Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

prawą świeżości porannej; ten nigdy nie pojmie téj tajemniczéj, błogosławionéj władzy, jaką góry wywierają na wszystkie zmysły, czucia, na całą istotę człowieka: zdaje się że przyroda rozkochana we wdziękach Boga, weselsza tutaj niż gdzieindziéj, swobodniejsza, udziela swojego szczęścia każdemu co na równi z nią Boga czuć potrafi.
Jechałem w ciągłém zachwyceniu. Las świerkowy ciągle prawie towarzyszył naszéj drodze. Niekiedy uchylał się a wówczas powitała nas z boku jakaś roskoszna dolina, jakaś góra naga w swojéj wysokości od stóp aż do szczytu; czasem błysnęła Białka grająca wiecznym szumem, głuchym jak z przepaści. Tak minęliśmy Niebieską dolinę, polany: Głudową i Klinkówkę. Droga wciąż prawie spuszczała się ku dołowi. Na raz ujrzeliśmy się na Polanie zwanéj Łysa, przy brzegu Białki, u stóp Wołoszyna. Do koła jeżyły się Tatry, w niższéj połowie świerkami ocienione, wyżéj ciemne plączącém się kozodrzewiem, a jeszcze wyżéj nagie. Wstąpiłem tam do gmachu, do którego przez sen oddalenia tak długo tęskniłem!
Nagi Wołoszyn, zaledwo nędzną murawą i mchem przystrojony, z głową przypruszoną śniegiem, stał tu jak odźwierny.
Pojrzałem do koła! Setne wąwozy rozbiegały się w różnych kierunkach, pomiędzy góry rozmaitego składu, rozmaitéj postawy i wysokości; z każdego wybiegał potok i zapraszał do siebie; obiecywał przewo-