Dombi i syn/LIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIII. Opamiętała się.

Któżby to mógł odgadnąć, że jeszcze jedna para związała się ślubnym węzłem. Tuts, straciwszy nadzieję odwzajemnienia swych afektów po ślubie Waltera i Florci, nie mógł pozostać obojętnym na wdzięki rezolutnej Zuzanny Nipper, która zgodziła się wreszcie stać się jego dozgonną towarzyszką. Państwo Tuts zamieszkali w Bedford i tu razu pewnego Tuts dostał list, który czytał, kręcił, odczytywał i przewracał tak, że małżonka na seryo się przelękła.
— Zuzanno, kochanko, nie lękaj się.
— List od kogo?
— Od kapitana Kuttla, aniołku. Proszę cię, uspokój się. Oczekuje porucznika Waltera i panny Dombi lada chwila.
— O nie, mój miły, nie zwodź mnie. Widzę z twych oczu, że już wrócili.
— A niechże cię! Spróbujże tu ją oszukać! Zgadłaś, są już w Londynie. Panna Dombi widziała się z ojcem i pogodzili się.
— Pogodzili się! — zawołała Zuzanna, klaskając w dłonie.
— Zuzanno, tylko spokojnie. Czy zapomniałaś, co mówił doktór? Kapitan pisze, że ojca przewieźli ze starego domu do swego mieszkania. Pan Dombi bardzo chory i panna Dombi nie odstępuje od jego łoża.
Pani Tuts zaczęła płakać.
— Zuzanno, moja najdroższa, przypomnij, co mówił doktór. Płakać nie trzeba.
Pani Tuts szybko się uspokoiła, podbiegła do męża i zaczęła go zaklinać, żeby natychmiast jechać do ukochanego gołąbka; Tuts nie pozostał obojętnym na te prośby, postanowiono zatem jak najprędzej udać się w drogę.
Dombi mieszkał teraz w Londynie za miastem, na jednem z przedmieść. Rolety były spuszczone, w całym domu cisza. Zaraz po przybyciu pani Tuts porwała na ręce jakieś dziecię, usiadła z niem na stopniach schodów i zaczęła zapamiętale pieścić i całować z macierzyńskim zachwytem. Florcia znalazła się obok — i trudno było sprawdzić, kto był droższym dla pani Tuts: matka czy dziecię.
— Tatuś pani bardzo chory, najmilsza moja panienko? — spytała Zuzanna.
— Bardzo, bardzo chory. Zuzanno, proszę, nie nazywaj mnie po dawnemu. A to co? — zawołała Florcia, spojrzawszy ze zdumieniem na ubiór Zuzanny — dawny strój, moja droga — dawny kapelusz, dawne wszystko?
Zuzanna zaczęła całować ręce swej pani.
— Proszę mi pozwolić to wyjaśnić, panno Dombi — rzekł Tuts występując. — Żona moja, to najdziwaczniejsza dama, co się zowie. Jeszcze zanim wzięliśmy ślub, tysiąc razy powtarzała, że gdy pani wróci, będzie przychodziła do jej domu nie inaczej, jak w swojem dawnem ubraniu. Bała się, żeby jej pani mniej nie kochała, gdy zmieni swój kostyum. Ale prawda i to, że w tym stroju bardzo jej ładnie, a ja ją uwielbiam. Droga pani, niechże znów sobie zostanie pokojówką pani, niańką, wszystkiem, czem była, jak gdyby w życiu jej żadne nie zaszły zmiany. O jedno cię tylko proszę, Zuzanno, pamiętaj przepis doktora: nie wysilać się zbytecznie.
Florci potrzeba było obcej pomocy i obecność dawnej towarzyszki była dla niej nieocenioną. Ojciec ciężko chorował. Śmierć stała u jego wezgłowia. Wstrząśnięty okropnemi wspomnieniami minionego życia, nie wytrzymał starzec różnorodnych wrażeń i tegoż dnia; gdy przybył do domu córki, położył się. Odtąd nie podnosił głowy i odtąd ręce Florci były wciąż na jego usługi.
