Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podczas wspólnego śniadania, w południe, podano mi depeszę z Rzymu.
— Odpowiedź z Quirinalu — rzekłem podając telegram Tereni. Pani Hańska przeczytała go również przez swoje szkła. Uśmiechnęła się subtelnie.
— Gdyby nie... ostatnie wypadki i list pana do Tereni, byłybyśmy teraz w Ankonie o ile już nie na Adrjatyku. Co wtedy?...
— Wtedy podążyłbym za paniami — odrzekłem z lekkim ukłonem.
— Dokąd?...
— Tam dokąd by panie jechały.
— Wierzę, wygląda pan na człowieka, który... rapidem... dąży do swego celu, a tacy zwyciężają. Pan już jechał do nas z palmą zdobywcy. Nieprawdaż?...
— Nie, pani, jechałem dopiero po ową palmę, z bardzo silnem pragnieniem, z niezłomną wolą by ją zdobyć. Lecz, czy ten błogosławiony laur uwieńczy moje czoło, nie byłem bezwzględnie pewny.
— Czyż pan wogóle bywa czego nie pewny?...
— Gdy chodzi o największy skarb człowieka, o szczęście własne, — skłoniłem nisko głowę ku Tereni — potrafię się nawet trwożyć.
Pani Hańska podniosła do oczów lornetkę. Po chwilowej obserwacji, podczas której zamieniliśmy parę słów serdecznych z moją dziewczyną, pani Hańska złożyła szkła i uśmiechnęła się znowu dyskretnie.
— Mój brat, Piotr, jest bardzo stanowczy i przewidujący. Przeczuwa ludzi przez skórę, jak mówią... Nazywamy go Metternichem rodzinnym. Przeczuł pana i niebezpieczeństwo poważne grożące od pana Albertowi, to prawda, ale na swej dyplomacji przegrał na całej linji.