Dombi i syn/LIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIV. Zakończenie.

Ujrzała nareszcie światło dzienne znamienita butelka, utajona przez tak długi czas w dusznej piwnicy pod osłoną pajęczyny, pyłu i piasku. Złociste wino mieni się zalotnie w dużych puharach na okrągłym stole.
To ostatnia butelka starej madery.
— Ma pan racyę, panie Hils — mówi Dombi — to bardzo rzadkie i doskonałe wino.
Kapitan Kuttl, zwyczajny członek towarzystw przy okrągłym stole, jaśnieje radością i zapałem. Promienie ożywczego wesela bije z jego czoła.
— Złożyliśmy wzajemne ślubowanie, to znaczy Edward i ja... czyni uwagę Salomon Hils.
Dombi skłania głowę ku kapitanowi, którego oblicze jeszcze silniej rozpromienia się niewysłowioną rozkoszą.
— ...ślubowanie wypicia tego wina wcześniej czy później za pomyślny powrót Waltera do domu, choć nikt z nas nie mógł sobie wyobrazić takiego właśnie domu. Jeżeli pan nic nie ma przeciwko naszej fantazyi, to — pierwszy puhar na zdrowie Waltera i jego małżonki!
— Za zdrowie Waltera i jego żony! — powtarza pan Dombi i całuje Florcię, siedzącą przy nim.
— Za Waltera i jego żonę! — woła Tuts.
— Za Waltera i jego żonę! — huczy basem Kuttl. — Niech żyją!
A kiedy kapitan okazuje chęć trącenia się swym puharem, pan Dombi uprzedzająco wyciąga rękę. Inni natychmiast idą za dobrym przykładem i w pokoju rozlega się wesoły brzęk, jak gdyby ślubnych dzwonów.
Inne wino starzeje w dusznej piwnicy na wzór wybornej madery, z taką sławą kończącej swe istnienie — i gęste tkaniny pajęcze z pyłem i piaskiem pilnują nowych butelek. Dombi zbielał jak gołąb — i na jego twarzy znać ślady cierpień i trosk; ale są to ślady groźnej burzy, która już raz nazawsze przeszła, pozostawiwszy za sobą spokojny i jasny wieczór.
Ambitne plany nie mącą duszy jego. Cała duma zwraca się ku córce i zięciowi. Bywa ukojony, zadumany — a Florcia przy nim. Panna Toks często odwiedza szczęśliwą rodzinę i ofiaruje chętnie swe usługi. Podziw jej dla protektora, tak niedawno sławnego w dziedzinie finansowej, przybrał charakter platoniczny Panna Toks zresztą nie zmieniła się.
Nic nie ocalało z druzgów olbrzymiego bogactwa, prócz corocznej dożywotniej renty, jaka wpływa niewiadomo jak i niewiadomo skąd. Pana Dombi usilnie proszono nie czynić dochodzeń i przekonano, że to jakiś stary dług. Radził się pod tym względem swego dawnego kantorzysty, a ten stanowczo utrzymywał, że sumę wysyła pewien dom handlowy, z którym niegdyś pan Dombi miał kupieckie stosunki.
Pan Morfin przekonał się ostatecznie, że ze wszystkiego złego najgorsze jest stare kawalerstwo i dlatego zawarł związek małżeński ze siostrą Jana Karkera. Odwiedza niekiedy swego dawnego pryncypała, lecz rzadko i niechętnie. Są w dziejach Jana, a tem więcej jego rodziny, takie okoliczności, z powodu których wizyty podobne nie wydają się właściwemi, zwłaszcza, że Jan i pan Morfin, jako przyjaciele i spokrewnieni, mieszkają teraz w jednym domu. Walter bywa tam czasami, Florcia także — a w tych wypadkach skromny domek rozbrzmiewa duetem fortepianu i wiolonczeli.
Lecz jakże miewa się drewniany miczman wśród tych odmiennych stosunków? Właściwie nic; zawsze to dzielny młody żeglarz z prawą nogą podaną naprzód i z przyrządem optycznym przy prawem oku. Poweselał, odmłodniał, bo go właśnie pomalowano od trójkątnego kapelusza do trzewików ze sprzączkami, a nad głową lśni napis złoty: Hils i Kuttl.