Zawsze siedziała przy nim, poznawał ją, choć nieraz palony gorączką plątał okoliczności, śród jakich z nią mówił. Raz mu się zdawało, że oto przed chwilą umarł syn i opowiadał, że widzi, jak córeczka dzień i noc kołysze umierające dziecko. Widział to Dombi, jęczał i płakał, cisnął do poduszki swą nieszczęsną głowę. Innym razem zwracał się do Florci z pytaniem:
— Gdzie Florcia?
— Jam tu, ojczulku, jam tu.
— Nie poznaję jej — jęczał zmęczony starzec. — Tak dawnośmy się rozstali, że nie poznaję własnego swego dziecka.
I Florcia musiała z wielkim trudem uspokajać wzruszonego starca i osuszać łzy jego. Zdarzało się, że Dombi przez całe godziny bredził o handlowych przedsiębiorstwach, a Florcia traciła w tych wypadkach wątek jego myśli. Powtarzał naiwne pytanie swego syna: „Co to pieniądz?“ Obmyślał i dyskutował ze sobą, szukając ostatecznej odpowiedzi, jak gdyby dotychczas nikt go o tę ważną kwestyę nie zagadnął. Potem znowu tysiąc razy powtarzał tytuł swej starej firmy i za każdym razem zwracał na poduszce zmęczoną głowę. Zdarzało się też, że liczył swe dzieci; raz, dwa — stój — i tak bez końca.
Ale to wszystko powtarzało się w najgorszych chwilach choroby. W momentach jaśniejszych zwracał się ciągle do Florci. Przypominał tę noc, kiedy Florcia przychodziła do jego gabinetu, wyobrażał sobie, że serce jego rwało się z tęsknoty, że szedł w ślad za nią i daremnie szukał jej w pustych komnatach domu. Pomieszał dni te z ostatnimi dniami swego pustelniczego życia, dziwił się mnogim śladom stóp ludzkich i usiłował pośród nich wynaleźć stopy swej córki. Nagle migały mu w zwierciedle jakieś okropne obrazy dzikich ludzi z narzędziami śmierci przy sercu. To znowu widział ślady Florci. Oto zbliża się i Dombi zaczyna liczyć kroki, wdzierając się na szczyt ogromnej wieży z niezliczoną ilością schodów.
Raz Dombi spytał, czy nie słyszał w tych dniach głosu Zuzanny?
— Tak, ojczulku. Zuzanna tutaj. Czy chcesz ją może zobaczyć?
Dombi odrzekł, że bardzo pragnie i Zuzanna nie bez pewnego lęku zjawiła się u jego łoża.
Widok tej postaci był mu miłym i prosił, aby nie odchodziła.
— Przebaczam ci, moja droga, wszystko — mówił, widocznie nie wiedząc nic o świetnej odmianie jej losu. — Zostań z nami, Florcia i ja jesteśmy innymi ludźmi i bardzośmy szczęśliwi.
To mówiąc, pan Dombi całował główkę, spoczywającą na jego wezgłowiu.
Tak szły rzeczy przez kilka tygodni. Dombi na swem łożu prawie utracił pozór ludzkiej postaci; mówił tak cicho, że słychać go było dopiero, gdy się ucho do ust przyłożyło. Zwolna się uspokoił. Widocznie nawet bawiło go to, że leży koło otwartego okna, spogląda rankami w głąb jasnego lazuru, rozkoszuje się wieczorami zachodem słońca i z uczuciem zadowolenia obserwuje cienie chmur i liści. To naprawdę zajmujące: świata i życia nigdy nie oglądał z tego punktu widzenia; było oczy wistem, że pan Dombi odradza się do nowego życia.
Zaczął wyrażać niepokój z powodu zmęczenia Florci. Nieraz wzywał ją do siebie i mówił:
— Idźże, moja droga, odpocznij, zabaw się. Świeże powietrze jest dla ciebie konieczne. Idź do swego zacnego męża.
