Duch puszczy (Bird, 1912)/Pogoń

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  VI.
Pogoń.

Kapitan Roland z uśmiechem politowania spojrzał na Telię i zeskoczył do trupa, ażeby go lepiej obejrzeć. Dziwnem mu się zdawało to tylko jedno, jakim sposobem dziki mógł być zamordowany tak blizko nich, gdy nie słyszeli najmniejszego odgłosu walki. W ramieniu prawem Indyanin miał ranę od kuli, lecz rana ta obyczajem dzikich była zatkana pożutem zielskiem, a powierzchowność jej okazywała, że ją musiał dawniej otrzymać. Śmierć nastąpiła wskutek cięcia siekierą w szczyt głowy, lecz najbardziej zastanawiało go, jakim sposobem wróg mógł podejść tak blizko Osaga, że go białą bronią zamordował. Chytrość, czujność i znana ostrożność dzikich nie pozwalały prawie przypuszczać, aby wojownik dał się podejść znienacka. W chwili gdy Roland nadaremnie usiłował rozwiązać tę zagadkę, uczuł dotknięcie ręki Telli, która mu pokazywała jakąś postać przesuwającą się w pewnem oddaleniu pomiędzy odwiecznemi drzewami. Przy zmierzchu zapadającym ujrzał on na wpół zamgloną osobę, wydającą się tak ogromną, iż łatwo można było ją wziąć za istotę nadludzką. Sunęła ona szerokimi krokami przez zarośla, ze schyloną głową, ku małemu czarnemu przedmiotowi, który toczył się przed nią, jakby drogę wskazując.
Z początku zdawało się, iż dziwne to zjawisko dąży wprost ku gromadce podróżnych, wkrótce jednak skręciło w bok, idąc za śladem poprzedzającego je zwierzęcia i szybko zaczęło się oddalać. Roland pragnął koniecznie dowiedzieć się kto to był taki i wskoczywszy na konia rzucił się za niknącym cieniem, wołając z całego gardła:
— Hej, hola! Człowieku! Przyjacielu! Duchu Puszczy! Zatrzymaj się i odpowiadaj!
Gdy reszta towarzystwa z ociąganiem się pojechała za Rolandem, widmo zatrzymało się, spojrzało w górę, a potem, nie okazując chęci zniknięcia lub ucieczki, szybkim krokiem zaczęło się zbliżać ku naszym podróżnym. Z niezmiernem zdziwieniem poznali wszyscy w mniemanym Duchu Puszczy cichego i pokornego Natana; pozorna wysokość zaczęła się zmniejszać w miarę jego przybliżania się, a owem czarnem zwierzątkiem była biedna psinka, z którą w osadzie obszedł się tak nielitościwie Ralf Stackpole.
Kiedy zamiast straszliwego jakiegoś widziadła, które spodziewano się zobaczyć, ujrzano trwożliwego kwakra, Roland nie mógł wstrzymać się od śmiechu, lecz kwakier wcale śmiać się nie myślał. Spojrzał z największem zdumieniem na Edytę i Telię, jakby się zdziwił co za szaleństwo sprowadziło biedne dziewczęta w głąb puszczy w tak niebezpieczną chwilę, poczem zwróciwszy się do Rolanda rzekł surowo:
— Przyjacielu! Czy myślisz, że się znajdujesz w mieście, w bezpiecznem mieszkaniu, że krzyczysz z całego gardła? Czy zapomniałeś, że jesteś śród dzikiej puszczy w Kentuky, napełnionej Indyanami, czyhającymi na białych?
— Indyan nie lękam się odpowiedział Roland — roześmiałem się zaś głośno, bo wziąłem ciebie, trwożliwy człowieku, za jakieś widmo, snujące się po lasach i mordujące dzikich. Że Indyanie są w lesie, wiem o tem, gdyż pastor Colbridge widział ich sześciu, a ja sam znalazłem przed chwilą tam pod drzewem trupa, ale mam nadzieję, że im z łatwością ujść potrafimy.
— Bracie, nie jest to tak łatwo, jak myślisz odrzekł Natan — i bądź przekonany, że wkrótce z nimi się zetrzesz.
— Przynajmniej nie teraz, gdyż mam nadzieję, że nas na dobrą drogę wyprowadzisz. Przedewszystkiem objaśnij mię, gdzie się znajdujemy?