Nie zmienił młody miczman i rodzaju swych kupieckich zajęć; lecz powiadają na Ptasim Rynku, że pan Hils stał się bogatym i nietylko nie cofa się w stosunku do czasu, ale go wyprzedza bez względu na perukę, dyskretnie kryjącą siwe włosy. Rzecz ma się tak, że pan Hils kiedyś tam dał swe pieniądze handlowemu domowi i dopiero teraz okazało się, że kapitał jego rósł i wciąż urasta do ogromnej sumy. Pewna bądź co bądź rzecz, że pan Hils nie myśli więcej o braku kupców. Wesoły i zadowolony, z okularami na czole i chronometrem w kieszeni, raźno staje u drzwi magazynu w swym kawowym kaftanie, a rzadko bardzo smutna myśl zasępia mu czoło.
Jego przyjaciel i spólnik handlowy kapitan Kuttl mieszka z nim razem i błyska takimi pomysłami kupieckiej wyobraźni, które stokroć są lepsze od rzeczywistości.
Kapitan zawsze pewny najmocniej, że młody miczman wywiera rozległy wpływ na handel i żeglugę całej Anglii, że ani jeden statek nie może opuścić londyńskiego portu bez jego potężnego współdziałania. Jego rozkosz, gdy ogląda własne nazwisko nade drzwiami magazynu, dosięga najwyższego poziomu poetyckiej ekstazy. Dwadzieścia razy na dzień przebiega szeroką ulicę, aby się przyjrzeć złoconym literom z przeciwnej strony, a za każdym razem niezmiennie powtarza:
— Edwardzie Kuttl, serdeczny mój druhu, gdyby twoja matka była wiedziała, że staniesz się takim uczonym człowiekiem, byłaby z radości z pewnością w siódmem niebie. Tuts uwielbia swą żonę i ma ją za najmądrzejszą na kuli ziemskiej kobietę. Ilekroć opowiada o niej swym przyjaciołom, odzyskuje w pełni werwę i wymowę.
— Otóż tak, moi panowie: nie zliczyłbym wypadków, ile to razy niepospolity rozum mojej żony święcił zasłużone tryumfy. Ale największego podziwu godna bystrość, z jaką odgadła moje uczucia dla panny Dombi. Panowie rozumiecie, że uczucia te nigdy się nie zmieniły. Teraz jestem takim, jakim byłem. Panna Dombi w moich oczach to tęczowa wizya. Kiedyśmy zaczęli z panią Tuts rozprawiać o tem, no wiecie panowie... tkliwym porywie, jam utrzymywał, że mnie w owym okresie można było porównać do uwiędłego kwiatu.
Przenośnia ta bardzo przypada do gustu kapitanowi i dla tego czyni on dodatkowe filuterne spostrzeżenie, że żaden kwiatek nie więdnie tak rychło, jak róża. Bardzo dobrze.
— Ale wyobraźcie sobie — ciągnie Tuts — moje zdumienie: wszakże ona najzupełniej odgadła uczucia moje, nawet lepiej, niż ja. Nie było z czego się jej zwierzać. Była ona w owym czasie jedyną na ziemi istotą pomiędzy mną i milczącym grobem. Nie zapomnę nigdy, z jakiem mistrzostwem utrzymała mnie nad brzegiem otchłani przy życiu. Ona wie, że ponad wszystkie stworzenia stawiam pannę Dombi, wie, że niema na świecie takiego czynu, żebym się go nie podjął dla panny Dombi. Wie, że uważam pannę Dombi za najpiękniejszego, najbardziej czarującego anioła. I cobyście, panowie, myśleli, że na to powie? Oto co: „Masz racyę, mój drogi: sama tak myślę.“
— I ja tak myślę! — mówi kapitan.
— I ja! — dodaje Salomon.
Tuts nakłada fajkę — a twarz jego oświetla się zachwytem.
— Stąd oczywiście wynika, że niema na świecie bardziej spostrzegawczej kobiety, niż moja żona. Co to za rozum! Co za przenikliwość! Nie dalej jak wczoraj wieczorem, gdyśmy gruchali jak gołąbki... Na honor, porównanie to zbyt słabo maluje moje uczucia... Nie dalej jak wczoraj rzekła: „Jak godne uwagi obecne położenie naszego Waltera! Oto po pierwszej dłuższej podróży morskiej — powiada moja żona zupełnie oswoił się z niebezpieczeństwami żeglugi “ — wszakże to prawda, panie Sols?
— Prawda!
