Dziennik podróży do Tatrów/Wołoszyn. — Rostok potok. — Siklawa woda. — Wodospad. — Pięciostawy jeziora. — Świstowa Góra. — Morskie Oko

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Dziennik podróży do Tatrów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk C. Wienhoeber
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WOŁOSZYN. — ROSTOK POTOK. — SIKLAWA WODA. — WODOSPAD. — PIĘCIOSTAWY JEZIORA. — ŚWISTOWA GÓRA. — MORSKIE OKO.
13 Sierpnia 1832 r.

Ze wschodem słońca ruszyliśmy daléj drogą wygodną, przestronną, urządzoną i utrzymywaną kosztem właściciela tych okolic P. Homolacza, która się poczyna od Nowegotargu a przechodzi przez wsie Biały Dunajec, Poronin, Leśniczostwo Bukowińskie aż do Morskiego Oka. Droga ta jest utrzymana jak tylko być może najlepiéj tam, gdzie jedna ulewa rozburza najmocniejsze kamienne dzieła.
Śliczny poranek spełnił przypowiednie wczorajszego wieczora. Pogoda na cały dzień pewna. Olbrzymia gromada nagich szczytów, wydawała się jak skąpana w świetle i świeżości; tylko groźniejsze od innych lodowce błyszczały wiecznym śniegiem.
Kto choć raz w życiu nie oddychał górskiém a polskiém powietrzem; kto go nie skosztował z przyprawą świeżości porannej; ten nigdy nie pojmie téj tajemniczéj, błogosławionéj władzy, jaką góry wywierają na wszystkie zmysły, czucia, na całą istotę człowieka: zdaje się że przyroda rozkochana we wdziękach Boga, weselsza tutaj niż gdzieindziéj, swobodniejsza, udziela swojego szczęścia każdemu co na równi z nią Boga czuć potrafi.
Jechałem w ciągłém zachwyceniu. Las świerkowy ciągle prawie towarzyszył naszéj drodze. Niekiedy uchylał się a wówczas powitała nas z boku jakaś roskoszna dolina, jakaś góra naga w swojéj wysokości od stóp aż do szczytu; czasem błysnęła Białka grająca wiecznym szumem, głuchym jak z przepaści. Tak minęliśmy Niebieską dolinę, polany: Głudową i Klinkówkę. Droga wciąż prawie spuszczała się ku dołowi. Na raz ujrzeliśmy się na Polanie zwanéj Łysa, przy brzegu Białki, u stóp Wołoszyna. Do koła jeżyły się Tatry, w niższéj połowie świerkami ocienione, wyżéj ciemne plączącém się kozodrzewiem, a jeszcze wyżéj nagie. Wstąpiłem tam do gmachu, do którego przez sen oddalenia tak długo tęskniłem!
Nagi Wołoszyn, zaledwo nędzną murawą i mchem przystrojony, z głową przypruszoną śniegiem, stał tu jak odźwierny.
Pojrzałem do koła! Setne wąwozy rozbiegały się w różnych kierunkach, pomiędzy góry rozmaitego składu, rozmaitéj postawy i wysokości; z każdego wybiegał potok i zapraszał do siebie; obiecywał przewodniczyć do tajemnic, których świadomość on sam tylko posiada. Ale lat potrzeba, żeby wszystko obejrzeć w tobie, olbrzymi grodzie przez samego Twórcę zbudowany! i poświęciłbym lata, przebłąkałbym lata śród ciebie, gdyby to od mojéj woli zależało!