— Jeżeli jeszcze kwadrans będziesz jechał w tym kierunku — mówił kwakier — to dostaniesz się do Górnego Brodu, kędy Indyanie zrobili zasadzkę.
— O Boże! — zawołał przerażony Roland — więc tyle drogi zrobiliśmy napróżno i jedynie dlatego, aby dostać się prędzej w ręce zbójców?! O, jakże Bóg łaskaw, że cię do nas sprowadził. Zaklinam cię na wszystkie świętości, doprowadź nas do Niższego Brodu lub też napowrót do osady, z której jedziemy, lub wreszcie gdzie chcesz, byle tylko te biedne dziewczęta ocalić od zguby. Wszak widzisz, że nie znając tych okolic, nie mogę dalej ich prowadzić.
— Zrobiłbym to jak najchętniej — rzekł Natan z zakłopotaniem — tylko, że to...
— Przecież nie dozwolisz, żeby je zamordowano — mówił Roland błagalnie. — Ty tylko jeden możesz nas ocalić!
— Bracie — rzekł kwakier z pokorą — wiesz, że jestem człowiekiem lękliwym i spokojnym. Bardzo łatwo może się zdarzyć, że spotkamy Indyan, którzy nie zważając na moje pokojowe usposobienie, nie będą względniejszymi dla mnie, niż dla was. Zabiją oni bez różnicy zbrojnych i bezbronnych, a w każdym razie jednemu człowiekowi łatwiej uniknąć tych potępieńców, aniżeli gromadzie z kilku ludzi złożonej.
— Nikczemny tchórzu! — zawołał kapitan, rozjuszony do najwyższego stopnia. — Jeżeli jesteś najnędzniejszym trwożliwcem jakiego w mem życiu nie zdarzyło mi się widzieć, to bądź pewien, że cię dzisiaj nie ocali twoje samolubstwo. Jeżeli okażesz najmniejszą chęć do ucieczki, natychmiast ci łeb roztrzaskam kulą.
— Jak mi Bóg miły — odrzekł łagodnie i spokojnie na tę groźbę Natan — nie przypuszczałem, ażebyś był tak niedobrym i bezbożnym. Opuszczać cię wcale nie myślę, chciałem cię tylko ostrzedz, abyś na mnie nie liczył w razie spotkania się z Indyanami, gdyż wiesz o tem dobrze, że nam, kwakrom, przelewać krwi nie wolno. Mógłbym to tylko uczynić w razie gwałtownego przymusu. Tak n. p. gdybyśmy napotkali dzikich i tybyś rzekł do mnie: Natanie! Pal w łeb tej czerwonej skórze, bo jeśli mię nie usłuchasz, ja cię do tego przymuszę — oczywiście, że pod wpływem takiej groźby będę musiał wystrzelić.
— Nie troszcz się o to — zawołał z uśmiechem Roland — nie narażę cię na tę ostateczność, gdyż będziemy unikali wszelkiemi siłami spotkania dzikich.
— Nie w twojej to mocy, mężu krwi i żelaza, gdyż Indyanie otaczają nas wokoło odpowiedział Natan.
— Bądź spokojny — rzekł z pogardą Roland — nie będę cię zmuszał do walki, tchórzu; żądam tylko od ciebie, ażebyś w razie spotkania się z Indyanami starał się uprowadzić kobiety. Ja i moi towarzysze będziemy odwrót zasłaniać i jeżeli zajdzie potrzeba, potrafimy umrzeć w ich obronie.
— Chociaż jestem człowiekiem cichym, kochającym pokój i brzydzącym się rozlewem krwi, jednakże nie mam wam za złe, że chcecie walczyć zabójczą bronią i pozbawiać życia ludzi, mających prawo to samo, co i wy, używania darów ziemskich. Lecz — mówił dalej z zakłopotaniem — sam nie wiem co czynić dalej, w którą puścić się stronę, gdyż jak powiedziałem, dzicy otaczają nas dokoła. Cukierku, mały Cukierku — dodał, zwracając mowę do psiny — nie umiem sobie poradzić; powiedz mi, co ty myślisz o tej sprawie?
— Na Boga! — zawołał zniecierpliwiony Roland. — Czy zmysły straciłeś, żeby tracić czas drogi na gawędzie z bezrozumnem stworzeniem?
