Dombi i syn/LII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LII. Zadośćuczynienie.

Znowu odmiany w wielkim domu na długiej, nudnej ulicy, gdzie Florcia spędziła swe dziecinne lata. To jeszcze wciąż dom ogromny, pewna ostoja wobec burz i wichrów, bez dziur w dachu, bez szyb wybitych, bez ścian pokruszonych, ale pomimo tego — on w ruinie i szczury zeń uciekają.
Tylko pośród służby niedola rodzinna nie może bez uczt się obejść. Na tej podstawie kucharka codzień gotuje na kolacyę dwie gorące potrawy, a Taulinson przyrządza na ogromnym półmisku sałatę z homarów. Nawet pani Pipczyn dzwoni z wysokości swego pokoju niecierpliwą ręką i posyła nakaz, by jej przygrzewano słodki pierożek i szklankę gorącego wina z xeresem, bo się czuje niezdrową.
Po tygodniu jacyś ludzie dziwni zaczynają nachodzić dom, naradzają się w wielkiej sali jadalnej, jak gdyby tu mieszkali. Pośród nich zwraca uwagę pan izraelickiego typu, gruby i kędzierzawy, z potężnym zegarkiem w kieszonce kamizelki. Przechadza się i pogwizduje, oczekując na drugiego pana z przyborami do pisania, tymczasem zaś pyta Taulinsona:
— Nie wie pan, jak wyglądały pierwotnie te różowe firanki? Wszak pan tu — stary kogut?
I przydomek starego koguta nazawsze już został Taulinsonowi. Te odwiedziny w wielkiej jadalni powtarzały się coraz częściej, a każdy pan miewał ze sobą przybory do pisania. Nareszcie rozeszła się wieść, że chodzi o licytacyę, a wtedy wtargnęła do domu zgraja poważnych jegomościów, za nimi zaś oddział dziwnych ludzi w osobliwych czapkach — i ci ściągają pokrowce, ostukują meble i buszują po schodach i korytarzu.
Tymczasem komitet kuchenny zasiada wciąż w dolnym departamencie i w bezrobociu je i pije od rana do nocy. Nakoniec pewnego poranku pani Pipczyn wzywa wszystkich na górę.
— Pan nasz znalazł się wkłopotliwem położeniu — to wiecie? Każdy z was niech się o siebie troszczy...
— Tak samo jak i pani! — odzywa się głos z tyłu.
— To ty tak myślisz, bezwstydna, ty! — woła ze złością pani Pipczyn, wypatrując impertynentkę.
— Ja, pani Pipczyn, za pozwoleniem pani! — odważnie odpowiada kucharka, występując naprzód.
— No, zatem wynoś się zaraz, im prędzej, tem lepiej!
To mówiąc, dostaje ze szkatuły worek, liczy pieniądze i oddaje całą należność z dodatkiem płacy za miesiąc naprzód. Kucharka pisze kwit. Tę samą formalność powtarza pani Pipczyn ze wszystkimi.
— Idźcież teraz na wszystkie cztery wiatry; kto nie znajdzie zaraz miejsca, może tu przebyć jeszcze tydzień. A ty, niepoczciwa — zaraz mi się wynoś z domu.
— Odchodzę, może pani być pewną. Życzę szczęścia i smacznego apetytu przy zajadaniu słodkich pierożków, popijanych grzanem winem.
— Precz! — tupie pani Pipczyn.
Kucharka z godnością odchodzi, a za chwilę w kuchni kufry wypakowane, wozy sprowadzone — i pod wieczór nie zostaje żywej duszy.
Wielki dom pana Dombi, mocny i pewny, niemniej przeto — w ruinie, a szczury zeń uciekają.
Nareszcie licytacya się odbyła, wszyscy się rozjechali, wszystko wywieźli. Pozostały koło domu strzępy porwanych katalogów i rachunków, brudne wiązki siana i słomy, cała baterya blaszanych puszek na podwórzu i korytarzach. Najazd się skończył i ogromny dom pana Dombi stał się ruderą a szczury zeń uciekają.
Pokoje pani Pipczyn i zamknięte komnaty dolnego piętra ocalały od tego spustoszenia.
Przez cały czas zamętu pani Pipczyn przebywała w swym pokoju spokojna — tylko niekiedy schodziła na licytacyę, aby sobie zdobyć tanim kosztem wygodny jaki fotel.
To też teraz, gdy ją odwiedza pani Czykk, zasiada we własnym wygodnym fotelu.
— Jakże mój brat, pani Pipczyn?
— A ja skąd mogę wiedzieć? Nie rozmawia ze mną. Zanoszą mu posiłek do pokoju koło gabinetu i spożywa go samotnie. Czasem wychodzi, ale nie mówi. Niema co mnie o to pytać.
— Cóż to znowu? Jak długo to potrwa? Jeżeli brat nie zrobi wysiłku, co się z niego stanie? Jak pani myśli?
— Co się stanie, to się stanie. Co mnie do tego?
— Brat mój — dziwny człowiek. To swego rodzaju oryginał, jakich niewiele na ziemi. Proszę sobie wyobrazić — ktoby mógł dać wiarę! — Ale to taka historya, że strach mówić...
