Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/Kraków, 7. sierpnia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kraków, 7. sierpnia.

Z obrazem najdroższym Tereni w umyśle i w oczach, zasnąłem onegdaj. Przespałem czy przemarzyłem w półśnie, zaledwie trzy godziny i o szóstej byłem już ubrany. Ranek prześliczny, słoneczny nastroił mnie wesoło i dobrze. O siódmej rano udałem się do kościoła św. Stefana. Serdecznie pragnąłem by Terenia nie dowiedziała się wcześniej o mojej obecności w Wiedniu i manewrowałem tak, by służba odgadła moją intencję. Chciałem ujrzeć jakie na Tereni wywrę wrażenie, gdy mnie zobaczy niespodziewanie. W kościele, w bocznej nawie stojąc przy filarze, czekałem na nią.
Wspaniałość świątyni i samotność, byłem bowiem pierwszym, który tam wszedł po otworzeniu drzwi, usposobiła mnie dziwnie uroczyście. Miałem wrażenie, że będzie się odbywał za chwilę mój ślub z Terenią... i jakieś podniosłe święte wzruszenia uczułem w piersiach. Nagle myśl ostra, jak cierń, nasłana przez szatana chyba, ukłóła mnie w samo serce. Oczyma okrutnej wyobraźni ujrzałem Terenię wchodzącą do świątyni z Orliczem. Targnąłem się jak ściągnięty batem. Skąd podobna potworność myśli?... Ha, mogą mieszkać w innych hotelach ze względu na przyzwoitość, podyktowaną przez ciotunię — drwił dalej szatański podszept. Rozszarpałbym własny mózg za takie przypuszczenia. Przebiegłem kościół wzdłuż i wszerz, jak warjat opętany furją straszliwej wizji. Gdyby tak się stało istotnie palnąłbym sobie w łeb. Znam siebie, nie zniósłbym takiej porażki najdroższych uczuć i najbardziej wytęsknionych marzeń, nie zniósłbym utraty Tereni....
Zdawało mi się, że czekam wieki... nie mogłem zdobyć się na zimną krew.
Wtem na jasnem tle drzwi w głębi, ujrzałem cień smukłej postaci. Ona! Tak, Terenia! Weszła sama. Nie zerwałem się, by biec do niej pędem, tylko dlatego, że stałem zahypnotyzowany widokiem jej postaci. Szła prędko, środkiem nawy, lekka i zgrabna, dziwnie drobna przy ogromie świątyni. Dążyła wprost przed wielki ołtarz. Pożerałem ją chciwemi oczami. Terenia uklękła przy kracie presbiterjum, podniosła oczy na ołtarz, a ja... ja nie ruszałem się z miejsca jak wkuty w posadzkę.
Ciemna, wiotka postać dziewczęca modląca się w skupieniu, to wszakże Terenia, moja Terenia i, ja, jeszcze nie jestem przy niej?...
Patrzyłem na nią. Kapelusz panama z białym woalem ślicznie otulający jej główkę, odsłaniał mi leciuchno jej profil ładny, wdzięczny w rysunku i taki uroczy. Nagły poryw uniósł mnie ku niej. Panując nad sobą, podszedłem krokiem spokojnym i z lewej strony ukląkłem przy niej.
Odwróciła do mnie główkę gwałtownym ruchem i, zakwitła mi nagle cała jak róża opromieniona słońcem. Odruchowo zerwała się z kolan, niby ptak do odlotu, lecz ja silnie zatrzymałem ją za rękę.
— Tereniu!...
Sam nie wiem jak mi to imię spłynęło na usta. Patrzyłem w jej oczy zdumione bezmiernie, pełne iskier szczęścia, pełne pytania, takie cudowne w tym wyrazie jedynym. Musiała dostrzec zachwyt najwyższy w moich źrenicach, bo spłonęła jeszcze jaskrawiej. Długie, ciemne rzęsy jej zatrzepotały, niby skrzydełka jaskółek, nad przezroczą tonią głębokiego jej wejrzenia. Spuściła oczy, na chwilę i znowu z nieopisanym urokiem podniosła je na mnie ufne i gorące. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu tak bardzo wymownem. Słowa były nam zbyteczne w onej minucie. Pochyliłem nisko czoło i rączkę jej uwięzioną w mojej dłoni przycisnąłem do ust. Sięgnąłem po drugą, oddała mi ją serdecznie. Usłyszałem jej szept.