— A któż ci powiedział, że zwierzę nie posiada rozumu? — odezwał się Natan poważnie. — Nikt nam tu lepiej poradzić nie może od tej psiny. Nie znasz mojego Cukierka i gdybyś go znał, nie wyrażałbyś się o nim tak pogardliwie; nieraz w chwili, gdy nie wiedziałem co począć, on mi życie ocalił. Patrz co robi; śledzi ślady i kręci ogonem, czegobyśmy ani ty, ani ja nie potrafili.
— Czyjeż on tropi ślady? — zapytał Roland, jadąc z towarzyszami za Natanem, który ruszył z miejsca i postępował w ślady małego pieska, biegnącego z pośpiechem naprzód.
— Czyje ślady tropi? — powtórzył Natan, spoglądając ze zdziwieniem i pewnym wyrazem pogardy na Rolanda. — W istocie bracie mój, wiodłeś Opatrzność na pokuszenie, zapuszczając się w te lasy z biednemi niewiastami. Czy nie poznajesz śladów waszych koni, a obok nich odcisków stopy ludzkiej?
— W istocie dostrzegam niewyraźne ślady ludzkie, lecz nie mogę odgadnąć do czego nas to wszystko doprowadzi.
— Nie możesz odgadnąć? Pokazuje się więc, że las dla ciebie jest krainą całkiem nieznaną i że lepiejbyś zrobił, gdybyś pozostał w domu. Są to ślady pięciu Indyan, którzy od godziny posuwali się za wami niepostrzeżenie.
— To okropne! — zawołał Roland, wzdrygając się na myśl o niebezpieczeństwie, które jego ukochanej siostrze z tak blizka zagrażało.
— Zapewne, że okropne — ciągnął dalej Natan — ale może będziesz miał więcej względów dla biednego Cukierka, gdy ci powiem, że to on właśnie odkrył mi tę tajemnicę, kiedym w głębi lasu spokojnie na zwierzynę polował. On to zwrócił moją uwagę na pięciu Osagów, krążących około was, jak krwiożercze jastrzębie. Wówczas pomyślałem sobie: biednych tych wędrowców może spotkać nieszczęście i porzuciwszy polowanie, puściłem się za wami; jeżeli zaś powiodło mi się was odszukać, to zawdzięczam jedynie wzgardzonemu przez ciebie Cukierkowi.
— Zdaje mi się, że droga, którą nas prowadzisz, wiedzie do Górnego Brodu — zauważył Roland — udajmyż się w przeciwną stronę.
— Nie myślę wcale usłuchać twej rady — rzekł myśliwiec chłodno. — Cukierek chce, ażebyśmy tą drogą szli dalej. Potrzeba koniecznie postępować w ślady Indyan, jeśli nam życie miłe.
— Czyś zmysły stracił? — krzyknął Roland — więc chcesz nas wydać w ręce morderców? Uchodźmy raczej w głąb lasu, dopóki jeszcze droga wolna.
— A któż ci powiedział, że jeszcze długo pozostanie wolną? — rzekł Natan. — Powtarzam ci, że Indyame wkoło nas otaczają. Na północy około brodu zaczaili się dzicy, od zachodu bystre i głębokie nurty rzeki zagradzają nam ucieczkę, ze wschodu dążą krwi chciwe hordy Osagów. Jedyny nasz ratunek w kierunku południowym: dążąc w ślad pięciu Indyan, wiemy kogo mamy przed sobą i możemy się wymknąć wrogom; gdy tymczasem udając się w inną stronę podajemy się sami w ręce zbójców.
— Jednak jakim sposobem zdołamy się wymknąć tym pięciu łotrom?
— W razie gdyby się zwrócili, ukryjemy się w gąszczu i przepuścimy ich koło siebie, a potem jadąc naprzód nie będziemy mieli wrogów ani przed, ani za sobą.
— Niech więc się stanie, jak żądasz — mówił Roland, widząc, że rada udzielona przez Natana była dobra. — W ostatecznym razie, jeżeli spotkamy Indyan, ty uprowadź kobiety, a my potrafimy stawić czoło napastnikom.