Raz, kiedy Walter był w jego pokoju, przywołał go do siebie i mocno ściskając dłoń jego, zapewniał, że może umrzeć spokojnie, bo wie, że Florcia z nim zawsze będzie szczęśliwa.
Razu pewnego wieczorem, o zachodzie słońca, Florcia i Walter siedzieli w jego pokoju, bo przywykł widzieć ich razem. Florcia usypiała swe dziecię i nuciła mu tę samą piosenkę, jaką tak często śpiewała zmarłemu bratu. Dombi nie wytrzymał, wyciągnął ku niej drżącą rękę i prosił, aby nie śpiewała; ale nazajutrz i dni następnych sam żądał powtarzania tej melodyi i wschłuchiwał się w nią, odwróciwszy twarz.
Florcia siedziała raz przy oknie z koszykiem do robót, podczas gdy Zuzanna, nierozłączna jej towarzyszka, szyła coś obok. Pan Dombi usnął. Wieczór zapowiadał się piękny i do nocy pozostawało jeszcze parę godzin. Florcia się zamyśliła. Przypomniały się jej chwile, kiedy ojciec po raz pierwszy przedstawił ją swej pięknej narzeczonej. Do pokoju wszedł Walter.
— Słuchaj, duszko — rzekł, z lekka dotykając jej ramienia — ktoś pragnie mówić z tobą.
— Czy się co stało? pytała Florcia z niepokojem.
— Nic, nic! Przyszedł pewien pan i rozmawiałem z nim. Nic się nie stało. Chcesz wyjść do niego?
Florcia spiesznie wstała i powierzywszy dozór nad ojcem Zuzannie, udała się na dół.
Oczekiwał tam kuzyn Edyty.
Zmieszana i przelękniona słuchała jego powinszowań.
— Nic to — uspakajał Walter. — Chodzi o to, żebyś udała się do Londynu z panem. Pojadę i ja z tobą. W Londynie musisz kogoś odwiedzić.
— Kogo? — spytała Florcia. — Ty go znasz, Walterze?
— Tak.
— I podług twego zdania — powinnam jechać?
— Tak. Jestem przekonany, że nie będziesz żałowała. Ale lepiej do czasu nie pytać o szczegóły tych odwiedzin, sama zobaczysz.
— Jeżeli tatuś śpi ciągle albo po obudzeniu się nie będzie potrzebował mych usług, to pojadę. Za chwilę wracam.
Z temi słowy Florcia wyszła z pokoju. Wróciła gotowa do drogi. Jazda trwała z godzinę i był już zmrok, gdy powóz wtoczył się w nudne ulice zachodniej części Londynu. Florcia trzymała Waltera za rękę, a niepokój jej rósł, ilekroć wjeżdżali w inną ulicę. Nareszcie powóz stanął przed tym samym domem, gdzie się odbywała uczta weselna jej ojca.
— Co to znaczy — pytała Florcia — kto tu mieszka?
Walter nic nie odrzekł, tylko mocniej uścisnął jej rękę.
Oglądając okiem fasadę domu, Florcia zauważyła, że wszystkie okna były zasłonięte, jak gdyby nikt w domu nie mieszkał.
Drzwi otwarły się zwolna, bez dzwonka, jak gdyby nie otwierały się ani razu od czasu nieszczęsnego ślubu i służyły ochroną dla mroku i zatęchłej atmosfery.
Florcia nie bez obawy wstępowała po ciemnych schodach na górę — aż do salonu.
W głębi jego za stołem przy bladem świetle lampy siedziała pani jakaś w czarnej sukni z piórem czy ołówkiem w ręku. Florcia niepewnym krokiem posunęła się naprzód i stanęła jak przykuta. Pani zwróciła się do niej twarzą.
— Boże wielki! Co to znaczy?
— Nie, nie! Nie zbliżaj się pani! — zawołała Florcia, gdy pani powstała — Mateczka!
