Dombi i syn/XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVII. Sceny małżeńskie.

Pan Dombi w związku swym z Edytą nie utracił despotyzmu swego. Dla pierwszej żony był tyranem, liczył też na to, że charakter drugiej ugnie się pod kleszczami nałożonego jarzma. Nie wyobrażał sobie wcale możliwości oporu. I oto na każdym kroku teraz spotykał zimną, sztywną i nieugiętą postać żony. Własna jego duma wypuściła też świeże pędy od swego pnia i stała się bardziej skupioną, posępniejszą i mniej ustępliwą. Tak, kto się opancerzy zbroją twardą przed światem, ten wraz z nią dźwiga nieuleczalną ranę w swem sercu i nie ma środka zawarcia z życiem przymierza. Odgradza się od sympatyi, od współczucia, rany jego z dniem każdym stają się głębsze, choć je nanosi własna ręka, pychą zbrojna.
Były te rany w jego sercu. Czuł je boleśnie w swej samotni wspaniałych komnat gdzie jak dawniej spędzał godziny zdała od świata.
A przecież był ktoś, co zdobył miłość żony, co odniósł zwycięstwo nad sercem jego syna, dokonać mógł więcej, niż on z całym zasobem środków. Odjął tej osobie swe przywiązanie a jednak jaśniała piękna anielsko, gdy koło niego wszystko naokół zamierało w smutku. Wszędzie stawała mu w poprzek, gardził nią w dzieciństwie, teraz prawie nienawidził. Trudno mu było opędzić się temu uczuciu, choć odczuwał miły podziw na widok niewinnej istoty, która z taką czułością rzuciła mu się na szyję, gdy powrócił. Wiedział teraz, że piękna, godził się na to, że pełna wdzięku — a rozkwit jej dziewiczych powabów wszystkich zdumiewał. Czuł obcość wobec ludzkiego serca, ale łaknął miłości. Zgniótł i stłumił w sobie wszelkie uczucie i tylko pycha władała czynami jego. Stanowczo nienawidził córkę.
Teraz zaś temu posępnemu demonowi, szarpiącemu duszę jego, przeciwstawiła Edyta własną pychę. Jako mąż i żona nie mogli być szczęśliwi ci ludzie; ale nieszczęście ich stanowiła walka dwu natur. On chciał wymusić uznanie praw swych władczych, ona gotowa była podjąć śmiertelną mękę i twarz jej nawet w momencie ostatniego tchnienia miała wyrażać nieposkromioną pogardę dla tyrana.
Nareszcie pan Dombi postanowił okazać, że niema tu innej woli prócz jego. Żuł gniew szalony w swym pokoju, gdy żona jeździła po mieście, nie zwracając wcale uwagi na jego niezadowolenie, jak gdyby był jej woźnicą. Musiał zatargnąć u niej i obudzić świadomość praw i obowiązków.
Raz w nocy, gdy się dowiedział, że późno wróciła do domu, udał się do jej komnat.
Edyta spoczywała w przepysznym stroju i nie oczekiwała żadnych odwiedzin. Twarz jej wyrażała głębokie zadumanie; lecz oblicze piękne wnet się zmieniło, zaledwie ujrzała w zwierciadle odbicie brwi nachmurzonych.
— Muszę pomówić z panią.
— Jutro.
— Lepiej zaraz. Łudzisz się pani co do swej roli. Zwykłem sam czas oznaczać i nie chcę wskazówek od innych. Jak się zdaje, nie rozumiesz pani, kim jestem i czem jestem wobec pani.
— Myślę, że pojmuję to doskonale.
— Widocznie zatem nie rozumiemy się nawzajem. Zachowanie się pani nie podoba mi się. Musi się zmienić. Już miałem sposobność mówić pani o tem i powtarzam swe żądanie.
— Wybrałeś pan właściwą okazyę do upomnień pierwszym razem i teraz przybierasz właściwą pozę do powtórzenia ich. Wznawiasz pan swe żądanie? Słucham pana.
— Uczyniłem panią swą małżonką — ciągnął Dombi obraźliwym tonem. — Nosisz moje nazwisko. Los pani złączony z mojem stanowiskiem i reputacyą. Nie uważam za potrzebne dodawać, za jak wielki zaszczyt ma opinia ogółu taki związek. Winienem atoli oświadczyć, żem przywykł dookoła siebie widzieć uległość i nie zniosę oporu w osobie, której ona w pierwszym rzędzie przystoi.
Edyta uważnie spojrzała na swego władcę. Wargi jej drżały, pierś wznosiła się, twarz bladła i pokrywała się rumieńcem. Widział to i rozumiał Dombi. Lecz nie widział i nie rozumiał, że jedno tylko słowo hamowało wybuch dumnej piękności, a słowem tem była: Florcia.