Od Łyséj polany droga zwracała się nieznacznie ku zachodowi, wciąż nad Białką, wciąż po pod skałami i lasami, gdzie jeszcze przed kilką laty było gniazdo zbójców. Przeszliśmy dolinę i potok Wołoszyn, który jest jednym z wód zwanych Cieplicami, że w czasie najtęższéj zimy nie zamarza. Około godziny dziesiątéj zatrzymaliśmy się dla posiłku. — Kto się wybiéra w góry, nie powinien zaniedbywać dobrego zapasu żywności; trudno sobie wyobrazić jak powietrze górskie i woda górska trawią dzielnie i budzą łaknienie. Miejsce gdzieśmy popasali, była to mała równinka; za Białką na uboczu góry leżała polana Białowoda; na południe szła droga ku Morskiemu Oku; od zachodu mieliśmy dolinę Rostok z potokiem tegoż nazwiska, który wypływa z Pięciu-stawów i wpada do Białki, tuż przy naszych nogach; on właśnie miał nas prowadzić do swoich źródeł. Żadnéj drogi w to miejsce; dolina wąska i głęboka na kilkaset sążni, jéj boki spadziste aż do samego potoku, łoże podnoszące się za każdym krokiem; ścieżka, z początku zwłaszcza, nadzwyczajnie przykra, bo aniśmy postrzegli że się znajdujemy na wysokości na jakiéj dotąd nie byłem, przy granicy już która dzieli państwo świérków od państwa kozodrzewi, w strefie wiecznych zjawisk najokropniejszéj burzy letniéj i zimowéj. Około pół godziny drapaliśmy się pod górę wydającą się pagórkiem kilkunastu kroków przy ogromie mas dokoła siedzących; cała jéj powierzchnia nasterczona kamieniami, okryta grubą mchów powłoką, która żywi gęste krzewy borówek, najpiękniejszych truskawek i poziomek; między szczelinami kamieni przyjmowały się jeszcze gęsto świérki. Z nagiego grzbietu, na któryśmy wyszli, pokazano nam w niezmiernéj wysokości dwie dzikie kozy; gołemu oku wydawały się one na tle nagich głazów jak dwie czerwonawe plamki, dopiéro przy pomocy perspektywy rozpoznaliśmy że się jedna pasła, a druga leżała. Nasz przewodnik z tego powodu opowiadał nam polowanie na to źwiérzę; w tém np. miejscu któreśmy przed oczyma mieli, strzelcy rozstawiają się po wiadomych sobie przesmykach, u podnóża góry lub na jéj uboczu, jeden idzie grzbietami i spuszcza ciągle kamienie; kamień niezatrzymany niczém dla nadzwyczajnéj gór spadzistości stacza się aż do dołu i płoszy kozy; tak spłoszone uciekają i trafiają na strzelców. Patrząc na te góry ledwo wierzyć można, żeby je kiedykolwiek ludzka stopa dotknęła, strzelcy jednak biegają po nich jak po równinie, a to może dać wyobrażenie o nadzwyczajnéj odwadze i zręczności gorali.
Jest jeszcze inny rodzaj polowania na kozy, pojedyńczo. Strzelec zaopatrzony w żywność na dni kilka, udaje się w góry, upatruje stanowisko, zazwyczaj w jakiémś miejscu niedostępném, przyczaja się w skałach i czeka źwierzyny. Wiadomy miejsc i obyczajów źwierza, najczęściéj prędko go ujrzy. Zdarza się że upragniona zdobycz gdzieś tam w przepaści pod jego nogami, wtedy kładzie się na kamieniu połową ciała wychylony nad przepaść, i w téj postawie daje ognia do kozy. Do takich strzałów kul tylko używają.
Najprzykrzejsze a nawet niebespieczne położenie takiego strzelca, kiedy go w podobném miejscu mgła zaskoczy; a mgły zwłaszcza na Krywaniu są tak gęste, że człowiek śród niéj nóg własnych widziéć niemoże, i trwają czasem kilkadziesiąt godzin. Wtedy to przydaje się zapas żywności, bo nie pozostaje tylko siedzieć w miejscu i czekać aż się mgła usunie.
Odpocząwszy spuściliśmy się znowu z góry ku wodom Rostoka, i już odtąd wciąż pilnowaliśmy się jego tysiącznych wodospadów, podnosząc się coraz wyżéj. Drogę tu mieliśmy cokolwiek wygodniejszą, chociaż głazy i drzewa postrącane od wichrów, deszczów i lawin, toż głębokie łoża potoków, suche dzisiaj i zawalone niezmiernemi głazami, ale za piérwszą ulewą pełne i groźne jak potop, stawiały nam częste przeszkody. Za to kilkaset-sążniowe ściany skaliste, obwieszane drzewem a często kozami, liczne wody snujące się przez całą ich wysokość, opoki oblane wilgocią, błyszczące jak kryształ, i tysiąc innych obrazów co krok rozmaitych, porywających samą swoją dzikością, śladami zniszczenia, wynagradzały nam wszelkie trudy.
