Dombi i syn/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII. Znowu matka i córka.

W brudnej i ponurej lepiance siedzi obrzydła i wstrętna baba. Słucha jęków wichru, kropel dżdżu i kurcząc się jak nieszczęście, rozgarnia nędzny ogień w lichym kominku. Ilekroć kropla padnie i zasyczy w gasnących węglach, starucha wstrząsa się, podnosi głowę i wnet pochyla ją znów na piersi.
Kupy łachmanów, kości, licha pościel, czarne ściany, parę ław — to cała jej chudoba.
Gdyby Florcia jakimś trafem znalazła się w tem legowisku, bez trudności odgadłaby w postaci dobrą babcię Braun. Deszcz przeciekał do wnętrza coraz więcej. Baba zaczęła się wsłuchiwać. Czyjaś dłoń szukała klamki i w izbie dało się słyszeć stąpanie.
— Kto tam?
— Dobry człowiek z dobrą wieścią.
— Z dobrą wieścią? Skąd?
— Z obcych krain.
— Z za morza?
— Tak, z za morza.
Stara podgarnęła węgle i zbliżyła się do postaci, stojącej na środku izdebki. Szybko dotknąwszy rękami przemokłej sukni i zwróciwszy ją ku ognisku, baba wydała jęk, okazujący zawiedzioną nadzieję.
— Co ci jest?
— Uu! Uu! — zawodziła starucha.
— Cóż ci się stało?
— Och, och! Niema mej dziewczyny — jęczała — gdzie moja Alicya? Gdzie moja złota córka? Oni ją zadusili!
— Nie zadusili, jeżeli nazywasz się Marwud.
— Widziałaś moją dziewczynę? Widziałaś moją ślicznotę? Nie masz od niej listu?
— Powiedziała, że nie umiesz czytać.
— Prawda, nie umiem. Niech mię licho porwie — wołała, załamując ręce.
— Czemu nie zapalisz świecy? Tu ciemno.
— A więc moja dziewczyna kazała ci coś powiedzieć? Czemu nie mówisz? Coż masz powiedzieć?
— Spójrz na mnie. Alicya kazała ci powiedzieć, żebyś mi się przypatrzyła, matko.
Stara spojrzała, krzyknęła i rzuciła się na szyję nieznajomej.
Tyś to, moja dziewczyno, moja Alicyo! Córka moja, ślicznotka moja. Żywa, zdrowa! Znów wróciła do swej mateczki.
— Tak, matko — mówiła Alicya, uwalniając się z jej objęć — ja to jestem nareszcie. Puść mnie i siadaj. Co za czułości, przestań, mówię.
— Powróciła jeszcze surowsza niż odeszła! Nie dba o mnie. Tyle lat pędziłam sieroce, więzienne życie, a ona nawet nie spojrzy.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Sierotą byłaś nie ty jedna i w więzieniu nie tobie samej dokuczali.
Baba wzięła kaganek, obeszła naokoło córki, obejrzała ją, załamała ręce i zajęczała jeszcze przeraźliwiej. Nie zwracając uwagi na matkę, Alicya zdjęła przemoczone łachmany, poprawiła ubiór, usiadła przy ogniu i wpatrzyła się w dogorywające węgle.
— Czyżbyś się naprawdę spodziewała, matko, że powrócę taką młodą, jak byłam przed wyjazdem? Czyś myślała, że życie tam mnie rozpieści i usposobi do czułych powitań?
— Nie to, nie to!
— Cóż zatem? Precz z zagadkami, bo odejdę!
— Otóż to ona! Oj, oj! Po tylu latach rozłąki grozi, że znowu mnie porzuci.
— Jeszcze ci powtarzam, że w rozłące nie samaś ty tylko żyła. Wróciła surowszą, powiadasz? Czego żeś oczekiwała?
— Surowszą ku mnie! Własnej matce.
— A któż, jeśli nie matka była powodem tej surowości? Zrozumiejmy się. Odjechałam dziewczyną, wróciłam kobietą. Odjechałam niesforną córką, wróciłam temże. Nie pełniłam swych obowiązków przedtem, nie mam zamiaru ich pełnić obecnie. Ale rzecz w tem, czyś ty swe obowiązki względem mnie wypełniła?
— Ja? Obowiązki matki względem własnego dziecka?
