Dombi i syn/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII. Kontrasty.

Spójrzmy teraz na dwa domy, nieblizko siebie leżące, lecz nie tak odległe, żeby komunikacya między nimi w ogromnym Londynie była trudną.
Pierwszy znajduje się na zielonem i pełnem ogrodów przedmieściu w pobliżu Norwudu. To nie pałac. Bez pretensyi na wielkość — zbudowany ładnie. Zaciszny taras, kwietnik, grupy drzew, wśród których widać cudne zarysy wierzby i jesionu, oranżerya, wiejska weranda, owinięta wonnymi splotami kwiecia i wijących się roślin, doskonały rozkład dobudówek, wszystko to niewielkie, zastosowane do wiejskiego gospodarstwa, lecz wszędzie tyle piękna i wygody, żeby na pałac starczyło. Już u wejścia uderza wyszukana elegancya — i podziw zbiera na widok bogatych efektów barwnych, jakie oko co krok spotyka. Meble wybornie dobrane do rozmiarów pokoi; szklanne drzwi i okna dają tyle światła, ile trzeba dla widoku przedmiotów na ścianach i posadzce. Tu niewielka kolekcya obrazów i rycin, tam w pięknych zagłębieniach najlepsze dzieła, owdzie fantastycznie rzeźbione szachy, tryktrak, bilardy.
A mimo tego blasku i wygody ogólne wrażenie jakieś niedodatnie.
Dlaczego? Czy dywany i poduszki zbyt miękkie, tak że siadać trzeba na nich jakgdyby ukradkiem? Czy ryciny i obrazy obliczone są tylko na podnietę zmysłową? Czy księgi w złoconych oprawach należą do dzieł tej samej kategoryi, co i ryciny? Czy pozorne wrażenie wygody i dostatku niweczy się przez udawanie skromności i pokory tak samo obłudnej, jak oblicze zbyt wiernego portretu na ścianie lub jego modelu, który oto śniada w wygodnym fotelu?
Pan Karker śniada. Papuga w lśniącej klatce rwie się, dziubie druty, wstrząsa domkiem i wrzeszczy; pan Karker uważnie i z uśmiechem wpatruje się w obraz na przeciwległej ścianie.
— Niezwykłe przypadkowe podobieństwo!
Cóż to? Junona? Żona Putyfara? Jakaś nimfa? To postać niezwykle pięknej kobiety. Odwraca się, lecz twarz spogląda na widza z wyniosłością. Dziwnie podobna do Edyty!
Karker uśmiecha się i czyni ruch... groźby? nie, lecz podobny. A może to gest własnego tryumfu? Prawie tak. A może śle zuchwalec pocałunek? Nie, a zresztą może i tak.
Drugi dom leży na przeciwnej stronie Londynu. Domek ubogi, ciasny, skąpo zaopatrzony w meble, ale czysty i schludny, nawet ma kwiaty w oknach i na grządkach. Wokół potężne kominy zioną dymem we dnie i w nocy, domek zaś fasadą zwrócił się ku podwórzu, zarosłemu pokrzywą i piołunem Tu mieszka ta, która opuściła pierwszy dom z powodu przywiązania do nieszczęsnego brata. Tam była ona jedynym aniołem, dającym życie i wesołość rozkosznej willi. Pan Karker stłumił w sobie miłość rodzinną, nazwawszy to niewdzięcznością, zapomniał o siostrze; pomimo tego kwiatowy ogród zachował i pielęgnuje, choć nigdy doń nie zagląda.
Wiele odtąd wody upłynęło, czas urodę Henryki Karker przesłonił cieniem smutku, niepokoju i codziennej walki o byt. Przytem atoli Henryka wciąż jeszcze piękna, cicha, spokojna, osamotniona, choć wdzięki jej nie kwitną pod wpływem ludzkiej dobroci. Nikt jej nie zna. Nikt nie zwraca uwagi na ubogo ubraną dziewczynę; żyje zdała, oddana skromnym i nudnym cnotom domowym, nie mającym nic wspólnego z pojęciami ogółu o wzniosłych czynach bohaterstwa.
Henryka oparła się na ramieniu młodego, lecz już osiwiałego brata, którego wiedzie z ogromnem poświęceniem po jałowej drodze życia, dzieląc jego hańbę i niedostatek.
— Wcześnie jeszcze, Janie. Czemu idziesz tak rano?
— Nie wcześniej i nie później, niż zwykle. Gdyby mi zostało parę minut, radbym przejść koło domu, gdzie się z nim pożegnałem.
— Jaka szkoda, żem go nie znała i nie widziała.