— Nie troszcz się o to bracie — rzekł kwakier spokojnie z Indyanami nie spotkamy się wcale, Cukierek nas od tego uchroni. Przekonasz się wkrótce, jakie to zmyślne zwierzę. Dla człowieka lękającego się walki jak ognia jest to skarb nieoceniony; ostrzega on mię zawsze, ilekroć mógłbym niespodziewanie zetknąć się z Indyanami.
To powiedziawszy, myśliwiec zalecił wędrowcom, ażeby jechali w jak największem milczeniu, a sam wyprzedził ich o dwieście kroków z swym pieskiem, co tem było potrzebniejsze, że musiał iść pieszo, podczas gdy towarzysze jechali konno.
— Jeżeli ujrzysz, że wywijam ręką ponad głową — mówił oddalając się od Rolanda — to natychmiast pochód wstrzymaj. Jeżeli położę się na ziemi, zjedźcie w gęstwinę i zachowajcie się jak najciszej. Nie trać jednak serca, gdyż jestem prawie pewien, że przy pomocy mego pieska potafię was uchronić od napaści.
Roland jechał na czele orszaku, dla tem lepszego obserwowania ruchów psa, który o 30 do 40 kroków swojego pana wyprzedzał. W istocie zachowanie się Cukierka godne było podziwienia. Biegł on szybko i jak najciszej przodem, zwracając nozdrza to w prawo, to w lewo, wciągał powietrze i zachowywał się tak, jak gdyby wiedział, że bezpieczeństwo sześciorga ludzi na nim spoczywa. Za nim posuwała się lekko długa postać myśliwca, który wbrew swemu zwyczajowi porzucił zwykły chód ciężki i wlokący się i szedł z głową wzniesioną w górę, krokiem rączym. Dochodził on właśnie wierzchołka wzgórza zupełnie pozbawionego drzew, gdy Cukierek stanąwszy na szczycie nagle zatrzymał się, przycupnął do ziemi i lekkim ruchem ogona zawiadomił swego pana, że Indyanie znajdują się w blizkości; poczem legł na ziemi jak martwy bez najmniejszego poruszenia. Natan zatrzymał się także i dał znak towarzystwu, aby stanęło. Kwakier z niezmierną ostrożnością posunął się na wierzch wzgórka, a zaledwie na nim stanął, padł w mgnieniu oka na ziemię, dając tym sposobem znać Rolandowi, że niebezpieczeństwo jest bardzo blizkie.
Bez zwłoki kapitan spełnił poprzednie polecenie myśliwca i szybko w przyległych zaroślach ukrył swe towarzystwo, z kryjówki swej jednak mógł dojrzeć co robi Natan. Widział on dobrze, jak kwakier nie powstając z ziemi czołgał się jak wąż od drzewa do drzewa na brzuchu, aż dopóki nie dosunął się do najwynioślejszego szczytu pagórka, skąd mógł wygodnie obserwować las za nim położony. W tej pozycyi pozostał przez kilka minut, które Rolandowi wydawały się wiekiem. Nie mogąc pohamować dłużej swej ciekawości, kapitan oddał murzynowi swego konia do potrzymania, a sam naśladując przykład Natana, z tą samą co i tamten ostrożnością doczołgał się aż do miejsca, w którem leżał myśliwy.
Poza wzgórzem był las tak bardzo rzadki, iż można było widzieć daleką przestrzeń okolicy, o ile temu nie przeszkadzała noc zapadająca. Na samym krańcu widnokręgu Roland dostrzegł kilka ciemnych postaci postępujących jedną linią za sobą, bez najmniejszego szelestu, ale dosyć szybko i dążących w kierunku miejsca gdzie nasi dwaj znajomi leżeli na czatach. Postaci tych było pięć, a Roland z łatwością rozpoznał w nich Indyan.
— To są dzicy — szepnął do Natana.
— Tak, Osagowie — odpowiedział kwakier i dodał zimno: — zamordują oni ciebie i twoje kobiety i obedrą z głów waszych czupryny, jeżeli nie zdołamy ich podejść.
Ogień męstwa błysnął w oczach Rolanda i mimowolnie zacisnęły się jego pięści, jakby do walki.
— Jest ich tylko pięciu — rzekł on — a konie nasze nazbyt są strudzone całodziennym pochodem, ażebyśmy zdołali uchodzić długo przed dzikimi.
— Zgadzam się zupełnie na to, coś powiedział, tembardziej nie zdołamy uciekać z wystraszonemi kobietami przed tą gromadą wilków.