— Czy to nie sen? skąd pan tu?...
— Jechałem do ciebie i po ciebie, przeczucie zatrzymało mnie w Wiedniu.
Cała promieniująca uśmiechem, cofnęła ręce z moich dłoni, ruchem łagodnym i, oczyma wskazała mi ołtarz. Zrozumiałem ją.
Obejrzałem się na kościół. W ławkach siedziało kilkanaście osób; skąd i kiedy tu wleźli?....
— Chodźmy stąd! — szepnąłem.
— Zaraz będzie msza, zostańmy proszę.
Za to spojrzenie i za ten słodki szept mógłbym jej tu publicznie paść do nóg. Klęczałem bardzo blisko, tak, że ramieniem dotknąłem jej ramionka.
— Czy pani otrzymała moje listy?...
— Tak na dwa dni przed wyjazdem z Rzymu, te listy zdecydowały o moim powrocie.
— Więc odgadłaś, że przyjadę do Rzymu jeśli....
— Tak, ale....
W tej chwili wyszedł przed wielki ołtarz ksiądz ze mszą. Terenia wydobyła z woreczka list i podała mi go. Schowałem go w dłoni.
Ofiara się rozpoczęła.
Spojrzałem na kopertę z marką austrjacką... adres mój do Uchań. Rozerwałem list.
„Wiedeń, 5. sierpnia“... więc odgadłem; do mnie pisała dziś w nocy. Stojąc tuż obok Tereni czytałem:
„Drogi panie Romanie. Listy pana otrzymałam w chwili, gdy byłam bardzo nieszczęśliwa. Od kilku dni bowiem jestem w niełasce u cioci Hańskiej i to mnie boli, bo przedtem była dla mnie zawsze bardzo dobra. Ale odmówiłam mojej ręki Albertowi, który jest moim stryjecznym bratem, a którego chcieli koniecznie ożenić ze mną. Nie mogło się to stać nigdy a tem bardziej wtedy, gdy poznałam pana. Teraz zrozumiałam, że wysyłając mnie tak impetycznie do cioci Hańskiej, stryj Piotr chciał mię przedewszystkiem usunąć od pana, po tym balu, tak pełnym drogich wspomnień. Nic mi nie mówiono o Albercie, który nas spotkał dopiero w Wiedniu, był to dyplomatyczny wybieg nawet przed moją mamą; mama nie życzy sobie — wogóle małżeństwa dla mnie. Było mi smutno, ach jak smutno! Po balu zostałam z obrazem pana w duszy wyrytym głęboko. Wiedziałam, czułam, że pan przyjedzie do Porzecza i pragnęłam odwlec wyjazd do Krakowa narzucony mi niespodziewanie, ale nie zdołałam dokonać tego. I oto pan tam był na drugi dzień po moim wyjeździe. Przeczułam, że adresu mego nie dadzą panu w Porzeczu, ale byłam pewna, że gdy drogi pan zechce mnie odszukać, to zwalczy wszelkie trudności. I odgadłam dobrze. Drogi panie Romanie, więc słowa pana w tym niezapomnianym walcu to nie był wpływ chwilowego wrażenia?.... więc pan mnie istotnie kocha i chce mieć mnie dla siebie? Jakżem ogromnie szczęśliwa! W listach pana jest taka siła uczucia, taka potęga woli, że mi pan wprost rozkazuje, bym życie mu oddala z ufnością. Uczynię to bez wahania, bo i ja kocham pana serdecznie i z radością w sercu żoną pana zostanę. Teraz kiedy mi pan wyznaje swoje uczucia tak szczerze, kiedy jestem ich pewna, muszę również wyznać, że i ja tak samo, jak najdroższy pan, odrazu wtedy, w lesie, odczułam, że pan jest tym, którego jedynie pokochać mogę; bo nikt nigdy nie wywarł na mnie takiego wrażenia jak właśnie pan. Byłam tak dalece pod pana wpływem, że czułam się już jego od tam tej chwili.
Jakie to dziwne, prawda?...