— Może to i lepiej, jeźli się pomyśli o jego losie.
— Nie mogłabym zresztą więcej płakać, gdybym go była znała. Twój ból jest moim bólem. Ale gdybym go była znała, byłabym ci teraz milszą.
— Czyż są na świecie pociechy i niedole, którychbyś ze mną nie dzieliła?
— Pewnie, że niema.
— Jakże więc możesz myśleć, że w tym lub innym wypadku stałabyś się milszą, niż jesteś i niż pozostaniesz. Mam to uczucie, Henryko, jak gdybyś go znała i za dobre miała moje z nim stosunki.
— Niezupełnie, Janie, niezupełnie.
— Czy sądzisz, żebym mu nie przyczynił zła przez swą przyjaźń?
— Tak myślę.
— Jabym mu nie zaszkodził z rozmysłem, lecz mogłaby go kompromitować opinia podobnej znajomości. Zgadzasz się z tem, czy nie zgadzasz?
— Nie zgadzam się.
— W każdym razie miło mi teraz pomyśleć, żem zawsze usuwał od siebie zapalnego młodzieńca. No, bądź zdrowa, Henryko.
— Bądź zdrów, miły Janie. Wieczorem o umówionej godzinie i w znanem ci miejscu spotkamy się, gdy będziesz wracał do domu. Bądź zdrów. Jan odszedł, a Henryka stała we drzwiach i posyłała mu długo uśmiech na drogę. Skoro postać brata znikła w ulicy, Henryka wróciła do kłopotów codziennego życia. Sprzątnęła i otarła z kurzu meble, policzyła skąpy zapas srebrnej monety i udała się na rynek po zapasy. W drodze myślała, ileby można oszczędzić groszy na czarną godzinę.
Tymczasem gdy odeszła i w domu nie było nikogo, zbliżył się jakiś dżentlmen już niemłody, lecz czerstwy, o miłym wyrazie twarzy i uczciwem spojrzeniu. Brwi miał jeszcze czarne, jak węgiel, w gęstych włosach widniały srebrne pasemka, dodając przybyłemu wyrazu powagi wzbudzającej szacunek.
Zapukał do drzwi, a nie otrzymawszy odpowiedzi, usiadł na ławce przed domem. Zręczny ruch palców, wybijający harmonijny rytm po drewnianej desce, wskazywał muzyka; z wielkiem zadowoleniem nucił jakąś melodyę — nową widocznie, właśnie komponowaną.
Melodya rozwijała się i zaokrąglała, a kompozytor zagłębiał się w coraz większy zapał twórczy, gdy pojawiła się Henryka, niosąc z rynku zapasy.
Dżentlmen wstał i zdjął kapelusz.
— Pan znowu tu?
— Zdobyłem się na odwagę prosić o pięć minut rozmowy. Henryka po chwilowem wahaniu się prosiła do pokoju.
— Panno Henryko — zaczął poważnie gość — nie chcę myśleć, żebyś pani była dumną. Przeszłym razem chciałaś mnię pani przekonać, że duma — to jej główna cecha. Daruje dani, badałem cię i przekonałem się, że twarz przeczy tym słowom. Teraz podobnież. Twarz twoja — to zwierciadło prawdy, szlachetności i wspaniałomyślności. Więcej ufam twarzy niż słowom.
Dżentlmen mówił tak jasno, otwarcie i niewymuszenie, że Henryka mimowoli pochyliła głowę, jakby mu dziękowała za szczerość i dobrą wolę.
Różnica naszego wieku i prosty cel mych odwiedzin na szczęście upoważniają mię otwarcie wypowiedzieć myśl moją. Oto dla czego widzisz mię tu pani ponownie.
— Jedynie proste spełnienie obowiązku może się wydawać we mnie dumą. Do niczego mocnej się nie przywiązuję.
— Dla siebie zatem?
— Dla siebie.
— A dla brata pani Jana? Przepraszam że zadaję to pytanie.
— Szczycę się przywiązaniem brata i zawsze będę zeń dumną. Pan, który dziwnym trafem znasz dzieje jego życia i opowiedziałeś mi je ostatnim razem...
— Opowiedziałem wyłącznie w celu zdobycia jej ufności. Nie sądź pani...
— Wiem, że zamiar pański był dobry. Wierzę mu i jestem o to spokojna.
— Dziękuję. Chciałaś więc pani mówić, że ja, który znam dzieje Jana Karkera...
