Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Można to sobie wyobrazić jakokolwiek, przedstawiwszy górę tak wysoką, że dolina Rostok długa przynajmniéj półtory mili, zdawała się niemieć jak kilkaset sążni, a przytém gładką prostopadłą niemal i ściéżkę równoległą do dna przepaści, po śliskich trawach, zaledwie poznaczoną śladami kóz i strzelców. Dla mnie była to chwila przypomnienia sobie roskoszy niebespieczeństw. Jest-to jedno z tych miejsc, które mniéj śmieli przebywają tym sposobem, że im zawiązują oczy i postępują prowadzeni przez dwóch gorali, z których jeden idzie przodem a drugi z tyłu.
Co do mnie, mogę pochlubić się, że sami gorale oddawali sprawiedliwość śmiałości i zręczności jakie okazywałem w téj przeprawie. Byłem zawsze na przodzie i w znaczném oddaleniu od reszty towarzystwa. Ileż razy chcąc wypocząć, nie mogłem inaczéj tylko oparłszy się o górę któréj bokiem szedłem — takiéj prostopadłości są te ściany, a w tedy pod nogami miałem przepaść, nad którą podemną tylko orły krążyły.
Po takiéj przeprawie dościgliśmy wreszcie grzbietu Swistowéj góry. Z téj wysokości, w ogromnéj pod nami głębi, dójrzeliśmy Morskie oko; wtedy poznaliśmy jak znacznie wyżéj leżą Pięcio-stawy.
Około 6-téj stanęliśmy nad Morskiém okiem.
To miejsce, dla jego przystępności z powodu wygodnéj drogi, (nie téj którą myśmy wzięli) jest jedném z tych miejsc w Tatrach, które wielu bardzo zwie-