— Cóż? Razi to twe uszy? Myślałam ja dość o tem na obczyźnie. Od dzieciństwa mówiono mi o obowiązkach względem ludzi; ale nikt ani słówkiem nie napomknął o obowiązkach ludzi względem mnie. To mię dziwiło i dziwi.
Było sobie dziewczę — niejaka Alicya Marwud. Przyszła na świat w nędzy, chowała się w nędzy i wyrosła w nędzy. Niczego jej nie uczyli, do niczego nie przygotowali i nikt się o nią nie troszczył. Wymyślano jej, bito, jak psa, morzono głodem i chłodem. Tak żyła sobie w barłogu i wałęsała się po ulicach ze zgrają włóczęgów bezdomnych. Wyrosła i wyładniała. Tem gorzej dla niej; byłoby lepiej, gdyby zdechła gdzie pod płotem.
— No, no — i cóż więcej?
— A zaraz zobaczysz. Były kwiatki, będą i jagódki. Obiecywała stać się pierwszorzędną pięknością. Zaczęli ją uczyć — wszystkiego złego. Byłaś wówczas, matko, nie tak uboga i bardzoś kochała swą córkę. Z córką powtórzyła się ta sama historya, jaka się powtarza od lat tysięcy. Urodziła się na zgubę — i zginęła.
— Po takiej rozłące — oto od czego zaczyna moja dziewczyna!

— Wnet skończy, matko. Pieśń krótka. Była sobie zbrodniarka, imieniem Alicya Marwud. Stała przed sądem i skazano ją. Jak dziś widzę surowych panów w sądzie. Z jakiem przejęciem mówił prezes trybunału o jej obowiązkach, że zdeptała w sobie boskie prawa natury, że powinna ucałować karzącą dłoń
Pawełek i pani Pipczyn.
prawa, że cnota wszędzie i zawsze osiąga nagrodę, a występek karę! Jak gdyby nie wiedział ów czcigodny pan, że to samo prawo, nie troszczące się we właściwej porze o ratunek niewinnych istot, skazuje nieszczęsną ofiarę na nieuchronną zatratę.

Jak gdyby nie wiedział, sprawiedliwy sędzia, że czcza gadanina nie ocaliła ani jednej ofiary, porwanej nędzą w topiel rozpusty.
Alicyę Marwud zesłano na koniec świata. Miała się tam uczyć obowiązków w środowisku, nie znającem żadnych skrępowań, gdzie tysiąc razy więcej występków i rozpasania niż w ojczyźnie.
Alicya Marwud wróciła kobietą, godną tej nauki. Nastanie niebawem czas, że znów ją przed sąd powloką. Wtedy powtórzą się czcze słowa, Alicya Marwud zginie, lecz zacni panowie nie stracą swych zarobków. Nowe tłumy zbrodniarzy staną przed ich oczami!
Przy całem swem opuszczeniu była to jednak piękność niebyłejaka. Wykwintne i regularne jej rysy nic nie straciły nawet w chwilach szalonego gniewu; a kiedy złość się ukoiła i w rysach twarzy, zwróconej ku ognisku z wyrazem smutku — odbiło się uczucie i zaskrzyły się czarne głębokie oczy, cała jej postać podobna była do upadłego anioła, skazanego na wieczne męki na tym padole łez i bólu.
Przez chwilę trwało milczenie. Stara lubowała się swą córką, zbliżyła się, ułożyła włosy jej, zrzuciła jej trzewiki i przyodziała w suchą suknię.
— Bardzaś uboga, matko?
— Bardzo, moje dziecko.
— Z czego żyjesz?
— Z jałmużny.
— I kradzieży?
— Pewnie, że czasem i z kradzieży, ale jaka to tam i kradzież? Jestem stara, bezsilna i zaczynam się wszystkiego lękać. Jakiś drobiazg z chłopca czy dziewczynki — i to coraz rzadziej. A oto niedawno włóczyłam się za miastem, mój łabędziu i wypatrzyłam niezgorszą zdobycz. Czatowałam.
— Czatowałaś?
— I nie spuszczałam z oczu pewnej rodziny.
— Jakiej rodziny?
— Tss. Nie gniewaj się, mój łabędziu. Czyniłam to z miłości ku tobie, myśląc o swym zamorskim ptaku.
Starucha wzięła i pocałowała jej rękę. W oczach znać było błaganie o litość.
