Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oto miejsce dla mnie stworzone. To samo wczoraj myślałam.
— Nie oddawaj pieniądza, Alicyo. Nie obejdziemy się bez niego. Nie mamy co jeść. Grosz zawsze groszem. Klnij, ile ci się podoba, tylko nie oddawaj.
— Czekaj, to zdaje się ich dom. Czy nie tak?
Zbliżyły się ku bramie. W pokoju błyskał ogień. Zapukały i za chwilę zjawił się ze świecą Jan Karker.
Zdziwiony tą późną wizytą, zapytał Alicyi, czego żąda?
— Chcę widzieć pańską siostrę — kobietę, która mi dziś dała pieniądz.
W tej chwili wyszła Henryka.
— A, tyś to gołąbko! Poznajesz mnie?
— Tak, rzekła zdumiona Henryka.
Twarz, niedawno pełna wdzięczności, teraz pałała nienawiścią i złością. Ręka, niedawno obejmująca ją z dobrocią, teraz zwinęła się w pięść i szalona furya gotowa była udusić swą ofiarę. Henryka bezwiednie przysunęła się ku bratu.
— Czego chcesz? Com ci uczyniła?
— Coś mi uczyniła? Ogrzałaś mię, napoiłaś, nakarmiłaś i dałaś pieniądz na drogę. Wyświadczyłaś mi łaskę, a ja pluję na twe imię! Jeżeli łza moja spadła na twą dłoń, niech uschnie! Jeślim szepnęła jakie dobre