Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odruchowo zerwała się z kolan, niby ptak do odlotu, lecz ja silnie zatrzymałem ją za rękę.
— Tereniu!...
Sam nie wiem jak mi to imię spłynęło na usta. Patrzyłem w jej oczy zdumione bezmiernie, pełne iskier szczęścia, pełne pytania, takie cudowne w tym wyrazie jedynym. Musiała dostrzec zachwyt najwyższy w moich źrenicach, bo spłonęła jeszcze jaskrawiej. Długie, ciemne rzęsy jej zatrzepotały, niby skrzydełka jaskółek, nad przezroczą tonią głębokiego jej wejrzenia. Spuściła oczy, na chwilę i znowu z nieopisanym urokiem podniosła je na mnie ufne i gorące. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu tak bardzo wymownem. Słowa były nam zbyteczne w onej minucie. Pochyliłem nisko czoło i rączkę jej uwięzioną w mojej dłoni przycisnąłem do ust. Sięgnąłem po drugą, oddała mi ją serdecznie. Usłyszałem jej szept.
— Czy to nie sen? skąd pan tu?...
— Jechałem do ciebie i po ciebie, przeczucie zatrzymało mnie w Wiedniu.
Cała promieniująca uśmiechem, cofnęła ręce z moich dłoni, ruchem łagodnym i, oczyma wskazała mi ołtarz. Zrozumiałem ją.
Obejrzałem się na kościół. W ławkach siedziało kilkanaście osób; skąd i kiedy tu wleźli?....
— Chodźmy stąd! — szepnąłem.
— Zaraz będzie msza, zostańmy proszę.
Za to spojrzenie i za ten słodki szept mógłbym jej tu publicznie paść do nóg. Klęczałem bardzo blisko, tak, że ramieniem dotknąłem jej ramionka.
— Czy pani otrzymała moje listy?...
— Tak na dwa dni przed wyjazdem z Rzymu, te listy zdecydowały o moim powrocie.