Stały bez ruchu, wpatrzone w siebie. Gniew i duma pozostawiły swe ślady na obliczu Edyty; niemniej przeto była piękną i wyniosłą jak dawniej. Twarz Florci wyrażała litość, smutek, czułe wspomnienia. Obie się zarumieniły, obie nieruchome i milczące spoglądały ku sobie po przez otchłań wydarzeń minionego życia.
Florcia pierwsza oprzytomniała. Łzy zwilżyły jej powieki i rzekła z głębi uczucia:
— Mamo, droga mamo! Czemu się tak spotykamy? Czemu zawsze byłaś tak dobrą dla mnie, kiedy jeszcze nic nie zapowiadało tego spotkania?
Edyta stała bez ruchu i bez słów. Oczy jej tylko wpijały się w postać Florci.
— Nie śmiem myśleć o tem — ciągnęła Florcia — dopiero co odeszłam od łoża boleści ojca. Nie rozłączamy się teraz i nigdy nie rozstaniemy. Jeżeli chcesz, mamo, abym go prosiła o przebaczenie, będę prosiła i prawie pewna jestem, że nie odmówi prośbie swej córki. Bóg da ukojenie twej znękanej duszy!
Edyta nic nie odrzekła.
— Walter... Jam zamężna, mam dziecię, Walter przed bramą, przyjechałam z nim. Powiem mężowi, że się zmieniłaś i Walter razem ze mną wstawi się u tatusia. Chcesz, mamo, abym to zrobiła?
Edyta, nieruchoma jak posąg, przerwała milczenie przytłumionym, lecz wyraźnym głosem.
— Plama na nazwisku pani, plama na nazwisku pańskiego męża, pańskiego dziecięcia! Czyż to ktokolwiek przebaczy, Florentyno?
— Uwierz nam, mamo, że wszystkośmy zapomnieli, nie rozstaniemy się z tobą — i to dla wszystkich stanie się pociechą. Ale nie mówisz nic, nic nie mówisz o mym ojcu, czy to ma znaczyć, żebym prosiła za tobą? Tak, tak niezawodnie.
Edyta nie odpowiadała.
— Będę prosiła z całego serca, żeby przebaczył mojej drogiej mamie i dobry ojciec nie odrzuci błagania córki. Przyniosę ci obietnicę zgody, a wówczas może nie rozstaniemy się tak, jak spotkałyśmy się. Dajże mi, mamo, upoważnienie do tego kroku. Muszę tylko spełnić obowiązek względem ojca. Kochamy się serdecznie. O, módl się, mateczko, żeby przebaczył tobie winę i mnie przebaczył, że nie mogę zapomnieć.
Łzy głuszyły jej słowa. Edyta padła na kolana i zawołała:
— Florciu! Zanim oszaleję, wierz mi, jestem niewinna, przysięgam ci na mą duszę.
— Mamo!
— Zawiniłam w niejednem i na wieki dzieli mnie otchłań od wszystkiego, co czyste, dzieli od was, ale wierz mi, w tem nie jestem winna. Uwierz kobiecie, która w tobie ceni najczystsze i najszlachetniejsze ze stworzeń i która nigdy nie byłaby się pogrążyła w tę topiel, gdyby obecność twa chroniła kwitnące lata jej życia. Pozwól mi po raz ostatni przytalić twą główkę do znękanego, lecz skruszonego serca.
Płakała. Jakże byłaby szczęśliwa, gdyby takie wzruszenia dawniej towarzyszyły jej życiu.
— Nic na świecie nie wyrwałoby z głębi mego łona tych wyznań i tej przysięgi, ani miłość, ani nienawiść, żadne nadzieje czy groźby. Powiedziałam sobie: umrę w męce, a nie powiem słówka, nie dam znaku o sobie i stałoby się tak niezawodnie, gdybym ciebie na swej drodze nie spotkała.