— Mogłeś uznać za wybryk dumy to, że szczycę się bratem. Był czas, że nie miałam prawa do podobnych uczuć. Wieloletnie poniżenie, pokorne poddanie się losowi, serdeczna skrucha, okropne zgryzoty sumienia... Ach, panie, jeżeli masz gdzie nad kim władzę, zaklinam cię, nie skazuj nikogo za żaden występek na karę, nie podlegającą odmianie. Ten, kto stworzył serce ludzkie, ma moc czynienia w niem cudownych przemian.
— Brat pani stał się zupełnie innym człowiekiem, wiem to.
— Był on już wtedy inny, kiedy się nad nim grom rozległ. Teraz zaś nie pozostało w nim ani śladu dawnego człowieka, wierz mi pan.
— Panno Henryko, niech mi pani pozwoli stać się jej sługą. Spójrz pani na mnie. Wyglądam jak człowiek uczciwy, czuję to. Czy mam racyę?
— Tak.
— Wierzę każdemu słówku pani. Nie przebaczę sobie, że mogłem był panią poznać dwanaście lat temu i nie poznałem. Nie pojmuję nawet, jak teraz tu się znalazłem. Ale skorom się już zdobył na tę odwagę, musi mi pani zezwolić coś uczynić. Błagam o to z głęboką czcią dla pani, pozwól mi pani coś dla was zrobić.
— Nic nam nie potrzeba, panie.
— Niezupełnie, niezupełnie. Niektóre wygody mogą i pani i jego życie osłodzić. Zżyłem się z myślą, że wszystko dla niego się skończyło, że zatem niema się co troszczyć o niego. Zmieniłem teraz to zdanie. Pozwól mi pani cokolwiek dla niego uczynić. Pani także powinnaś szanować zdrowie swe dla niego, a tymczasem siły twe zanikają.
— Ktokolwiek pan jesteś — żywię ku tobie głęboką wdzięczność. Jestem pewna, że tylko dobroć skłania cię do troski o naszą dolę. Brat mój zmienił się sam przez się, na mocy wewnętrznej pracy ducha. Jeżeliby życie nasze weszło na nowy tory, czy to nie zmniejszy w nim owej wewnętrznej energii moralnej, która czyni go tak godnym miłości i szacunku? W każdym razie serdecznie panu dziękuję, łzami raczej dziękuję, nie czynami.
Wzruszony dżentlmen podniósł rękę jej do ust, jak ojciec, wdzięczny dziecku, że posłuszne.
— Gdy z czasem nadejdzie moment, że odzyska po części utracone stanowisko...
— Odzyska? Jak może liczyć na to? Zależy to od ręki, na śmierć i życie przeciwko niemu uzbrojonej. Nie wątpię, że brat żywi ku niemu nienawiść krwawą za to, że odebrał mu anioła, który był ozdobą życia.
— Panie, dotykasz przedmiotu, o którym nie mówimy nawet my.
— Przepraszam. Zapomnij pani o nieostrożnych słowach. Teraz śmiem prosić pani o dwie łaski.
— Jakie?
— Po pierwsze, gdy się pani zdecydujesz na zmianę w swem położeniu, pozwól mi być twą prawą ręką. Wiem, jestem człowiek obcy, niegodzien wyrozumiałości, ale bądź pani przekonana — niezupełnie jestem obcy. Wówczas dowie się pani, jak się nazywam.
— Koło znajomych naszych tak małe, że bez wahania przyjmuję pańską propozycyę.
— Powtóre. Obieca mi pani co poniedziałku o dziewiątej, kiedy idę koło tego domu, siedzieć przed oknem. Nie będę wstępował do domu, a nawet będę panią mijał w milczeniu. Chcę ją tylko ujrzeć i przekonać się, żeś zdrowa. A pani będzie wiedziała, że ma przyjaciela, starego, siwego przyjaciela, któremu może zaufać. Nie pozostaje mi nic więcej, jak pożegnać ją i prosić o dyskrecyę przed bratem. Niech nie wie, że jest ktoś, znający jego dzieje.
To rzekłszy, kłaniał się z wyrazem uprzejmości i współczucia, świadczącego o szlachetnem sercu.
Henryka zabrała się do pracy i usiłowała wyzwolić się z pod wpływów smutnych wspomnień, obudzonych tą wizytą. Czas mijał. Praca i myśli Henryki zajęły jej uwagę i ani spostrzegła, jak pogoda przeistoczyła się w burzę. Wiatr zaczął gwizdać przeciągle, krople deszczu biły w okna, a mgła przesłoniła widnokrąg.