— Stało się to niezbyt dawno. Udało mi się zwabić do siebie jego małą córeczkę.
— Czyją?
— Nie jego, Alicyo, nie jego. Co na mnie tak gniewnie patrzysz?
— Czyją zatem? Wszak powiedziałaś — jego córkę.
— Nie krzycz tak. Boję się ciebie. Córkę pana Dombi, tylko pana Dombi. Odtąd widywałam ich razem. Widywałam i jego.
Przy ostatnich słowach stara skurczyła się i odskoczyła, bojąc się gniewu swej córki. Alicya nie poruszyła się, tylko ręce przywarła do piersi, jakby chciała przytrzymać serce, gotowe wyskoczyć.
— Jak mało on myślał, jakże mało dbał o cokolwiek.
— Staliśmy z nim naprzeciw siebie. Rozmawialiśmy. Czatowałam, gdy spacerował w gaju pośród drzew. Co krok posyłałam za nim tysiąc szatanów i klęłam go.
— Bardzo on tam dba o twe klątwy. Myślę, że żyje sobie, przyśpiewując.
— Tak, dobrze mu się powodzi.
Stara utknęła, bo twarz córki przybrała groźny wyraz. Pierś jej, zdawało się, rozsadzi gniew i tłumione oburzenie. Usiłowanie zdławienia w sobie tej burzy było tak samo straszne jak burza. Zmogła się i po chwili spytała:
— Ożenił się?
— Nie.
— A może się żeni?
— Nie wiem, chyba nie. Jego pan i przyjaciel żeni się — i my złożymy mu takie życzenia, że sam szatan zatańczy przed jego oczami.
Stara krzyczała i skakała jak czarownica na sabacie.
— Zabawimy się po uszy — i wesele to echem odezwie się na tamtym świecie. Zapamiętaj to sobie. Aleś przemokła, moja pieszczotko, zmęczyła się i wygłodziła jak wilczyca. Czemby tu cię nakarmić i napoić?
Rzuciła się ku szafie i wydobyła kilka groszy.
— Oto moja kasa — nic więcej. A ty nie masz pieniążków, Alicyo?
Trudno opisać chciwość, z jaką śledziła ruch Alicyi, gdy w zanadrzu szukała darowanej monety.
— To wszystko?
— Nic więcej. I to z miłosierdzia dostałam.
— Z miłosierdzia? No, policzmy. Sześć a sześć — dwanaście, a sześć — ośmnaście. Tak. Teraz użyjemy. Zaraz biegnę po chleb i gorzałkę.
Zręcznie włożyła dziwaczny kapelusz i zarzuciła chustkę. Moneta wciąż jeszcze była w rękach Alicyi.
— Dla czegóż mamy się cieszyć tem weselem? Jeszcześ mi tego nie wyjaśniła, matko.
— O, będzie uciecha! — Uciecha z pychy, z nienawiści — a już też w każdym razie nie z miłości, uciecha z kłótni tych pyszałków i z niebezpieczeństwa..., z niebezpieczeństwa Alicyo.
— Z jakiegoż?
— Zobaczysz, a tymczasem milcz. Co wiem, to wiem. Nie szkodziłoby im czuwać i pilnować się. A moja córeczka znajdzie sobie miejsce — aj, jakie miejsce!
I wybrawszy chwilę, kiedy córka w zamyśleniu rozwarła rękę ze srebrną monetą, stara w mgnieniu oka wyrwała ją i prędko mówiła:
— Pobiegnę, moja duszko, po chleb i gorzałkę. Pyszną zjemy kolacyę.
To mówiąc przerzucała pieniądz z ręki do ręki. Alicya odebrała swoją monetę i przycisnęła ją do ust.
— Cóż to? Całujesz pieniądz? To tak jak ja. Często całuję pieniądze. One są miłościwe na naszą nędzę. Szkoda, że nie tłumnie przychodzą.
— Nie pamiętam, żebym to kiedy czyniła. Teraz całuję przez pamięć osoby, która mi je darowała.
— Tak! No, niech tam i ja ucałuję, lecz trzeba je wydać. W lot powrócę.
— Powiedziałaś, zdaje się, matko, że bardzo dużo wiesz. Takeś to bezemnie zmądrzała.
