Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niemu nienawiść krwawą za to, że odebrał mu anioła, który był ozdobą życia.
— Panie, dotykasz przedmiotu, o którym nie mówimy nawet my.
— Przepraszam. Zapomnij pani o nieostrożnych słowach. Teraz śmiem prosić pani o dwie łaski.
— Jakie?
— Po pierwsze, gdy się pani zdecydujesz na zmianę w swem położeniu, pozwól mi być twą prawą ręką. Wiem, jestem człowiek obcy, niegodzien wyrozumiałości, ale bądź pani przekonana — niezupełnie jestem obcy. Wówczas dowie się pani, jak się nazywam.
— Koło znajomych naszych tak małe, że bez wahania przyjmuję pańską propozycyę.
— Powtóre. Obieca mi pani co poniedziałku o dziewiątej, kiedy idę koło tego domu, siedzieć przed oknem. Nie będę wstępował do domu, a nawet będę panią mijał w milczeniu. Chcę ją tylko ujrzeć i przekonać się, żeś zdrowa. A pani będzie wiedziała, że ma przyjaciela, starego, siwego przyjaciela, któremu może zaufać. Nie pozostaje mi nic więcej, jak pożegnać ją i prosić o dyskrecyę przed bratem. Niech nie wie, że jest ktoś, znający jego dzieje.
To rzekłszy, kłaniał się z wyrazem uprzejmości i współczucia, świadczącego o szlachetnem sercu.