„Los nas złączył z sobą na tej rzece jakby złotemi więzami i odrazu w sercu mojem zapalił płomienie dla ciebie. Pragnę płomieniem tym pochłonąć cię, jedyna moja, by serca nasze stopiły się w tym ogniu świętym w jeden bezcenny klejnot szczęścia i zachwytu. Dziś ci już przysięgam, Tereniu moja, że gdy zechcesz życie swe ze mną podzielić, jedynem dążeniem mojem będzie opromienić ci przyszłość przy moim boku, osłodzić ją moją miłością. Chcę abyś wsparła główkę na mojej piersi z ufnością i wiarą w naszą wspólną drogę życia. Chcę z cudownych spojrzeń oczu twoich czerpać siłę na życie całe i wiarę bezmierną i urok, a z ustek twych pić rozkosz, najdroższa“....
Cytuję słowa z listu drogiego pana, by go zapewnić, że płomień twego serca był bardzo silny, skoro odrazu pochłonął mnie i przykuł na całe życie. Wszystko to co mi obiecujesz, drogi panie Romanie, napełnia mnie szczęściem niewysłowionem, a to, czego odemnie żądasz, będziesz miał, ofiarowane ci z głęboką wdzięcznością za taką jak Twoja miłość. Chcę być dla ciebie, drogi panie, skoncentrowaniem wszystkiego co najdroższe w życiu, najwierniejsze i najpiękniejsze, byś całe życie wspominał chwile naszego spotkania się na rzece, jako moment błogosławiony, ręką Bożą zesłany na nas. Chcę ci stworzyć niebo na ziemi. Czy zdołam?... O to błagam Boga, by mi pozwolił urzeczywistnić moje marzenie“....
List ten ukochany kończył się zawiadomieniem, że jedzie do Krakowa, dokąd ma przyjechać jej matka, proszona o to jeszcze z Rzymu, w celu omówienia pewnego projektu, który powstał po odmowie danej Albertowi....
List podpisany:

Twoja Terenia.

Skończyłem go czytać gdy zabrzmiały dzwonki rzęsiście na podniesienie. Ukląkłem tedy znowu obok Tereni i, za jej przykładem pochyliwszy nisko głowę, szepnąłem wzruszony do głębi duszy:
— Podaj mi rączkę, dziecko.
Podała mi prawą, po pod ramieniem lewej. Ująłem ją w silnym uścisku i wciąż pochylony szepnąłem znowu.
— Dziękuję ci, najdroższa, za ogrom szczęścia jakie mi dajesz, Tereniu moja.
— Tak, jestem twoją — odszepnęła ufnie z prostotą. Podniósłszy głowy utonęliśmy w swoich oczach z rozkoszą prawie boskiej ekstazy. Niewidzialne prądy łączyły nas w szczęściu i spajały twórczą mocą zachwytu. Ściskałem jej rączkę, jakby już ręce nasze wiązała mistyczna stuła. To był pierwszy istotny moment naszej wspólnej przysięgi. I wtedy nagle, z radością przypomniałem sobie mój szafir nabyty wczoraj.... Miałem go przy sobie. Gdy niespodziewanie klejnot ten błysnął na paluszku Tereni, spojrzała na mnie zdumiona i szepnęła z rzewnym uśmiechem, jakby trochę spłoszonym:
— To naprawdę już nasze zaręczyny?....
— Więcej, to nasze zaślubiny duchowe, jedyna moja.
Rączka jej drgnęła w moim uścisku i nie puściłem już jej do końca mszy. Odeszliśmy od ołtarza i wychodziliśmy z świątyni w widocznej tylko dla nas glorji szczęścia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Spotkanie moje w hotelu z panią Hańską, uprzedzoną przez Terenię, na chwilę przedtem o mojej obecności, odbyło się ceremonjalnie, wedle wszelkich form kodeksu światowego.
Siostra Piotra Orlicza stylem swoim przypomina brata. Dużo pozy i sztucznej uprzejmości przy dystynkcji wielkiej damy. Na bladej twarzy wyraziste oczy błękitne przy siwych włosach, ruchy metodycznie wyrachowane, nieco przesadne.
Brak jej tylko krynoliny i peruki pudrowanej, a byłaby skończonym typem markizy z dworu Ludwika XIV. Przyglądała mi się badawczo ale dyskretnie, przez szyldkretowe face a main i była grzeczna bez zarzutu. Lecz pod tą kurtuazyjną glazurą odczuwało się lodowatość mrożącą.
