Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Powiedziała, że nie umiesz czytać.
— Prawda, nie umiem. Niech mię licho porwie — wołała, załamując ręce.
— Czemu nie zapalisz świecy? Tu ciemno.
— A więc moja dziewczyna kazała ci coś powiedzieć? Czemu nie mówisz? Coż masz powiedzieć?
— Spójrz na mnie. Alicya kazała ci powiedzieć, żebyś mi się przypatrzyła, matko.
Stara spojrzała, krzyknęła i rzuciła się na szyję nieznajomej.
Tyś to, moja dziewczyno, moja Alicyo! Córka moja, ślicznotka moja. Żywa, zdrowa! Znów wróciła do swej mateczki.
— Tak, matko — mówiła Alicya, uwalniając się z jej objęć — ja to jestem nareszcie. Puść mnie i siadaj. Co za czułości, przestań, mówię.
— Powróciła jeszcze surowsza niż odeszła! Nie dba o mnie. Tyle lat pędziłam sieroce, więzienne życie, a ona nawet nie spojrzy.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Sierotą byłaś nie ty jedna i w więzieniu nie tobie samej dokuczali.
Baba wzięła kaganek, obeszła naokoło córki, obejrzała ją, załamała ręce i zajęczała jeszcze przeraźliwiej. Nie zwracając uwagi na matkę, Alicya zdjęła przemoczone łachmany,