Dombi i syn/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI. Zapomniane postacie wracają na scenę.

Panna Toks, odtrącona przez przyjaciółkę, długo się martwiła. Niezasłużona obraza głęboko ją zraniła. Ale z czasem pokonała smutek, gorycz i gniew. Przykro jej było nie wiedzieć, co się dzieje w domu pana Dombi. Uważała go zawsze za centralny punkt swego świata i zdecydowała się wznowić dawną znajomość, byłe się informować co do wypadków w rodzinie, tak jej blizkiej. Wiedziała, że Ryczards bywa u służby państwa Dombich. Raz tedy pod wieczór udała się do Tudlów. Tudl czarny i usmolony, jadł właśnie kolacyę. Na kolanach jego siedziało dwoje dzieci; inne nalewały mu herbatę.
— Polli — widziałaś Roba?
— Nie, zapewne dziś zabiegnie.
— A kryje się teraz, czy nie kryje?
— Nie.
— To dobrze. Nieładnie kryć się, prawda?
— Pewnie. Co za pytanie!
— Uważajcie dzieci, kto chadza prostą drogą, nie kryje się.
Tudlęta zapiszczały, przejęte obrokiem duchownym.
Nasycając się sam — Tudl, nie zapominał o swem potomstwie: karmił je, trzymając potężną kromę chleba z masłem. Tudlęta odgryzały kolejno po kawałku i popijały łyżeczką herbaty. To sprawiało im taką rozkosz, że połykając porcyjki, skakały na jednej nodze, a następnie otaczały znów rodzica, łakomie śledząc kęsy chleba z masłem, znikające w jego ustach, choć udawały obojętność i szeptały coś do siebie. Wtem zjawił się Rob Tokarz w oryginalnym kapeluszu i żałobnych spodniach, witany krzykiem całej rodziny.
— Jak się masz, mamo?
— Jak się masz, Robie? — mówiła Polli. Jeszczeby też miał się czego kryć. Co też ty, mężu!
— Jak to, ojcze — znowu przeciwko mnie? O, jak to okropne! Raz zawinić w życiu, a potem ojciec rodzony oskarża za oczy! Doprawdy, wartoby znowu nabroić!
— Ale gdzieżby? On nic podobnego nie miał na myśli.
— Na co więc mówi? Nikt o mnie tak źle nie myśli jak ojciec. Szyi nadstawię, niech mi kto głowę utnie.
Tudlęta zrobiły alarm na ten szalony wybryk.
Nareszcie nieco się uciszyło — i w tej chwili zjawiła się we drzwiach panna Toks.
— Jak się miewasz, Ryczards. Przyszłam w odwiedziny. Można?
Wesołe oblicze Ryczards rozpromieniło się gościnną radością. Panna Toks przywitała się, ucałowawszy wszystkie dzieci z kolei.
— Pan o mnie może i zapomniałeś — zwróciła się do Tudla.
— Nie. Aleśmy też i postarzeli od tej pory.
— Jak się panu powodzi?
— Dzięki Bogu. A pani? Reumatyzm jeszcze nie nęka?
— Dziękuję. Nie mam go dotychczas.
— To pani szczęśliwa. W naszym wieku wielu nań cierpi. Ot, matka moja...
I Tudl, spotkawszy wzrok żony, zalał resztę nową szklanką herbaty.
— Teraz powiem pani Ryczards, po co przyszłam. Pani zapewne wie, żem się cokolwiek poróżniła z moimi przyjaciółmi. Ale każda wieść o tem, jak żyje rodzina Dombich będzie mi miłą. Przyjemnie mi będzie pogawędzić o nich z panią Ryczards, która mi, jak myślę, nie odmówi swej życzliwości, jeżeli ją będę nawiedzała. Mogę wam być nawet użyteczną; ot, mogę naprzykład uczyć dziatwę. Przyniosę książki — i zaraz przekonacie się, jak zaczną korzystać. Ale bez ceremonii, nie uważajcie mnie za gościa: niech pani sobie przy mnie ceruje, szyje, karmi dziatwę, a pan niech zapali sobie fajkę...
— Dziękuję — rzekł Tudl.
— Otwarcie wam mówię: będę szczęśliwa, jeśli wykształcę dziatki, a wy będziecie mnie uważali za dobrą znajomą.
Rzecz się ułożyła i panna Toks, pożegnawszy rodzinę, wyszła w towarzystwie Roba, który miał ją odprowadzić.