Pomimo, iż miałem słońce w duszy, udało mi się zachować doskonały chłód, którym bezwiednie ująłem sobie tę damę. Im bardziej byłem sztywny wobec niej, tem życzliwiej patrzyła na mnie.
Podczas wspólnego śniadania, w południe, podano mi depeszę z Rzymu.
— Odpowiedź z Quirinalu — rzekłem podając telegram Tereni. Pani Hańska przeczytała go również przez swoje szkła. Uśmiechnęła się subtelnie.
— Gdyby nie... ostatnie wypadki i list pana do Tereni, byłybyśmy teraz w Ankonie o ile już nie na Adrjatyku. Co wtedy?...
— Wtedy podążyłbym za paniami — odrzekłem z lekkim ukłonem.
— Dokąd?...
— Tam dokąd by panie jechały.
— Wierzę, wygląda pan na człowieka, który... rapidem... dąży do swego celu, a tacy zwyciężają. Pan już jechał do nas z palmą zdobywcy. Nieprawdaż?...
— Nie, pani, jechałem dopiero po ową palmę, z bardzo silnem pragnieniem, z niezłomną wolą by ją zdobyć. Lecz, czy ten błogosławiony laur uwieńczy moje czoło, nie byłem bezwzględnie pewny.
— Czyż pan wogóle bywa czego nie pewny?...
— Gdy chodzi o największy skarb człowieka, o szczęście własne, — skłoniłem nisko głowę ku Tereni — potrafię się nawet trwożyć.
Pani Hańska podniosła do oczów lornetkę. Po chwilowej obserwacji, podczas której zamieniliśmy parę słów serdecznych z moją dziewczyną, pani Hańska złożyła szkła i uśmiechnęła się znowu dyskretnie.
— Mój brat, Piotr, jest bardzo stanowczy i przewidujący. Przeczuwa ludzi przez skórę, jak mówią... Nazywamy go Metternichem rodzinnym. Przeczuł pana i niebezpieczeństwo poważne grożące od pana Albertowi, to prawda, ale na swej dyplomacji przegrał na całej linji. No, nie docenił, że wyzywa do gry Poboga z Krąża.... i takiego jak pan... Nulle chance!
Skłoniłem się jej z chłodną uprzejmością.
— Szanowna pani pozwoli, że sprostuję; jestem Pobóg z Uchań.
— Och, to brzmienie nowe! Pobóg z Krąża to tak samo, jak...
— Święty Franciszek z Assyżu — palnąłem rozdrażniony.
Dama zaśmiała się tracąc na swej sztywności.
— Prawie! jeśli chodzi o ścisłość w skojarzeniu nazwisk. No, na świętego pan nie wygląda co prawda! Lepsze byłoby jakieś porównanie rycerskie, naprzykład: Spytko z Melsztyna, lub Zawisza Czarny, albo bohaterskie:...Orland szalony — uśmiechnęła się — bo chociaż to ostatnie to tylko imiona z przymiotnikami, nie zaś z nazwą miejscowości, lecz jednakowo same się bezwzględnie nasuwają na usta. Zatorzeccy mogą być właścicielami ziemskiego majątku Krąż, lecz ideowo Krąż zespala się tylko i zawsze z Pobogiem. Istnieje zresztą ogólne przekonanie, że Zatorzeccy są uzurpatorami na Krążu przez jakiś straszny błąd ludzki, czy ironję losu, czy chwilowy kaprys przeznaczenia, ale tylko przypadkiem.
Zastanowiły mnie te słowa pani Hańskiej. Nie powiedziałem jej oczywiście o odnalezieniu kopji testamentu, ani o tem co mnie w ogóle spotykało w Krążu. Od Tereni zaś wiem, że jej również nie powtarzała moich zwierzeń, które tylko poufnie wyznałem Tereni wtedy, w lesie, nad rzeką. A zresztą i Terenia mi wówczas wyjawiła taką samą opinję ogółu.
Śniadanie zbliżyło nas z ciotunią. Wierna dawnym obyczajom, dama ta, miała pewne skrupuły by Terenia jechała sama pod moją opieką do Krakowa, lecz czułem, że się krępuje wyjawić to głośno przedemną. Terenia ułatwiła jej wybrnięcie z sytuacji.
