Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, proszę mi się tu zaraz wyspowiadać, jaki jest ten mój rywal?...
Pochyliła główkę przekornie.
— Już nie rywal!... Albert to chodząca encyklopedja medyczna i prosektorjum razem. On jest ciągle w todze przygnębiającej powagi. Miałam wrażenie, że on patrząc na mnie rozpatruje mnie przedewszystkiem anatomicznie. Umiał rozmawiać tylko o tem i o roślinach leczniczych. Nawet kwiaty, pozbawione tych walorów, były dla niego tworami bezwartościowemi. Muzyki nie lubił, męczyła go. Ile razy dla mnie poszedł na operę lub na koncert, był rzetelnie znudzony i zapewne myślał wtedy także o prosektorjum, które wszędzie zwiedzał z pasją.
— Trzeba mu było grać ciągle „Taniec szkieletów“... możeby go to przez analogję zainteresowało.
— O... jaki złośliwy! — zaśmiała się Terenia. — „Taniec szkieletów“ zapewne oburzyłby go jako profanacja. Ja się boję takich ludzi, którzy nie lubią muzyki i kwiatów. Kiedyś w Rzymie, na spacerze w ogrodach botanicznych, włożyłam mu umyślnie do butonierki śliczną złoto-żółtą różę. Krępował się ją wyrzucić, bo przecie zabiegał o mnie, ale krzywił nos, bo go zapach drażnił i wreszcie tak zmajstrował, że niby to zgubił różę i udawał zasmuconego....
Potem dałam mu białą kameiję, to taki zimny martwy kwiat, jakby tylko dla niego, ale i ten spotkał podobny los. Stary Rzym nie interesował go wcale, nawet gniewał, a na moje zachwyty Albert odpowiadał niezmiennie, że to są gruzy bezpożyteczne.
Wstrząsnąłem się na takie bluźnierstwo. Terenia to zauważyła.
— A widzi pan! Dokuczałam mu za to strasznie,