— Tak, tak, duszko. Wiem więcej, niż myślisz, niż on myśli. Nawskroś go poznałam. Wiem wszystko i o jego bracie. Ten braciszek, widzisz, mógłby za złodziejstwo pojechać tam, gdzieś była. Mieszka z siostrą za Londynem przy północnej szosie.
— Gdzie?
— Za Londynem. Pokażę ci. Domek marny. Ale nie teraz, nie teraz. To stąd daleko — z wiorsta drogi. Jutro rano cię zaprowadzę. Czas wieczerzać.
— Czekaj! Siostra piękna i ma kasztanowate włosy?
Stara zmieszała się i potwierdziła.
— Widzę cień jego w jej obliczu. Czerwony domek na pustoszy? Niewielki zielony ganek?
Stara potakiwała.
— Dziś tam byłam! Oddaj mi pieniądz!
— Alicyo, duszko!
— Dawaj, mówię, bo cię zaduszę!
Wyrwała pieniądz z ręki wyjącej staruchy, ubrała się i wybiegła z izby. Matka powlokła się za córką, jęcząc. Alicya, nie zwracając uwagi na burzę i ulewę, pędziła w kierunku domu, gdzie wypoczywała. Po kwadransie stara dogoniła córkę i poszły razem. Około północy obie znalazły się za Londynem, gdzie stał samotny domek. Wicher wył i szalał okropnie. Okolica zrobiła się ponurą, dziką i pustą.
— Oto miejsce dla mnie stworzone. To samo wczoraj myślałam.
— Nie oddawaj pieniądza, Alicyo. Nie obejdziemy się bez niego. Nie mamy co jeść. Grosz zawsze groszem. Klnij, ile ci się podoba, tylko nie oddawaj.
— Czekaj, to zdaje się ich dom. Czy nie tak?
Zbliżyły się ku bramie. W pokoju błyskał ogień. Zapukały i za chwilę zjawił się ze świecą Jan Karker.
Zdziwiony tą późną wizytą, zapytał Alicyi, czego żąda?
— Chcę widzieć pańską siostrę — kobietę, która mi dziś dała pieniądz.
W tej chwili wyszła Henryka.
— A, tyś to gołąbko! Poznajesz mnie?
— Tak, rzekła zdumiona Henryka.
Twarz, niedawno pełna wdzięczności, teraz pałała nienawiścią i złością. Ręka, niedawno obejmująca ją z dobrocią, teraz zwinęła się w pięść i szalona furya gotowa była udusić swą ofiarę. Henryka bezwiednie przysunęła się ku bratu.
— Czego chcesz? Com ci uczyniła?
— Coś mi uczyniła? Ogrzałaś mię, napoiłaś, nakarmiłaś i dałaś pieniądz na drogę. Wyświadczyłaś mi łaskę, a ja pluję na twe imię! Jeżeli łza moja spadła na twą dłoń, niech uschnie! Jeślim szepnęła jakie dobre słowo twym uszom, niech ogłuchną! Jeżelim dotknęła warg twoich, niech to dotknięcie wszczepi ci zarazę! Przekleństwo domowi temu! Sromota i hańba twej głowie! Przekleństwo twemu otoczeniu!
Cisnęła pieniądz na ziemię i zdeptała go nogą.
— Niech prochem staną się twe pieniądze! Za królestwo niebieskie ich nie przyjmę! Wolałabym oderwać poranioną nogę, aniżeli ogrzać ją w twym przeklętym domu!
Henryka, blada i drżąca, wstrzymywała brata, a furya szalała.
— Ulitowałaś się nademną i przebaczyłaś mi w pierwszym dniu mego powrotu. Dobrze! Odegrałaś przedemną rolę cnotliwej kobiety. Dobrze! Podziękuję ci na śmiertelnem łożu, pomodlę się za ciebie, za twój ród, za twe plemię! Bądź tego pewna!
Hardym ruchem podniosła głowę i skryła się w mrokach burzliwej nocy. Stara usiłowała jeszcze podjąć z chciwością pieniądz, lecz córka silnem szarpnięciem pociągnęła ją i podążyły z powrotem do swego barłogu w głuchym zaułku ogromnego miasta, pogrążonego w tumanie. Matka przez całą drogę stękała i skarżyła się na niesforną córkę, która już spała mocnym snem na legowisku, kiedy matka wciąż jeszcze biadała, żując bezzębnemi szczękami czerstwą skórkę chleba.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.