Z miejsca gdzieśmy wkraczali do strefy już kozodrzewia, ujrzeliśmy nakoniec Siklawą wodę; jest to wodospad utworzony przez Rostok, a zdumiewający swoją wysokością i gwałtownością. Byliśmy od niego więcéj jeszcze jak o godzinę drogi, a już nas głuchy jego szum doleciał i rwał oczy długi, kipiący bałwan, biały jak śnieg. Im więcéj zbliżaliśmy się, tém szybcéj chęci nasze leciały naprzód, ale nie nogi, bo przeprawa tém trudniejsza. Przeszliśmy po głazach huczący i zapieniony Rostok, aby odtąd iść prawym jego brzegiem; przedarliśmy się przez gęstwy kozodrzewia, odpoczywając po każdych kilkudziesięciu krokach, tak przykro wciąż droga szła pod górę; już sądziemy być u kresu, złudzenie! do spodu Siklawéj wody niepodobna dostąpić, bo brzegi Rostoka utworzone tam ze szczerych prostopadłych opok; musiemy piąć się wyżéj. Krótka w prawdzie przeprawa, ale podobnie nużącéj niemieliśmy dotąd, bo po uboczach to skalistych to omszonych, a zawsze mokrych i śliskich od wilgoci. Przebyliśmy wreszcie wszystko, dościgliśmy śniegu wiekującego w cieniach skały jednolitéj z opokami, po których przewala się Siklawa woda, i zgrzani, wpółomdleni padliśmy nań dla ochłodzenia się. O sto może kroków od nas przewalał się, grzmiał wodospad i rosił nas swojemi mgłami. Przekrojony od sterczącéj na wierzchu opoki, rzuca się on prostopadle dwóma pasmami kilkunasto-łokciowéj szerokości; jedno z nich w połowie spadu trafia na skałę wystającą, uderza w jéj wyżłobienie i wytryskując z niego fontanną, z tymże pędem leci dalej; a rzut wody tak jest gwałtowny, że spadający z nią kamień w to wyżłobienie, wylatuje z niego jak piłka na kilkanaście łokci w górę. Od spodu do wierzchu wodospadu można liczyć przynajmniéj 50 sążni. Lecąca woda połamana, pokłębiona, wrząca, zdaje się być tylko pianą i brylantami. Rodzi się z niéj wieczny deszczyk i zléwa pobliższe miejsca. W niektórych położeniach słońca zachwycający widok mają tu tworzyć liczne tęcze; nam, będącym około godziny drugiéj z południa, nie zdarzyło się cóś podobnego widzieć. Dziwniejsze jeszcze zjawisko ma wydawać zima. Ma to być przysionek z lodu otaczający Siklawą wodę. Niepodobna, jak mi mówili strzelcy przewodnicy, wyobrazić sobie ogromu téj budowy, śmiałości tych kolumn i sklepień, piękności ozdób z lodu rozsianych pod tysiącznemi kszałtami; i zapewno że takie dzieło mgły niedojrzanéj prawie, musi być nadzwyczajne.
Czas naglił; dziś jeszcze mieliśmy być przy morskiém oku. Musiałem gwałt zadać oczom i upojonym czuciom, i pożegnać wodospad. Pięcio-stawy były teraz celem naszéj podróży. Ta sama woda przewodniczyła mi i daléj, drogą równie trudzącą po głazach i siatce kozodrzewia. Sto-kilkadziesiąt sążni przestrzeni pochyłéj, a raczéj ubocza i to przykrego, po którém śród zwaliska głazów szumi i huczy potok, także wodospad ale nieco wolniejszy i węższy jak Siklawa woda, postawiły mię w okolicy, jakiéj nic podobnego oczy moje dotąd nie widziały, a nawet wyobraźnia nigdy mi nie przedstawiła. Znalazłem się śród pustyni skał, w całém znaczeniu tego wyrazu. Wyliczyć mógłbym przedmioty, które zapełniały ten przestwór mil kilku: pięć jeziór, — nad jedném z nich stałem; gdzie niegdzie nad wodą zarośle kozodrzewin, kępa darniny, plamka mchu, kilka żółtych kwiatków jaskru, pliszka niby zabłąkana, zresztą Pan téj całéj dziedziny, kamień. Gdybym jednak był olbrzymem i chciał pustelnicze życie prowadzić, obrałbym bez wahania się to miejsce na moją pieczarę, tyle znalazłem w niém uroku przy najdzikszéj samotności.