Nieroztropny! Wyobrażał sobie, że Edyta go się boi.
— Bardzoś pani nieoględna i czyny jej przekraczają kres rozwagi. Za wiele trwonisz pieniędzy skutkiem swych towarzyskich stosunków, zgoła mi niepotrzebnych. Powinnaś pani była dawno spostrzedz, że mi to niemiłe. Żądam w tem wszystkiem gruntownej zmiany. Wiem, że nowość położenia, dozwalającego korzystać z wielkich środków, skłania kobiety do zbytków. Zbytki atoli pani są nadmierne i wymagają ograniczenia. Niechaj pani Grendżer skorzysta z dawnych doświadczeń, ażeby pani Dombi okazała się oględniejszą.
To samo spojrzenie, drżące wargi, falująca pierś, bladość i rumieniec, ten sam rwący się szept: „Florcia“ były jedną odpowiedzią pani Dombi.
Pycha zaś męża urosła na ten widok, rwąc wszelkie granice.
Niema tedy nikogo na świecie, ktoby śmiał mu stawić czoło! Poskromi żonę — w ten moment. Czegóż trzeba więcej?
— Dalej — ciągnął tonem najwyższego władcy — powinnaś pani jasno pojąć, że przywykłem widzieć bezwarunkową uległość swej woli. Niech wie świat, żem na krok nie odstąpił od przyjętych raz zasad.
Żądanie posłuszeństwa — to moje prawo i raz na zawsze domagam się spełnienia go. Wyniosłem panią na najwyższy szczebel społecznej drabiny i nikt się nie zdziwi, jeżeli jakaś pani Grendżer okaże bezkresną uległość panu Dombi. Czy pani to słyszysz?
Ani słówka odpowiedzi. Najmniejszej zmiany w wyrazie twarzy. Oczy wciąż w nim utkwione.
— Podobno lekarze polecają matce pańskiej wyjazd do Brajton. Karker był tak łaskaw....
Edyta nagle przeistoczyła się. Twarz jej i szyja okryły się takim rumieńcem, jak gdyby padł na nie odblask posępnego zachodu słońca.
Zauważył tę zmianę, lecz wyjaśnił ją sobie ku swemu zadowoleniu.
— Karker był tak łaskaw, że najął już w Brajton mieszkanie. Po waszym powrocie do Londynu zajmę się porządkiem w mym domu Tymczasem zaś najmę wam w Brajton szanowną panią Pipczyn, która już była mi raz pomocną.
— I jeszcze jedna uwaga. Zdawało mi się, że wzmianka o Karkerze dziwne wrażenie sprawiła na pani. Raz już wyraziłaś mi pani swe niezadowolenie, kiedym wobec tego urzędnika uczynił jej uwagę o chłodnem przyjęciu mych gości. Wypadnie pani przezwyciężyć podobne uczucia i naprzód przygotować się do takich scen, bo one się zapewne powtórzą. Karker cieszy się całem mojem zaufaniem i myślę, że pani raczysz go takiemże obdarzyć.
Tu pan Dombi spojrzał na małżonkę i stanowczo przekonał się, że poddał ją swej władzy. Milczał przez chwilę, rozkoszując się swym tryumfem. Pycha jego przez tę chwilę spotężniała, kończył więc tonem stanowczym i despotycznym:
— Zapewne oszczędzisz mi pani konieczności posyłania do niej Karkera z naganami i upomnieniami co do jej sprawowania się. Wszelkie drobne kłótnie nie godzą się z mojem stanowiskiem w świecie, ani z mem osobistem dostojeństwem i radbym otoczyć odpowiednim szacunkiem damę, którą wyniosłem na tak świetną wysokość. Jeżeli zaś pani nie skorzystasz z tej lekcyi, Karker zjawi się z niemiłem poleceniem powtórzenia mej woli.
Potem pan Dombi wstał i gotował się do wyjścia.
Nie zmieniając swej twarzy, Edyta cicho rzekła:
— Zaczekaj pan, na Boga, zaczekaj!
Czemu milczała dotąd? Jaka burza wewnętrzna dławiła jej mowę wówczas, gdy wpijała oczy swe niby posąg nieruchomy bez nienawiści i miłości, bez dumy i bez pokory, bez uniżoności i bez sprzeciwu.
— Czym ja pana prosiła, byś szukał mej ręki? Czy używałam jakich środków, aby pana zmuszać? Czym udawała przywiązanie przed lub po ślubie? Czyż nie taką jestem teraz, jaką byłam?
— Niema co się nad tem zastanawiać.