— Ależ cioteczko — rzekła z figlarnym uśmiechem — przecież miałam jechać z Wiednia zupełnie sama, więc chyba tylko wtedy cioteczka mogłaby się obawiać o mnie?...
Pani Hańska pogroziła nam palcem z wytworną minką markizy.
— No, no, nie obawiajcie się, towarzyszyć wam, niestety, nie mogę. Ostatnie wypadki pokrzyżowały mi już zupełnie dawne plany.
— A prosiłam ciotunię, że pojadę sama z Rzymu. Nie i nie!... to już nie moja wina.
Ach, petite, za wiele wzbudzasz interesu w pasażerach, zwłaszcza oczy Włochów nazbyt cię przepalały. Chociaż nie chciałaś być Orliczową, lecz mam do ciebie słabość.... Zresztą wiodło mnie tu widocznie przeczucie, że ja będę pierwsza, która uściska was jako narzeczonych.
Wyciągnęła do nas ręce.
Ucałowałem je skwapliwie i gorąco, głowy nasze z Terenią zetknęły się z sobą przy objęciu pani Hańskiej.
— Daj Boże, by ta moc... upiorna, którą pan zahypnotyzował naszą, no... i swoją już Terenię, trwała zawsze w jednakowej potędze uroku. Co do Tereni to jestem pewna, że jej czaru nigdy pan nie wyczerpie i nigdy się nim nie nasyci. To nasza petite charmeuse!
— Tak, i dla mnie jest, od pierwszej chwili poznania i pozostanie na zawsze Therése enchanteresse — rzekłem tuląc rączki Tereni do swoich ust.
Ciotunia klasnęła wytwornie w palce, iskrzące się brylantami.
— Tres chic! Znakomicie powiedziane! No na takie określenie jużby się Albert nie zdobył nigdy.
Ucałowała mnie w głowę rozpromieniona.
Zdaje mi się, że pan może być despotą, ale despotą... aksamitnym... a taki jest najniebezpieczniejszy. Strzeż się Tereniu — rzekła wdzięcznie.
Lody zostały przełamane i stopniały odrazu w atmosferze obopólnej serdeczności. Ciotunia obiecała nam, że będzie na naszym ślubie, a żegnając nas na kolei, zastrzegła, aby Terenia zatrzymała się w Krakowie, nie u niej, gdyż mieszkanie jej puste, lecz u pani Śniadeckiej, jakiejś serdecznej przyjaciółki pani Orliczowej. Widząc w ręku Tereni ogromny pęk róż szkarłatnych, pani Hańska uśmiechnęła się swoim subtelnym uśmieszkiem i rzekła na pożegnanie:
— Niech te róże będą jedynym płomieniem między wami.
— Jakto, tylko tyle nam pani życzy?!... — udałem oburzenie odgadując jej intencję.
— Och, na czas podróży, zaznaczam — zmrużyła dowcipnie oczy. — Chcę być spokojna o moją pupilkę.
Skłoniłem się jej głęboko, kładąc rękę na sercu.
Pociąg ruszył.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W przedziale wagonu oprócz nas było jeszcze parę osób, które drażniły mnie niepomiernie. Siedzieliśmy z Terenią naprzeciw siebie. Mogłem patrzeć w jej oczy prześliczne, koloru ciemnych fiołków, mieniące się jak klejnoty pełne iskier, promienne, spoglądające na mnie z poza szkarłatnych róż z niewymownym czarem. Bardzo długie i gęste, ciemne rzęsy kryły mi często urok jej spojrzenia, a czasem z poza róż widziałem tylko jej czoło jasne, jak alabaster, gładkie, dziewicze, okolone miękko bujną falą włosów jedwabistych... i wytworne w rysunku brwi ciemne. Terenia jest niepospolitym typem, wykwintnej szatynki o jasnej cerze delikatnej, okraszonej lekkim rumieńcem. Wygląda tak, jakby była ciągle w blasku porannej jutrzenki.... Muskała ustami kwiaty a mnie przenikał dreszcz rozkosznych przeczuć i zazdrościłem różom jej ustek.
Jeden z kwiatów płonących dłużej, niż inne na jej drobnych, o kształcie różowych muszelek, wargach, zerwałem gwałtownie i przytuliwszy jego płatki do ust własnych, schowałem go do portfelu.
— Będzie mi symbolem twoich ustek, do czasu, aż...