— Nie będziemy więc próbowali ucieczki — zawołał Roland odważnie. — Od godziny suną się za nami te jadowite węże; znam tylko jeden sposób powstrzymania pogoni.
— Bracie mój! Niema środka wstrzymania tych wściekłych panter, wyjąwszy walki — szepnął Natan trwożliwie.
— O walce też myślę — mówił cicho, ale z ogniem Forrester. — Jest ich tylko pięciu, a wszyscy pieszo. Na Boga, musimy na nich uderzyć, powalić ich i zamordować. Czterech mężczyzn, a do tego walczących w obronie kobiet, zagrożonych okrutną śmiercią, może cudów męstwa dokazać.
— Czterech? — powtórzył Natan z widocznem zmartwieniem. — Czyż sądzisz bracie, że mnie zdołasz nakłonić do walki? Czyż zapomniałeś, że ja jestem człowiekiem kochającym pokój?
— Co? Ty nie miałbyś odwagi bronić swojego życia do ostatniej kropli krwi przeciwko tym okrutnym zbójcom? Pozwoliłbyś rozpłatać sobie głowę siekierą, kiedy jedno poruszenie cyngla palcem wystarczyłoby do uratowania ciebie od śmierci?
— Bracie mój, radbym zemknąć — odszepnął bojaźliwie kwakier — ale jeżeliby już przyszło do takiej ostateczności, że ucieczka stałaby się niepodobną, niechżeby mię lepiej oni zamordowali.
— O nędzny, nędzny! — rzekł Roland z oburzeniem, chwytając rękę Natana — jeżeli już jesteś tak dalece bojaźliwym lub głupim, że nie chcesz walczyć w obronie własnego życia, to przynajmniej zdobądź się na obronę dwóch biednych kobiet. Pomyśl sobie, że masz matkę, żonę i dzieci, że widzisz nad ich głową wzniesioną siekierę, mającą im śmierć zadać. Czyż mógłbyś bezczynnie przypatrywać się temu, czy pozwoliłbyś je zamordować w twych oczach?
Na te namiętne i silne słowa Rolanda Natan zbladł jak marmur, a ręka jego drżała jak liść w dłoni młodego żołnierza; w oczach zabłysnął ogień niewypowiedzianej wściekłości; wyszepnął z poza zaciśniętych zębów odpowiedź, malującą wzruszenie serca, połączone z jakimś obłędem umysłowym:
— Przyjacielu! Nie badaj mnie, co uczyniłbym w podobnym razie. Jestem człowiekiem tak jak ty i jak ty mam sumienie. Jeżeli masz tak gwałtowną chęć do bitwy, bij się; chcesz ocalić twą siostrę, to użyj strzelby, noża, siekiery. Zabijaj, morduj, rań podług twego upodobania. Jeżeli ci twoje sumienie tego wyrzucać nie będzie, bądź pewien, że i ja nie zrobię ci wymówki, ale mnie zostaw w pokoju. Ja nie mam ani matki, ani żony, ani dzieci... nie mam! Nie mam nikogo na tym pustym świecie!
— Lecz gdybyś miał żonę i dzieci...
— Milcz! Na Boga, milcz — zawołał Natan z jękiem. — Czemu mi o nich mówisz? Niechaj umarli spoczywają w grobie! Czyż ja ci przeszkadzam ratować swoich?
— Ratować ich będę, jeżeli ty mi dopomożesz — rzekł cicho Roland. — Krew gotuje się ee mnie na widok tych poczwar, dybiących na naszą krew, chociaż im nie wyrządziliśmy najmniejszej krzywdy! Ach, chętnie oddałbym rok życia swego, gdybym wzamian zań mógł pomścić się na tych wściekłych tygrysach.
— Możesz przynajmniej zniweczyć ich zbrodnicze zamysły, jeżeli ludzie twoi dotrzymają ci w męstwie. Na krwawe spotkanie musimy się przygotować, gdyż Indyanie opuścili ślad dotąd tropiony i idą wprost na nas.
— Zatrzymali się — mówił Roland, śledząc wzrokiem Indyan — oglądają się, teraz idą ku nam. Natanie, jeżeli nie możesz walczyć, powiedz przynajmniej co mam czynić.