Czas jakiś obie milczały. Nareszcie Edyta, biorąc zapieczętowany list, rzekła:
— Mogłam umrzeć nagle lub skutkiem nieprzewidzianych okoliczności; tajemnicę w takim razie zabrałabym ze sobą do grobu. Nie chciałam tego, miła Florciu, nie chciałam z powodu ciebie. Weź ten list: dla ciebie go pisałam i dla ciebie w nim przedstawiłam wszystkie szczegóły mej tajemnicy.
— Czy mogę go pokazać tatusiowi?
— Możesz, komu chcesz: to twoja własność. Ale niech pan Dombi wie, że inną drogą nie wymusiłby na mnie nic, nic zgoła.
Znów zapanowało milczenie.
— Mateczko, on stracił cały swój majątek. Był na kraju mogiły. Cierpi i ciężko cierpi, nawet teraz. Czyż nic więcej, ani jednego słowa nie mam mu powiedzieć od ciebie?
— Prawdaż to, Florciu, że ciebie kocha?
— Prawda.
— Powiedz mu, jak bardzo żałuję, że los postawił mię na jego drodze.
— I nic więcej?
— Powiedz mu, jeśli spyta, jeżeli w istocie stał się innym, powiedz mu, Florciu, że tegoby nigdy nie było — i ja żałuję, że się tak stało...
— Czy mogę mu powiedzieć, że nieszczęścia jego ciebie smucą?
— Nie. Z czasem on sam będzie wdzięczny losowi za tę naukę.
— Życzysz mu wszystkiego dobrego, chcesz, aby był szczęśliwy! O, pozwól mi często powtarzać mu to życzenie!
Czarne oczy Edyty, pełne smutnych myśli wpatrywały się w mrok otoczenia. Nic nie odpowiadała, dopóki Florcia nie powtórzyła słów swoich.
— Jeżeli teraz w zmienionych warunkach życia znajdzie powód żałować tego, co się stało, jeżeli teraz będzie mógł myśleć o mnie bez goryczy i bez żółci, powiedz mu, żem go o to prosiła. Myśmy umarli dla siebie i nigdy po tej stronie grobu nie spotkamy się; ale mu powiedz — on wie — że jest jedno wspólne uczucie, które łączy nas na ziemi.
Surowość jej znikła i łza zabłysła w czarnych oczach.
— Zresztą mam prawie nadzieję, że będzie o mnie wspominał. Im więcej kocha Florcię, tem mniej mnie nienawidzi. Wówczas to i ja będę żałowała. Zastanawiając się nad przyczynami, jakie przywiodły go do tego stanu, w jakim był, popróbuję darować mu jego udział w mojej sromocie. Niechaj wówczas i on przebaczy swej nieszczęśliwej żonie.
— O mamo droga, jak miło mi słyszeć te słowa nawet wśród tak smutnych okoliczności!
— Dziwnie brzmią nawet dla moich uszu — rzekła Edyta — ale choćbym była tak nędzną istotą, za jaką ma prawo mnie uważać, to ja swoją drogą miałabym prawo je wypowiedzieć, skoro dowiedziałam się, że jesteś dla niego istotą ukochaną. Niech wie, że pod warunkiem miłości ojcowskiej gotowa jestem myśleć o nim wyrozumiale, bez ukrytej złości w sercu. Oto są ostatnie słowa, jakie mu ślę. Teraz żegnaj mi, moje życie!
Mocno uścisnęła ją, wydobywając z duszy najgłębsze uczucia miłości.
— To ucałowanie dla twego dziecięcia. Te uściski zamiast błogosławieństwa na głowę mej ukochanej Florci. Żegnaj mi, najdroższa!
— Do widzenia się.
— Nigdy, nigdy! Zaledwie przestąpisz próg tej ponurej komnaty, myśl, żeś mię pozostawiła w grobie. Ale kocham cię, aniele niebiański, i ciebie tylko jedyną w całem mem życiu. O tem pamiętaj!
I Florcia opuściła ją, a uściski i pocałunki towarzyszyły jej do ostatniej chwili.
W jadalni ujął ją pod ramię mąż i poprowadził, a potrzebowała tej podpory, bo łzy strumieniem zalewały jej oczy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.