— I oto zaledwie oswoił się z niebezpieczeństwami morza — wszystko to powiada moja żona — ten sam dom handlowy zaszczycił go najwyższem zaufaniem, ofiarując mu najlepszą posadę w swem głównem londyńskiem biurze. Wszyscy cenią go, jako dzielnego pracownika, a on szybko i daleko zajdzie w świecie handlowym. Lubią go, szanują i wuj w porę przysposobi mu pomoc przez swe bogactwo — wszakże tak, panie Sols! Moja żona nigdy się nie myli.
— Prawda, drogi przyjacielu. Moje zaginione okręty, pełne złota, bardzo w porę i szczęśliwie przybiły do lądu. Nieznaczny zasiłek, panie Tuts, ale przyda się dla młodego człowieka.
— Właśnie. Przyzna pan, że moja żona nigdy się nie myli. W takiem tedy uwagi godnem położeniu znajduje się nasz miły porucznik Walter. Cóż stąd wynika? Teraz dopiero proszę podziwiać zdumiewającą przenikliwość mojej żony. Oto co powiada pani Tuts: „Na oczach pana Dombi, pod jego dozorem zakłada się nowa... nowa... budowa“ — właśnie tak się wyraziła — „budowa, która rosnąc stopniowo, z czasem może przewyższy znamienity handlowy dom, którego przedstawicielem był tak długo. W taki sposób — wszystko to powiada moja żona — z łona jego córki z tryumfem się zjawi — nie, powiedziała, zdaje mi się — wyrośnie nowy Dombi i Syn, który będzie kwitnął setki lat i dożyje najdalszych pokoleń.“
I Tuts przy pomocy swej fajki, przedziwnie akcentującej krasomówcze efekty, zapewnia uroczystą powagę wróżbom swej żony, a kapitan i Salomon Hils wtórują mu z głębi serca.
Nowe wino starzeje w dusznej piwnicy na kształt doskonałej madery, sławnie kończącej wiek swój; gęsta pajęczyna, pył i piasek osnuwają nowe butelki.
Piękne dni jesienne. Na wybrzeżu morza przechadzają się jak gołąb siwowłosy starzec z młodą skromnie, ale wykwintnie ubraną kobietą. Z nimi dwoje dziatek: chłopczyki dziewczynka. Stary pies — nieodłącznym ich towarzyszem.
Starzec przechadza się z chłopcem, gawędzi z nim, pomaga mu si bawić, troskliwie się nim opiekuje, strzeże go, jak gdyby to było głównym celem jego życia. Gdy chłopczyk się zaduma, starzec podobnie. Niekiedy chłopczyk siada obok niego, patrzy mu w oczy i pyta; starzec bierze go za rączkę i zapomina o odpowiedzi. Wtedy chłopiec powiada:
— Cóż dziadusiu? Naprawdę tak jestem podobny do swego biednego wujaszka?
— Tak, Pawełku. Ale twój wujaszek był słabowity, a ty jesteś bardzo silny.
— O, tak, jam bardzo silny.
— I on na tem wybrzeżu spoczywał w wózeczku, a ty umiesz biegać.
Na dowód tej umiejętności chłopczyk wymyka się z objęć starca i biegnie, a dziadek go dogania.
Ale nikt prócz Florci nie wie, jak ogromne jest przywiązanie staruszka do dziewczynki. Istnieje pomiędzy nimi jakiś tajemniczy związek, który odczuwa nawet dziecko. Pieści je na swem łonie, przytula do serca, nie może obojętnie patrzeć na najlżejszą chmurkę na jej twarzyczce, nie może ani na chwilę znieść jej nieobecności. Zdarza się, że wstaje niekiedy o północy z łóżka, byle popatrzeć, czy dziecię śpi spokojnie. Cieszy się, kiedy rankami wbiega do jego sypialni i budzi go swą rączką. Wciąż niepokoi go myśl — mylna myśl — jakoby dziewczynki nie pielęgnowano tak, jakby należało. Słowem — starzec zakochany w niej, ile tylko dusza kochać jest w stanie. Często bawią się i gawędzą razem, a dziecię pyta niekiedy:
— Dziadku, dla czego płaczesz, gdy mię całujesz?
— Maleńka Florcia! Maleńka Florcia! Oto wszystko, co odpowiada starzec, odgarniając sploty z twarzyczki wielbionej dziewczynki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.