— Bracie, nie mogę ci radzić jak masz ludzi zabijać, ale powiem ci coby w tem położeniu uczynił bezbożny i krwi chciwy osadnik kentucki. Najprzód uprowadziłby w największy gąszcz kobiety, potem z dwoma swymi towarzyszami zaczaiłby się poza najgrubszemi drzewami, a gdyby Indyanie byli tak głupi, iżby się zbliżyli na kilkanaście kroków, wtedy trzema celnymi strzałami powaliłyby trzech, a potem...
— A potem skoczyłby na konia — zawołał Roland z ogniem i szablą dokonałby zwycięstwa.
— O nie! Tegoby on nie zrobił, wiedząc dobrze, że wychyliwszy się z za drzewa dostałby kulą indyjską w sam środek czoła, ale wystrzeliłby natychmiast z obydwóch swoich pistoletów, ażeby utwierdzić dzikich w mniemaniu, że ile padło strzałów, tylu jest ludzi. A gdyby po takiej salwie nie umknęli, byliby najgłupszemi bydlętami pod słońcem.
— Rada twoja jest wyborna i usłucham jej.
— Ależ ja ci wcale nie radzę — odpowiedział Natan z wymówką ja ci tylko mówię, coby uczynił w podobnym razie bezbożny osadnik kentucki, który nie tylko nie uważa za grzech, ale nawet ma za zasługę oczyszczanie świata z podobnych rabusiów.
— O, gdybym choć jednego takiego bezbożnika miał przy sobie! — zawołał Roland. — Mniejsza jednak o to i sam walczyć potrafię.
— A zatem — mówił Natan, rozkoszując się wzrastającą chęcią walki Rolanda — skoro ci sumienie nie zabrania dziurawić czerwonych skór i gdy możesz wyszukać sobie dobrą zasadzkę, a zaufać męstwu swych towarzyszy, to ja cię bynajmniej nie będę ganił ani od walki odwodził i jestem pewien, że przysposobisz arcyniemiłą niespodziankę swym prześladowcom.
— Otóż to jest właśnie, czego się jedynie lękam. Wątpię bardzo, aby pastor Colbrigde był tęgim rycerzem, chociaż dla bezpieczeństwa włóczy broń z sobą, na Cezara także wiele liczyć nie mogę. Obydwaj zapewne będą się bronili, ale chyba w ostateczności, gdy śmierć zajrzy im w oczy.
— Wielkie więc głupstwo zrobiłeś — mruknął Natan z niechęcią — puszczając się w takiem towarzystwie w lasy. Widzę, że z walki nic być nie może, musimy więc z Cukierkiem dołowe wszelkich starań, ażeby was ocalić. To szczęście prznajmniej, że umiecie uciekać: najstosowniej więc będzie opuścić las bez walki.
Podczas tej narady Indyanie, którzy zgubiwszy ślad orszaku Rolanda, szli ku wzgórkowi, zatrzymali się nagle. Jeden z nich skinieniem przyzwał innych idących łańcuchem i wskazał im odnaleziony przez siebie ślad. Naówczas porozumiawszy się z sobą na migi, stanęli jeden za drugim jak wprzódy i zmieniwszy kierunek poszli w odległą stronę wzgórza, którą towarzystwo przebywało jeszcze przed spotkaniem się z kwakrem.
Skoro ten ujrzał zmieniony pochód Indyan, szepnął do Rolanda:
— Wracaj natychmiast do swoich towarzyszy, a skoro ci dam znak, przesuń się szybko przez grzbiet wzgórza, ażeby cię Indyanie nie dostrzegli. Spiesz się!
Roland widząc, że nie można odważyć się na stoczenie bitwy z Indyanami, usłuchał bez wahania rady Natana. Skoro doszedł do gęstwiny ukrywającej orszak, przekonał się, iż powątpiewanie jego o męstwie Colbridge’a i Cezara było aż nadto słuszne, obydwaj bowiem drżeli z trwogi i przerażenia.
— Musimy uchodzić — rzekł do Edyty, spoglądając z pogardą na obydwu mężczyzn. Cierpliwość i jak najgłębsze milczenie może nas ocalić.
Po chwili na dany znak przez Natana, całe towarzystwo przesunęło się szybko poza wzgórek w kierunku zupełnie przeciwnym pogoni indyjskiej.