— Za chłodny i prędko straci świeżość — odszepnęła i jednocześnie oblała się szkarłatem krwi, jak te róże w które teraz wtuliła całą twarzyczkę, zmieszana a taka urocza.
Uniesiony szaleńczo jej słowami, pochyliłem się ku niej, lecz oprzytomniałem rzuciwszy wzrokiem na przygodnych towarzyszy podróży.
Dwóch Austrjaków i jakaś starsza niewiasta rozmawiali z ożywieniem często obserwując nas.
Terenia zrozumiała mnie i uśmiechnęła się zabawnie.
— Ci także odgadli w nas narzeczonych, tak samo jak i portjer w Erzherzog-Karl, który nam taką owację życzeń wypowiedział na pożegnanie, jakby toast weselny. Wszystko to robi ten potop róż od pana.
Odpowiedziałem jej, że portjer mógł mieć dużo powodów do uważania mnie za jej narzeczonego, początkowo zaś zapewne za odpalonego konkurenta.
Terenia była uszczęśliwiona, że tak przejednałem ciotkę Hańską, która w Rzymie, po zerwaniu z Albertem, okazała jej dużo niezadowolenia, nawet chłodu. Wtedy Terenia napisała do Porzecza do matki, prosząc ją by przyjechała do Krakowa, gdzie chciała zawiadomić matkę o swoim projekcie poszukania posady dla siebie, gdyż wobec tego co zaszło nie mogłaby, w swojem mniemaniu, mieszkać teraz w Porzeczu.
Gdy usłyszałem o tym projekcie posady dla niej, zaciąłem zęby, byłem zły. Wyczuła wyrzut w moim wzroku i pochylona lekko ku mnie, szepnęła tonem usprawiedliwienia:
— Wszakże nie mogłam przeczuć, że będę... żoną pana, a stryjowi narzucać się teraz nie chciałam.
— Moje słodkie, dzielne dziecko, rozumiem cię zupełnie.
Ze czcią uścisnąłem jej ręce, nizko chyląc czoło. Opowiedziała mi, że przeżyła chwilę niezwykłą w kościele św. Stefana, gdy wyjeżdżała do Rzymu. Rano, w dniu wyjazdu, modląc się przy tej samej balustradzie presbiterjum, gdzie odbyły się teraz nasze zaręczyny, usłyszała szept wewnętrzny, a nie jej własny, że będzie moją, gdyż jesteśmy dla siebie przeznaczeni. Tak wyraźnym był ten szept, że uznała go za objawienie wyższej woli, i teraz, wracając, po moich listach, pragnęła w tem samem miejscu, podziękować Bogu za szczęście. Gdy mnie ujrzała nagle, tuż przy sobie, w pierwszej sekundzie doznała wrażenia halucynacji, spowodowanej nieustanną myślą o mnie. Zwłaszcza, że zjawiłem się jej w tem samem miejscu, gdzie słyszała wtedy głos proroczy.
Powiedziałem jej, że właśnie wówczas, tego samego ranka gdy ona przeżywała tę chwilę w kościele, ja dojeżdżałem do Wiednia. Przyjechałem bowiem w kilka godzin po ich wyjeździe.
— Szczególne! O ile przedtem bruździł mi ciągle jakiś zły duch przekorny, to od pewnego czasu odczuwam życzliwą opiekę niewiadomej mi siły nad sobą, która niemal krokami mojemi kieruje. A co najdziwniejsze, że w takich momentach prawie zawsze widzę przed sobą portret pradziada Hieronima — rzekłem w zamyśleniu.
— Pradziad opiekuje się teraz panem widocznie, ale w takim razie wolą jego było, abym ja...
— Abyś się stała mojem szczęściem, jedyna. Może to nagroda zesłana przez pradziada na mnie za krzywdę wyrządzoną jego synowi.
I opowiedziałem Tereni o swoich poszukiwaniach w Krążu, uwieńczonych odnalezieniem kopji testamentu i spowiedzi Halmozena. Naturalnie na razie nie wyjawiałem tajemnicy tego drugiego dokumentu.