— Czy pan sądziłeś, że pana kocham? Czyż nie wiedziałeś, że pokochać go nie mogę? Dumny człowieku, czy usiłowałeś zdobyć me serce? Nie zatroszczyłeś się o rzecz tak marną! Wszak ani słowa nie wymówiłeś ze swej strony w tym względzie w czasie tej kupieckiej umowy.
— Pytania te nie mają związku z mymi zamiarami.
Edyta wstała i stanęła między drzwiami i mężem.
— Odpowiedziałeś pan na każde z tych pytań, zanim je zadałam. Teraz powiedz pan, czy całą swą istotą nie oddałabym się panu, gdybym go kochała? Czy byłyby potrzebne te wyrzuty i upomnienia, gdyby serce me było czyste i uwielbiało ciebie?
— Zapewne — nie.
— Teraz znasz mię pan. Znasz moje życie. Czy sądzisz, że w ten czy ów sposób mógłbyś mię zmusić do uległości i posłuszeństwa? Teraz musisz wysłuchać mego wezwania, które jest ważne. Przed nami oto cel życia ponury i byłoby lżej, gdybyśmy sami tylko doń zmierzali. Lecz z naszym losem złączony inny.
Pan Dombi siadł i sposępniał.
— Mówię ze względu na inną: jej los wiąże się z moim i pańskim. Od dnia ślubu postępowałeś pan ze mną dumnie, co odpłacałam takąż monetą. Codzień i co godzinę okazywałeś światu, jakto ja szaleję z radości, że zostałam pańską żoną. Ja zaś nie czułam wcale radości i nie taiłam tego przed światem. Każde z nas idzie własną drogą — i nie doczekasz się pan odemnie rozczuleń i przywiązania — nigdy!
To „nigdy“ miało dźwięk bardzo stanowczy i silny.
— Nie mam dla pana ani odrobiny uczucia — wiesz pan o tem. A zresztą i pan nie dbasz o względy żony. Nie było i niema w panu ani cienia miłości małżeńskiej. Ale tak czy owak złączeni jesteśmy na zawsze, a w ten nieszczęsny związek wplątani inni. Oboje pomrzemy; lecz do zgonu los nasz złączony z losem dziecka. Będziemy zatem czynili sobie wzajemne ustępstwa.
Pan Dombi podniósł głowę, westchnął, jakby chciał rzec: „tylko to!“
Oczy Edyty zajaśniały a twarz zbladła jak marmur.
— Słów tych i znaczenia ich nie zdobyłoby się odemnie za skarby świata. Jeżeli je pan odrzucisz, nie powtórzę ich za żadne bogactwa. Myślałam o nich, ważyłam je. Jeżeli pan zgodzisz się na ustępstwa, ja poczynię je również. Będę starała się o pewną względność w stosunkach, jeśli i pan się o to postarasz.
Wszystko mówiła cicho i spokojnie, a oczy jej śledziły wyraz oczu męża.
— Łaskawa pani — rzekł — nie mogę przystać na tak niezwykłą propozycyę. Nie mogę z panią wejść w żadne układy. Wszystko i zawsze będzie zależało tylko odemnie. Podałem już swe ultimatum i żądam wypełnienia go.
Jak nagle zmieniło się oblicze jasne i spokojne! Jaki płomień wzgardy, oburzenia, gniewu, wstrętu rozgorzał w czarnych oczach! Nie było już przymusu w tej dumnej postaci i pan Dombi z przerażeniem wyraźnie czytał swój wyrok!
— Idź pan precz! — zawołała, rozkazującym gestem drzwi wskazując — skończyło się pierwsze i ostatnie nasze wyjaśnienie. Nic od tej chwili nie jest w stanie mocniej nas od siebie oddzielić!
— Użyję swych środków, pani — i nie ustraszą mnie groźne słowa.
Odwróciła się do niego plecami i usiadła przed zwierciadłem.
— Czas panią umityguje i zwróci na drogę obowiązku. Radzę pani uspokoić się.
Edyta milczała. Pan Dombi nie dostrzegł w lustrze żadnej dla siebie uwagi z jej strony, jak gdyby był pająkiem na ścianie lub stonogą na podłodze, albo wreszcie takim robakiem, o którym myśleć nie warto, skoro go się raz nogą zdeptało.
Wychodząc, jeszcze się obejrzał na wspaniałą komnatę, na drogocenne klejnoty bezładnie rozrzucone, na postać Edyty w bogatej szacie odbitej w lustrze. Wreszcie spokojnie udał się do swej świątyni dumania, niosąc obraz wszystkich przedmiotów i dziwiąc się, jak to się stać mogło wobec niego.