Wtedy to za szybami mieszkania Henryki zarysowała się sylwetka jakiejś nędzarki. Kobieta! Samotna kobieta trzydziestoletnia, wysoka, kształtnie zbudowana, piękna — w łachmanach. Pył, wapno, glina, — wszystkie znamiona zamiejskich bezdroży znaczyły jej ubiór, przemokły do nitki. Ani kapelusza, ani czepka — nic nie chroniło gęstwiny czarnych włosów prócz brudnej zawiązki, której strzępy wraz z pasmami kędziorów zasłaniały wielkie czarne oczy, oślepione wichrem. Stawała śród drogi i usiłowała rozpoznać, gdzie się znajduje. W jednej z takich chwil zobaczyła ją Henryka. Nie odwróciła się od niej ze wstrętem, lecz uczuła litość niezmierną. Wybiegła i przyzwała ją.
— Dla czego mokniesz na burzy?
— Bo nie mam się gdzie podziać.
— Wszak tu dość schronień. Proszę wejść do mnie, przyjmę cię z otwartemi rękami.
Zbłąkana weszła. Spojrzenie jej nie wyrażało wdzięczności; wątpienie jej było jej uczuciem. Siadła w milczeniu na krześle i prędkim ruchem strąciła z nogi podarty trzewik, z którego posypał się gruz i glina.
Z nogi sączyły się krople krwi. Henryka krzyknęła!
— Noga stłuczona. Cóż to za bieda? I co pani do poranionej nogi u takiej jak ja kobiety?
— Proszę obmyć i obwiązać nogę. Oto ciepła woda i płótno.
Kobieta kurczowo pochwyciła rękę Henryki, zasłoniła nią swe oczy i zalała się łzami. Pierś jej podnosiła się, oczy pałały gorączkowym blaskiem i we wszystkiem znać było wzburzenie. Oczyściła, owinęła nogę. Potem Henryka podała jej resztkę swego śniadania i zaproponowała, aby się rozgrzała i wysuszyła u kominka zmoczone ubranie. I znów obojętnie usiadła kobieta przy ogniu. Wtem zwróciła się do Henryki.
— Założę się, że pani teraz myślisz, iż niegdyś byłam wcale ładna.
Spójrz pani na mnie.
Dzikim ruchem wzburzyła obu rękami włosy i odrzuciła je w tył, jak gdyby w rękach miała garść wężów.
— Jesteś obca w tej stronie?
— Obca? Tak, od lat dziesięciu lub dwunastu. Niema tam kalendarzy, gdzie byłam. Dużo wody od tego czasu upłynęło. Wcale nie poznaję tych stron.
— Byłaś stąd daleko?
— Bardzo daleko. Za morzem. Miesiące drogi lądem i morzem. Tam byłam, dokąd odwożą skazańców. Sama byłam skazaną.
— Bóg ci przebaczył.
— Do Boga daleko, a ludzie blizko; blizko i nie przebaczają. Gdyby na ziemi było więcej dobroci, może i niebo.... Ale co tu mówić!
Powiedziała to z gniewem, lecz zwróciła oczy na Henrykę i rysy jej złagodniały.
— Myśmy z panią w jednym wieku. Możem starsza o rok, o dwa lata.
Westchnęła, zwiesiła ręce, pochyliła głowę ruchem straconej istoty ludzkiej.
— Wszystko da się naprawić i na skruchę nigdy nie zapóżno. Pani żałuje...
— Nie, nie jestem z takich ludzi. Nie mogę i nie pragnę. Po co? Prawią mi o poprawie, o pokucie; a kto odpokutuje za krzywdy mnie wyrządzone?
Wstała, owinęła głowę chustką i zwróciła się ku drzwiom.
— Dokąd pani idzie?
— Do Londynu.
— Do jakiego domu?
— Mam matkę. Myślę, że żyje, a może i nie. O tyle mi jest matką, o ile barłóg może być mieszkaniem — kończyła z dzikim śmiechem.
— Proszę przyjąć to — rzekła Henryka, wtykając srebrny pieniądz.
To drobiazg, lecz wystarczy na dzienne utrzymanie.
— Pani zamężna?
— Nie, mieszkam z bratem. Nie przelewa się u nas, gdyby nie to, ofiarowałabym więcej.
— Pozwoli mi się pani ucałować?
Zamiast odpowiedzi Henryka podała policzek. Jeszcze raz przybłęda ujęła jej rękę i zakryła zapłakane oczy.
Za chwilę znikła.
Znikła w posępną noc, w burzę, przy wyciu wiatru. W mieście błyskały światełka i tam poprzez pustosz skalną skierowała kroki dziwna kobieta, gotowa zanurzyć się w bezdennej topieli żądz i rozpusty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.