Terenia zaciekawiła się całą tą sprawą, ale gdy ją spytałem, czy mi radzi dochodzić praw swoich na zasadzie odnalezionej kopji, odrzekła z żywością:
— Teraz? Za życia pani Zatorzeckiej, nigdy! I pan chyba tego nie zrobi? To byłoby publiczne oskarżenie staruszki, strasznie kompromitujące. To by ją mogło zabić. Jeśli istotnie ona ukryła testament i z taką krzywdą brata na sumieniu potrafi żyć, to jednak jestem pewna, że z takim ciężarem nie zdoła umrzeć. Sumienie się w niej ocknie i przemówi groźnie, może nawet dopiero w godzinie zgonu, ale wtedy byłby wasz odwet naturalny, ręką Boga sprawiony. Wtedy, o ile by to nastąpiło, Pobóg nic nie miałby sobie do wyrzucenia i z kryształowem czołem objąłby w posiadanie należne mu dziedzictwo.
Patrzałem na nią z zachwytem i miałem ochotę całować jej stopy.
— Jesteś stworzona na żonę dla Poboga — rzekłem z dumą — bo i my z ojcem nie pokusimy się o Krąż, zwłaszcza za życia babki, i wogóle nie chcemy już mieć do niego pretensji, chociaż horoskopy przyszłości Krąża w rękach Gabrjela i Ślazów... nieciekawe.
— I to zapewne najwięcej trapi babkę Zatorzecką — odrzekła Terenia.
Zamyśliła się nagle trochę smutno. Gdy spytałem o powód tego smutku spojrzała na mnie łzawemi oczami.
— Lękam się spotkania z mamą — szepnęła — mama ma również taki dramat w duszy, który ją dręczy i czasem do absurdu doprowadza... a teraz, gdy się dowie, żeśmy zaręczeni...
— Czyżby mama chciała występować przeciw twojej woli, dziecko?...
— I szczęściu niech pan doda. Ale mama upatruje szczęście w innych celach życia... dla mnie szczególnie. To jest wiecznym cieniem między nami. Kocham mamę bezmiernie i świętą jest dla mnie jej wola, lecz zawsze mam złe uczucie, że jest w mamie jakiś wyrok na mnie tak ciężki, że go nie zmogę. A wtedy....
— Rozumiem o czem mówisz, ale teraz już nie możesz się obawiać, by żądanie mamy, abyś została zakonnicą mogło trwać dalej. Teraz już ja zamykam kategorycznie drogę do podobnych projektów i proszę cię, Teruś najdroższa, nie zakłócaj spokoju sobie i nie psuj nam chwil szczęścia takim zgrzytem.
— Pan nie zna mamy. Najzacniejsza, złota dusza ale prawie do manjactwa oszołomiona swoją ideą.
— Jaką ideą? — spytałem nagle zaniepokojony.
— Och to długa historja, nie mówmy o tem.
Ożywiła się, oczy jej błysnęły weselem.
— Pamięta pan wtedy w lesie pod jodłami, nad rzeką, gdy mi pan opowiedział o Krążu, chciałam mu również opowiedzieć naszą historję rodzinną i przerwał nam Krzepa... Jaka to była cudna noc!...
— Pamiętam, Teruś, każdy najdrobniejszy szczegół spotkania się naszego, każde słowo twoje i każdy uśmiech. To była nasza noc Opatrznościowa, noc świętojańska, która dała nam w posiadanie kwiat paproci.
— Tak, tak! i on będzie nam kwitł, darząc nas szczęściem całe życie! Więc dobrze się stało, że Krzepa przeszkodził mi w opowiedzeniu smutnej historji. Zostało wspomnienie tylko promienne. Historję mojej rodziny opowiem panu później.
— Jak chcesz i kiedy chcesz. Ale jeszcze słówko. Pisałaś w liście do mnie, że wysłanie ciebie do cioci Hańskiej było dyplomatycznym wybiegiem stryja przed mamą. Więc mama nie wiedziała o projekcie, wydania ciebie za Alberta?
Terenia uśmiechnęła się, ślicznie mrużąc oczy.
— Owszem projekt ten był mamie wiadomy, lecz nie uważała go za groźny. Albert to mój stryjeczny brat, miałam dla niego zawsze uczucie tylko siostrzane. O tem, że on będzie z nami w podróży stryj ukrywał i przed mamą i przedemną; to była tajemnica. Zresztą Albert....
Pochyliłem się do niej i biorąc jej rączki spytałem patrząc w oczy przenikliwie, z uśmiechem.