Łańcuch gór podniebnych, gładkich, nagich, bez kosmyka trawy, w ogromne koło zamknięte zatoczony, jak kocieł; dno jego we trzy piętra: najniższe zalane okrągłém jeziorem z którego wypływa potok tworzący Siklawą wodę; brzegi jeziora uzielenione gdzie niegdzie kozodrzewiem i trawą; po lewéj ręce, patrząc w południe dwa mniejsze jeziorka, jedno za drugiém, po prawéj trzecie także niewielkie, ale na podniesieniu już znaczniejszém, a czwarte jeszcze wyższe, wszystkie zaś związane wąskiemi strumykami ze środkowém najobszerniejszém; kamienny samotny szałas nad jeziorem najwyższém, cisza grobowa tego olbrzymiego ustronia; echo Siklawéj wody krążące nieprzerwanym szumem po szczytach zamykających dolinę, oto kilka rysów głównych tego miejsca.
Upał i czystość wody do niewypowiedzenia zachęciły mię do kąpieli w jeziorze nad którém znalazłem się, chciałem téż niby ochrzcić się jako przypuszczony już do tajemnic Tatrów; kąpiel moja bardzo krótko trwała, dla nadzwyczajnie zimnéj wody.
Rozpatrzywszy się w okolicy Pięciu-stawów, bo na ich obejście nie mieliśmy czasu, i zjadłszy obiad, ruszyliśmy ku Morskiemu oku. Była czwarta z południa. Kierunek nasz był na wschód. Najbliższe przejście mieliśmy przez górę Mnich zwaną, u jéj to podnóża na stronie przeciwnéj leży Morskie oko; ale podobna przeprawa nie była dla nas wszystkich: samo wejrzenie na owe skały nagie, prostopadłe, już nie jednemu z nas odejmowało ochotę doświadczyć siły swojéj głowy i zręczności nóg, postanowiliśmy więc okrążyć ten szczyt i to wyboczenie nie było bez trudu i niebespieczeństw.
Z początku, doliną Pięciu-stawów, szło nam jako tako: nie było tam innych zawad jak ogromne kotliny, zawalone kamieniami, które niegdyś były niezawodnie jeziorami jak dziś Pięcio-stawy, ale w téj chwili zupełnie są bezwodne, dopiéro stanąwszy na uboczu gór wiszących nad Rostokiem, poznaliśmy co to jest przeprawa przez podobne góry i zawrót głowy. Można to sobie wyobrazić jakokolwiek, przedstawiwszy górę tak wysoką, że dolina Rostok długa przynajmniéj półtory mili, zdawała się niemieć jak kilkaset sążni, a przytém gładką prostopadłą niemal i ściéżkę równoległą do dna przepaści, po śliskich trawach, zaledwie poznaczoną śladami kóz i strzelców. Dla mnie była to chwila przypomnienia sobie roskoszy niebespieczeństw. Jest-to jedno z tych miejsc, które mniéj śmieli przebywają tym sposobem, że im zawiązują oczy i postępują prowadzeni przez dwóch gorali, z których jeden idzie przodem a drugi z tyłu.
Co do mnie, mogę pochlubić się, że sami gorale oddawali sprawiedliwość śmiałości i zręczności jakie okazywałem w téj przeprawie. Byłem zawsze na przodzie i w znaczném oddaleniu od reszty towarzystwa. Ileż razy chcąc wypocząć, nie mogłem inaczéj tylko oparłszy się o górę któréj bokiem szedłem — takiéj prostopadłości są te ściany, a w tedy pod nogami miałem przepaść, nad którą podemną tylko orły krążyły.
Po takiéj przeprawie dościgliśmy wreszcie grzbietu Swistowéj góry. Z téj wysokości, w ogromnéj pod nami głębi, dójrzeliśmy Morskie oko; wtedy poznaliśmy jak znacznie wyżéj leżą Pięcio-stawy.
Około 6-téj stanęliśmy nad Morskiém okiem.