— Bracie mój — rzekł Natan, zbliżając się do Rolanda — dzięki niebu, udało nam się wydobyć, lubo jeszcze niezupełnie, z rąk morderców. Teraz idzie tylko o to, ażeby dojechać do brodu, zanim zupełna noc zapadnie.
Wtem z przeciwnej strony lasu zagrzmiał przerażający krzyk.
— Co to jest bracie? — zapytał Natan. — Zdaje mi się, że mi wspominałeś coś o znalezionym trupie Indyanina?
— Nieinaczej; widziałem Indyanina zamordowanego w lesie pod drzewem, z krwawym krzyżem wyciętym na piersiach. Miała to być ofiara Ducha Puszczy, jak twierdzili moi zabobonni współtowarzysze.
— W takim razie mogę was nieco pocieszyć biedne niewiasty — rzekł Natan. — Zabity musiał być niezawodnie przyjacielem i towarzyszem pięciu Indyan, którzy was ścigają. Powiadano mi, jako rzecz najpewniejszą, że dzicy znalazłszy zamordowanego którego ze swoich blizkich, zajmują się nim i zaprzestają ścigać zdobycz; nie macie więc się czego obawiać. W każdym razie postaramy się z małym Cukierkiem wyprowadzić was z tych bezdroży.
Po tych zapewnieniach Natan ruszył szybkim krokiem naprzód, prowadząc grono podróżników z otwartego lasu w labirynt krzaków i bagien ścieżkami, które nie ludzie, ale raczej niedźwiedzie i wilki wydeptały.
Tymczasem zapadała noc coraz czarniejsza, a z daleka dolatywał huk gromu, zapowiadający nową burzę. Rolanda przejmowała obawa, ażeby Natan pomimo znajomości puszczy nie zabłąkał się w ciemnościach, ale myśliwiec postępował naprzód pewnym i szybkim krokiem, wyrażając się przytem z pogardą o niebezpieczeństwach i przeszkodach i zapewniając, że okolicę tę zna tak dobrze, jak własną kieszeń.
— Gdy pierwszy raz tutaj przybyłem — mówił — zbudowałem sobie małą chatkę, ale Indyanie spalili ją i gdyby mnie był Cukierek dość wcześnie nie ostrzegł, byłbym się upiekł w płomieniach. Bądź spokojnym bracie, prowadzę cię jak najlepiej środkiem tych zarośli, a pierwej niż przypuszczasz, znajdziesz się przy brodzie w gronie swych towarzyszy.
Słowa te wpłynęły uspakajająco na strwożonych podróżników, a że las zaczął się przerzedzać i ścieżka nieco rozszerzyła, Roland korzystając z tego, podjechał bliżej ku Natanowi i zawiązał z nim rozmowę, spodziewając się dowiedzieć dokładniejszych szczegółów o losach tego człowieka, od którego doznał tyle usług w tak krótkim czasie. Kwakier jednak nie okazywał wielkiej chęci do wywnętrzań się i zwierzeń, a Roland zaledwie dowiedział się o jego życiu następujących szczegółów.
Kiedy Natan przybył do Kentuky, budował sobie z kolei kilka chatek, z których go raz za razem wrogie pokolenie Osagów wypędzało. Znużony tymi napadami, zmordowany ustawicznem narażaniem się na niebezpieczeństwa, a nakoniec prześladowany przez innych osadników za to, że nie chciał brać udziału w walkach z dzikimi, porzucił stałą siedzibę i zapuścił się w lasy. Odtąd dzień za dniem, rok za rokiem schodziły mu na błądzeniu po puszczy i polowaniu, z którego siebie i psa utrzymywał. Innych szczegółów o swojem życiu nie chciał Rolandowi udzielić, wywijając się zręcznie z czynionych mu pytań, tak iż w końcu, straciwszy wszelką nadzieję wydobycia z niego więcej objaśnień, zaprzestał dalszych badań, spodziewając się, że może kiedyś zjedna sobie większe zaufanie dziwaka. Niemniej i zmiana okolicy przyczyniła się do przerwania rozmowy. Las zrzedniał zupełnie, a miejsce liściastego sklepienia zajęło ciemne niebo, zasiane milionami ikrzących gwiazd. Nawprost podróżnych ukazał się głęboki parów, wśród którego dawał się słyszeć szum bałwanów bystro pędzącej rzeki.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.