Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przez chwilę trwało milczenie. Stara lubowała się swą córką, zbliżyła się, ułożyła włosy jej, zrzuciła jej trzewiki i przyodziała w suchą suknię.
— Bardzaś uboga, matko?
— Bardzo, moje dziecko.
— Z czego żyjesz?
— Z jałmużny.
— I kradzieży?
— Pewnie, że czasem i z kradzieży, ale jaka to tam i kradzież? Jestem stara, bezsilna i zaczynam się wszystkiego lękać. Jakiś drobiazg z chłopca czy dziewczynki — i to coraz rzadziej. A oto niedawno włóczyłam się za miastem, mój łabędziu i wypatrzyłam niezgorszą zdobycz. Czatowałam.
— Czatowałaś?
— I nie spuszczałam z oczu pewnej rodziny.
— Jakiej rodziny?
— Tss. Nie gniewaj się, mój łabędziu. Czyniłam to z miłości ku tobie, myśląc o swym zamorskim ptaku.
Starucha wzięła i pocałowała jej rękę. W oczach znać było błaganie o litość.
— Stało się to niezbyt dawno. Udało mi się zwabić do siebie jego małą córeczkę.
— Czyją?
— Nie jego, Alicyo, nie jego. Co na mnie tak gniewnie patrzysz?