Zresztą nie zatracił swego dostojeństwa ani nadziei, że sprawy ułożą się w myśl jego dobra i woli.
Stało się też, że urocza Kleopatra niebawem znalazła się w Brajtonie wraz z Edytą i Florcią.
Konsylium lekarzy uchwaliło, że pani Skiuten będzie się udawała na wybrzeże, a byłoby wskazane, gdyby krótkie spacery odbywała pieszo. Edyta troskliwie czuwała nad matką i zawsze we dwie wyjeżdżały.
Raz pani Skiuten była w nastroju niezwykle zazdrosnym i podrażnionym. Matka i córka milcząc, jechały karetą. Pani Skiuten, zachwycona córką, nagle wzięła jej rękę i zaczęła okrywać pocałunkami; potem wysiadły i udały się wzdłuż wybrzeża pieszo. Kareta zwolna podążała za niemi, Edyta zaś szła nieco z tyłu.
Dzień był chłodny, wietrzny. Wtem przed niemi pojawiły się dwie kobiety, tak podobne do nich samych, że Edyta mimowiednie stanęła.
Prawie równocześnie stanęły i one. Jedna, w której Edyta poznała spotworniały cień swej matki, zaczęła coś znacząco przedstawiać, pokazując ruchami, poczem druga wysunęła się naprzód i Edyta z mimowolną grozą poznała w niej swego sobowtóra.
Przypatrując się owym kobietom, przekonała się, że bardzo ubogo ubrane, jak włóczęgi przedmiejskich zaułków. Młoda kobieta niosła jakąś robotę zapewne na sprzedaż, stara wlokła się z pustemi rękoma.
Tymczasem Edyta bez względu na ogromną różnicę w stroju, postawie, urodzie wciąż porównywała siebie i młodą kobietę. Może dostrzegła w niej rysy, jakie pozostały dotąd w jej własnej duszy. Kiedy zaś młoda kobieta utkwiła w niej swój przenikliwy wzrok, w którym czytać można było te same myśli, Edytę wstrząsnął dreszcz, jak gdyby pogoda się zmieniła i owionęło ją zimne tchnienie wiatru. Obie pary spotkały się. Stara wyciągnęła dłoń i żebrała jałmużny u pani Skiuten. Młoda i Edyta stanęły naprzeciw siebie i badały się.
— Co sprzedajecie? — spytała Edyta.
— Tylko te oto łachmany — rzekła niedbale młoda. — Dawniej sama się sprzedawałam.
— Nie wierz jej, dobra pani — warknęła stara — nie wierz temu, co mówi. To moja pieszczotka, moja niepokorna córka. Ciągle tylko oskarża mię i gani za to, co czynię. Ona i teraz gniewa się na mnie, biedną swą starą matkę.
Gdy pani Skiuten drżącą ręką dobyła portmonetki z pieniędzmi, głowa jej prawie zetknęła się z głową nędzarki, chciwie wlepiającej oczy w złote i srebrne pieniądze.
— Jak gdybym was gdzieś widziała — rzekła Edyta do starej.
— Widziałaś, moja śliczna. W gaju. Rankiem pośród drzew. Nie chciała mi pani dać ani szeląga, a dobry pan dał i dużo dał — niech mu Bóg da zdrowie!
— Dla czego mię wstrzymujesz, Edyto — mówiła pani Skiuten niecierpliwie. — To dobra kobieta i dobra matka — jestem pewna. Ty nic nie wiesz.
— Bóg zapłać, dobra pani, Bóg zapłać! Pani także, jak i ja, doskonała matka.
— Upewniam cię też — jęczała pani Skiuten — i ja mam córkę niepokorną, niewdzięczną mimo wszelkich starań. Daj rękę. Ot tak. Tyś kobieta z uczuciem, z sercem i z duszą.
— O, tak, moja pani, tak!
— Jestem tego pewna. Córka moja zowie się Grendżer. Dawaj jeszcze rękę. Teraz z Bogiem. Teraz, Edyto, nauczysz się cenić swą matkę. Na świecie niewiele takich matek. Chodźmy.
Kiedy ruina Kleopatry poszła przodem ze skargami i westchnieniami, żebraczka, licząc pieniądze, powlokła się także. Młode zaś kobiety ani słowa nie przemówiły do siebie, lecz jeszcze stały badając się, aż Edyta, jakby ze snu zbudzona, pociągnęła w stronę matki.
— Tyś piękna kobieta — mruczała kopia Edyty — ale piękność nie ratuje nas. Tyś pyszna, ale i pycha nas nie ratuje. Nie mamy co się nawzajem oglądać — kiedyś się jeszcze spotkamy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.