— No, proszę mi się tu zaraz wyspowiadać, jaki jest ten mój rywal?...
Pochyliła główkę przekornie.
— Już nie rywal!... Albert to chodząca encyklopedja medyczna i prosektorjum razem. On jest ciągle w todze przygnębiającej powagi. Miałam wrażenie, że on patrząc na mnie rozpatruje mnie przedewszystkiem anatomicznie. Umiał rozmawiać tylko o tem i o roślinach leczniczych. Nawet kwiaty, pozbawione tych walorów, były dla niego tworami bezwartościowemi. Muzyki nie lubił, męczyła go. Ile razy dla mnie poszedł na operę lub na koncert, był rzetelnie znudzony i zapewne myślał wtedy także o prosektorjum, które wszędzie zwiedzał z pasją.
— Trzeba mu było grać ciągle „Taniec szkieletów“... możeby go to przez analogję zainteresowało.
— O... jaki złośliwy! — zaśmiała się Terenia. — „Taniec szkieletów“ zapewne oburzyłby go jako profanacja. Ja się boję takich ludzi, którzy nie lubią muzyki i kwiatów. Kiedyś w Rzymie, na spacerze w ogrodach botanicznych, włożyłam mu umyślnie do butonierki śliczną złoto-żółtą różę. Krępował się ją wyrzucić, bo przecie zabiegał o mnie, ale krzywił nos, bo go zapach drażnił i wreszcie tak zmajstrował, że niby to zgubił różę i udawał zasmuconego....
Potem dałam mu białą kameiję, to taki zimny martwy kwiat, jakby tylko dla niego, ale i ten spotkał podobny los. Stary Rzym nie interesował go wcale, nawet gniewał, a na moje zachwyty Albert odpowiadał niezmiennie, że to są gruzy bezpożyteczne.
Wstrząsnąłem się na takie bluźnierstwo. Terenia to zauważyła.
— A widzi pan! Dokuczałam mu za to strasznie, ale nie przekonałam go. Jedynie lubił drogę Apijską i na Via Apia mi się oświadczył.
— Tego momentu właśnie zupełnie sobie nie wyobrażam.
— Może pan być pewny, że był zastosowany stylem do tych starych grobów, wśród których zebrało się Albertowi na wyznanie. Biedny Albert, żal mi go. Życzę mu szczęścia z całej duszy. Jest dobry, przystojny, podobny do cioci Hańskiej, jakby jej syn, tylko blondyn, nie siwy oczywiście. Ciocia miała do mnie żal za niego. Ależ ja jemu nigdy szczęścia bym nie dała, to niemożliwe, nie, nie!... pokiwała główką energicznie.
— O swojem szczęściu nie mówisz? — spytałem głucho.
— Moje szczęście było już zdecydowane w sercu, wtedy, w noc świętojańską.
Ogarnęła nas nowa fala uroku.
Po chwili Terenia rzekła w zamyśleniu.
— Ciocia Hańska pragnęła zawsze abym wyszła za Alberta i swatała mnie z nim, jeszcze wówczas, gdy po ukończeniu nauk w klasztorze, byłam w Krakowie na kursach, dopełniających mojej edukacji i mieszkałam u cioci. Ale teraz, gdy przyjechałam do niej z Porzecza, ciocia, zdaje mi się, odrazu zwątpiła w możliwość swoich i stryja Piotra zamiarów, co do małżeństwa mego z Albertem. Odgadła bowiem....
Umilkła i spojrzała wymownie w moje oczy. Poczem rzęsy jej opadły na policzki.
— Co odgadła? — spytałem szeptem pochylony ku niej.
— Że oddałam już serce pewnemu... szatynowi o smagłej cerze i ciemnych... uroczych oczach, w których wyczytałam, że i on... nie odda mnie... nikomu.
— Teruś! bo porwę cię w ramiona!..
Chwyciłem jej ręce tuląc je do rozpłomienionych ust.
— Panie Romanie... Rom... patrzą na nas! — szepnęła spłoszona.
— Niech cały świat patrzy, że jestem najszczęśliwszy z ludzi! — zawołałem z głębi serca przepełnionego najświętszem uczuciem dla niej i... najgorętszym ogniem.
Podróż zeszła nam jak sen piękny, lecz zbyt krótki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.