Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Henryka po chwilowem wahaniu się prosiła do pokoju.
— Panno Henryko — zaczął poważnie gość — nie chcę myśleć, żebyś pani była dumną. Przeszłym razem chiałaś mnię pani przekonać, że duma — to jej główna cecha. Daruje dani, badałem cię i przekonałem się, że twarz przeczy tym słowom. Teraz podobnież. Twarz twoja — to zwierciadło prawdy, szlachetności i wspaniałomyślności. Więcej ufam twarzy niż słowom.
Dżentlmen mówił tak jasno, otwarcie i niewymuszenie, że Henryka mimowoli pochyliła głowę, jakby mu dziękowała za szczerość i dobrą wolę.
Różnica naszego wieku i prosty cel mych odwiedzin na szczęście upoważniają mię otwarcie wypowiedzieć myśl moją. Oto dla czego widzisz mię tu pani ponownie.
— Jedynie proste spełnienie obowiązku może się wydawać we mnie dumą. Do niczego mocnej się nie przywiązuję.
— Dla siebie zatem?
— Dla siebie.
— A dla brata pani Jana? Przepraszam że zadaję to pytanie.
— Szczycę się przywiązaniem brata i zawsze będę zeń dumną. Pan, który dziwnym trafem znasz dzieje jego życia i opowiedziałeś mi je ostatnim razem...