskra pada — beczka w powietrzu, i łańcuch i skała! ale iskrę wieki rodzą...