— Cieszę się z pańskiej znajomości. Odwiedź mnie. Czy już masz puszkę oszczędności?
— Mam — oddawna. Sporo już złożyłem pieniążków na czarną godzinę. Zbieram się odnieść je do banku.
— Dobra rzecz, dobra rzecz. Dołóż do tamtych i tę oto półkoronę.
— Bardzo jestem pani obowiązany. Dziękuję. Dobranoc.
Rozstali się. Chłopak zaraz zmienił darowany pieniądz i w lot przegrał wszystko. Zasady honoru i szlachetności nie były przedmiotem nauki w zakładzie Dobroczynnego Tokarza. Panował tam system obłudy, szczepiony z wielkiem powodzeniem, rodzice zaś i opiekunowie dziatwy, kształconej w tym zakładzie, sądzili niekiedy, że lepiej by było pozostawiać dziatwę bez wykształcenia, skoro daje ono tak cierpkie owoce.
Inni gruntowniejsi mniemali, że należałoby system ulepszyć. Tymczasem doświadczeni mistrze znakomitej szkoły potrafili się wykręcać, wskazując wyjątki od reguły. Wyjątki te zamykały usta oszczercom, a rozgłos naukowego zakładu rósł z roku na rok. Niech żyją wszyscy na świecie Dobroczynni Tokarze! Rob Tudl, przegrawszy pieniądz, wrócił do sklepu. Czas mijał i rok upłynął niebawem. Oto nadchodził i czas, kiedy się miał odpieczętować pakiet, pozostawiony przez Sola kapitanowi. Kapitan teraz siadywał samotnie wieczorami w małej bawialni, oglądając dokument Hilsa i rozmyślając o Florci i Walterze.
Tego wieczoru kapitana niemile dotknęło postanowienie Tudla. Po herbacie niewinny ten młodzian spoglądał czas jakiś w milczeniu na swego pana, czytającego gazetę, a następnie ozwał się:
— Ale, ale, panie kapitanie, daruje pan, ja myślę, że pan się może obejdzie bez moich gołębi?
— Naturalnie. Albo co?
— A to, że mi wypadnie wziąć od pana swoje gołębie.
— Jakże to?
— Tak, że opuszczam pana, jeżeli pan nie ma nic przeciw temu.
— Odchodzisz? Dokądże odchodzisz?
— Czyż to pan nie wie, że postanowiłem porzucić pana?
Kapitan złożył gazetę, zdjął okulary i chwilę patrzył na chłopca.
— O, tak, panie kapitanie. Odchodzę. Myślałem, że pan już się tego domyślił.
— I ty zatem zbierasz się uciec odemnie?
— Niech się pan nie gniewa i nie nazywa mnie zbiegiem. Wszak nie zrobiłem panu żadnej krzywdy. Nic panu nie ukradłem, nie podpaliłem. Czyż tak dobrzy ludzie nagradzają wierną służbę?
— Czyś już znalazł inną służbę?
— Tak, znalazłem inną służbę. I jaką jeszcze! Przyjmą mię tam bez rekomendacyi. Niech się pan wstydzi, że mnie tak oskarża!
— Słuchajno, kochanku. Radzę ci milczeć!
— Nie odejmie mi pan dobrej sławy.
— Kochanku, o słyszałeś ty o drobiazgu, co to się nazywa pętlą na szyję?
— Czy słyszałem o sznurku? Nie, kapitanie, nie słyszałem.
— No, to — mam nadzieję — usłyszysz. Proszę, żeby mi tu i ślad twój nie został!
— Zatem mnie pan wypędza. Dobrze, odchodzę. Może przynajmniej pensyi mi pan nie zatrzyma.
Kapitan wydobył natychmiast z szafy blaszankę, odliczył i wysypał przed oczami Tudla należytość. Rob zebrał srebrne pieniądze, pobiegł na strych, związał swe rzeczy, pokładł do worka gołębie i z wielkim węzłem na plecach — umknął.
Kapitan pozostał sam i zajął się znowu gazetą.
Gdy rok się skończył, kapitan rozmyślał o odpieczętowaniu listu Hilsa. Trzeba było postarać się o świadka. Z radością też dowiedział się pewnego poranku o powrocie do portu kapitana Jana Bensbi, komendanta Ostrożnej Klary. Wysłał doń pocztą list z prośbą, aby go nawiedził. Kapitan Bensbi miał przyjść z wieczora.