To miejsce, dla jego przystępności z powodu wygodnéj drogi, (nie téj którą myśmy wzięli) jest jedném z tych miejsc w Tatrach, które wielu bardzo zwiedza, podziwia, a nie jeden opisuje. Morskie oko nie zrobiło na mnie wrażenia jakiego się spodziéwałem, niezawodnie dla tego żem już widział Pięcio-stawy. Mimo to zasługuje na to co o niém mówią. Ma swoją piękność niepospolitą, a sobie tylko właściwą. Jest to wielka masa wody zamknięta w jeziorze okrągłém, którego powierzchnia zajmuje 70 morgów; brzegów tak rozległych, że człowieka stojącego na brzegu przeciwnym dójrzéć niemożna, a czemu na piérwszy rzut oka trudno uwierzyć, tak mniejszém wydaje się z powodu olbrzymich wysokości które je dokoła otaczają. I my byliśmy ofiarą tego złudzenia, ale dwie próby sprostowały nasz sąd o niém. W nadziei że się prędko dostaniemy do brzegu przeciwnego, usiedliśmy na stojący tam statek (rodzaj promu) i w pięć wioseł silnie pędziliśmy; w półgodziny pokazało się z oddalenia brzegów, żeśmy jeszcze w połowie nie byli; późniéj strzelaliśmy kulami, ale te przy wszystkich swoich podskokach, nie dosięgały nigdy ani połowy jeziora.
Głębia Morskiego oka jest niezmierzona. Może nie jest bez zasady to twierdzenie, że jezioro to łączy się z morzem, że woda jego z morza przychodzi; bądź co bądź, głębokość jeziora w pewnéj odległości od brzegów dotąd nie jest docieczona.
Na środku Morskiego oka jest wir wielki.
Ryby dają się tu widziéć, a czasem nieznanego rodzaju. Powiadał mi człowiek wiarogodny i miał na to świadków, że w roku zeszłym ukazała się im niedaleko brzegu ryba z głową nad wodę podniesioną, do kociéj podobną. Gorale także powiadają, że przed laty kilkunastu, jakaś ryba nieznana im, porywała pijące owce a szczególniéj czarne: pastérze zasadzali się ze strzelbą, dali do niéj ognia skoro się pokazała i odtąd już jéj nie widzieli.
Przezroczystość wody Morskiego oka jest rzeczywiście więcéj niż szklanna, przypomina to co wiémy o przezroczystości wody północnych stron Oceanu: na dnie kilkunasto-sążniowéj głębokości widzisz najdrobniejsze prawie przedmioty, jak za szkłem.
Dwoma głównie przedmiotami, godnemi widzenia, odznacza się okolica Morskiego oka. — Piérwszym jest jezioro zwane Czarny-Staw. Leży one we wschodniéj stronie Morskiego oka, w obrębie tychże samych szczytów nabrzeżnych, ale na podniesieniu wyższém mniéj więcéj o sto sążni. Jest-to jakby ustęp w skałach Morskiego oka, wodą zapełniony. Woda jego wylewa się w potoku, rodzaju wodospadu, i spływa do Morskiego Oka.
Od południa znowu stoi góra skalista Mnich zwana. Ma ona w saméj rzeczy podobieństwo siedzącego Zakonnika z odrzuconym kapturem; a dłuższe wpatrzenie się, daje dokładnie rozpoznać twarz, brodę i inne części ludzkiéj postawy.
Nie wiele wód zewnętrznych zasila Morskie Oko. Oprócz wodospadu z Czarnego-Stawu i potoku który się spuszcza po przepaścistéj skale ze strony zachodniéj, innych wód nie dostrzegłem: zdaje się że główny zapas wody tego jeziora na dnie jego być musi, gdyż odchód wody tworzącéj Białkę, każe się domyślać obfitego jéj przypływu.
Zajmującym także szczegółem tego miejsca, jest echo, zwłaszcza echo wystrzału z ręcznéj broni. Trwa ono minut kilka jak grzmot największy, obchodzi dokoła jezioro, i w chwili kiedy głuchnie w jednym punkcie, odzywa się w drugim z tém większą siłą.
Gasnący dzień nakazywał pożegnać roskoszną tę okolicę. Słoneczna łuna błąkała się jeszcze po szczytach nadbrzeżnych, ale w dolinie Morskiego oka zmrok już szarzał. Strzeliliśmy kilka razy na odjezdném i pożegnawszy się przez echo z okolicznemi górami, wsiedliśmy na konie czekające nas przy Morskiem oku i wróciliśmy do Leśniczowstwa tą samą drogą, która nas aż do Rostoku przyprowadziła.
Taka podróż niemoże zaspokoić, rozdrażni tylko, przez pół odsłoni wdzięki gór; pragnąłem ją powtórzyć, inaczéj się stało; musiałem przestać na 13 Sierpnia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.