Kuttl przygotował fajki, rum, wodę i oczekiwał gościa. O ósmej godzinie stawił się oczekiwany.
— Bensbi — rzekł kapitan po szklance grogu i fajce — proszę cię o pomoc.
Tu opowiedział całą znaną przygodę ze starym Solem i położył na stół zapieczętowany pakiet.
Nastąpiła długa pauza. Bensbi kiwnął głową.
— Otworzyć? — pytał kapitan.
Bensbi znowu kiwnął głową.
Kapitan rozłamał pieczątkę i ujrzał dwie koperty z napisami: „Ostatnia wola i testament Salomona Hilsa“ i „List do Neda Kuttla.“
— „Miły mój Nedzie — czytał — opuszczając Londyn dla wyprawy do Indyi w nadziei powzięcia wieści o mym ukochanym Walterze, byłem pewny, że dowiedziawszy się o mym zamiarze albo będziesz usiłował mię powstrzymać, albo udasz się ze mną. Oto dla czego zachowałem wyjazd w głębokiej tajemnicy. Gdy będziesz czytał list ten, drogi przyjacielu, pewnie nie będzie mnie już na tym świecie. Wówczas łatwo przebaczysz mi nieroztropne przedsiewzięcie i łatwiej jeszcze wyobrazisz rozpacz, z jaką stary twój przyjaciel tułał się po obcych stronach. Teraz koniec wszystkiemu. Prawie żadnej nie mam nadziei, że mój Walter odczyta kiedy te słowa i uraduje cię pięknem swem obliczem. Lecz gdyby wbrew przypuszczeniu w chwili otwarcia koperty Walter był przy tobie i dowiedział się o mym losie, ślę mu swe błogosławieństwo. Jeżeli załączony dokument nie odpowiada prawnej formie, myślę, że nie wynikną stąd nieporozumienia, bo sprawa załatwi się tylko pomiędzy nim a tobą, a życzeniem mojem jest, iżby on mógł bez trudności stać się dziedzicem majątku mego; gdyby zaś, Boże zachowaj, i on umarł, całe me mienie do ciebie należy, Nedzie Kuttl. Spodziewam się, że spełnisz mą wolę; niech cię Bóg błogosławi za miłość twą i usługi, oddane Salomonowi Hilsowi.“
— Bensbi — zawołał kapitan z powagą zwracając się do nieomylnego kolegi. — Cóż ty na to powiesz? Oto siedzisz tu, jak człowiek, nawykły od dzieciństwa rozmyślać i najzawilsze domysły niczem są dla ciebie. Cóż tedy na to powiesz?
— Jeżeli — odrzekł Bensbi — stało się, że on w istocie umarł, to sądzę, że już nigdy nie powróci. A gdyby się stało, żeby jeszcze żył, to mojem zdaniem — mógłby wrócić. Czy powiedziałem, że wróci? Nie. A czemu nie? A temu, że sens tej uwagi zależy od jej stosunku do rzeczywistości.
— Bensbi — zawołał znowu kapitan — głębokie są twe myśli i nie do objęcia zwyczajnym rozumem; ale co się tyczy woli tego testamentu, nie mogę i nie chcę wchodzić w posiadanie majątku.
Będę się nim tylko opiekował w tej nadziei, że prawy właściciel — stary Sol — wróci żyw i zdrów, choć o nim dotąd żadnej niema wieści. Teraz, Bensbi, co myślisz o tych papierach? Czy nie trzebaby na kopertach oznaczyć, że takie a takie papiery tego a tego dnia rozpoznane przez Jana Bensbi i Edwarda Kuttla? Bensbi zmrużył oczy, wziął pióro, machnął na kopercie swe nazwisko; kapitan uczynił to samo, zamknął koperty do żelaznej szkatuły, prosił gościa jeszcze na szklankę grogu i fajkę amerykańskiego tytoniu — poczem oparł się o komin i pogrążył się w rozmyślaniu.

Tak tedy nanowo zaczął swe samotne życie, wyczekując powrotu Sola. Utwierdzał się we wierze powrotu coraz mocniej i mały salonik codzień odświeżony oczekiwał swego gospodarza. Mijały atoli dni, tygodnie i miesiące — stary Sol nie zjawił się i sąsiedzi codzień oglądali u drzwi sklepu kapitana Kuttla w świecącym kapeluszu z posępnie pochyloną głową.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.