— Zatem nie mówić, kiedy strach.
— Ale już niech tam, opowiem. Oto gdy się dowiedział o ucieczce córki i jej zamęściu... mój braciszek najmilszy zwrócił się do mnie ż gniewem i groźbą. Ja — mówi — myślałem, że ona mieszka w twym domu, że ty się nią opiekujesz. — Jak się to pani podoba? Trzęsłam się cała i ledwie się zdobyłam na odpowiedź.
— Pawle, powiadam, albo ja zwaaryowałam, albo zgoła nie rozumiem, jakim sposobem sprawy twe doszły do takiego stanu. — Tyle tylko mogłam powiedzieć. A on? Któżby mógł dać wiarę, że przyskoczył do mnie, jak szaleniec i wprost oznajmił, żebym mu się na oczy nie pokazywała, dopóki mnie nie wezwie! Jak się to pani podoba? Czem się to skończy? Co uczyni brat mój? Powinien cokolwiek robić! Niema żadnej racyi zamykać się w pokojach i żyć, jak niedźwiedź. Sprawy same do niego nie przyjdą. On powinien pójść do nich. Oto, co radabym wiedzieć. Jakże pani myśli?
— Ja wiem tylko to, jak się skończy dla mnie. To dość. Wyjeżdżam stąd na kondycyę.
— To pięknie. Wcale pani tego nie mam za złe.
— Jeszczeby też — odpowiada z ironią Pipczyn. — Zresztą dla mnie to rzecz obojętna. W każdym razie odjeżdżam. Tu można z nudów przez tydzień umrzeć. Wczoraj sama musiałam smażyć sobie kotlety, a do tego nie nawykłam. Pisałam już do Brajtonu. Kuzynka mnie oczekuje.
— Mówiła pani o tem bratu?
— Niby to tak łatwo mówić z bratem pani. Wczoraj, prawda, byłam u niego i tłómaczyłam, że nie szkodziłoby posłać po panią Ryczards, bo ja tu nie mam co robić. Coś mruknął pod nosem i nic. Zarządziłam bez niego. Mruknął! ale jak śmie mruczeć, tobym chciała wiedzieć. Wszak on nie jest panem Pipczyn. Tu i anielska cierpliwość nie pomoże!
Tego dnia wieczorem Tudl przywozi Polli i kufer i żegna ją.
— Otóż tak, Polli, moja duszko, ponieważ jestem maszynistą i powodzi mi się nieźle, toby ciebie może i nie należało oddawać na te nudy, gdyby nie dawna twoja służba. Ale dawnych dobrych czynów nie trzeba zapominać. Przytem twarz twoja taka poczciwa, może rozweseli smutnych ludzi. Dobre to będzie dzieło, a my tam sobie jakoś damy radę bez ciebie. Bądź zdrowa, Polli!
Sama i niewesoła Ryczards w pustym domu, bo Dombi nie odzywa się do niej? tylko z głową pochyloną siedzi, w swym pokoju.
Ale nie pozostaje długo sama.
Noc. Ryczards zajęta w pokoju klucznicy, stara się zapomnieć o pustce i strasznej historyi wielkiego domu. Wtem ktoś głośno dzwoni. Polli otwiera drzwi i za chwilę wraca z kobietą — W czarnym kapeluszu. To panna Toks — oczy jej czerwone i podpuchnięte od płaczu.
— Właśnie — mówi — skończyłam lekcye z dziećmi pani, zrobiłam w jej gospodarstwie porządki, jestem wolna i przybiegam odwiedzić panią. No cóż? nikogo tu prócz pani niema?
— Ani żywej duszy.
— Pani go widziała?
— Nie! Jakże to można, Jego od kilku dni nikt nie widział. Powiedziano mi, że nie opuszcza swego pokoju.
— Czyżby chory?
— Nie. Na duszy chory. Biedny pan, musi być ogromnie zmartwiony.
I długo siedzą Polli i panna Toks, gawędząc o dziwactwach i osobliwościach ludzkiej natury.
Cóż czyni sam zrujnowany kapitalista? Jak on spędza samotne godziny?
— Niechaj przypomni to sobie pan Dombi po latach! — Przypomniał i ciężkie brzemię przygniotło mu duszę, o wiele cięższe, niż inne gromy losu. — Niechaj przypomni to sobie pan Dombi po latach! — Ulewny deszcz dużemi kroplami padał na dach, wicher wył groźnie wokół opustoszałego domu — złe to zwiastuny. Przypomniał sobie! Sam w swej komnacie, pastwa widm straszliwych rozstrojonej wyobraźni o świtaniu niespokojnego ranka, w klęsk pełne południe, w północ przeklętą i głuchą, brzemienną dumami piekieł — myślał o tem wszędzie i zawsze; przypomniał ze zgryzotą, bólem, rozpaczą, z duszą udręczoną przerażeniem przedśmiertnej udręki!
— Tatusiu, tatusiu! pomów ze mną, ukochany tatusiu! — Znowu słyszy to błaganie i widzi cierpienia pełną twarzyczkę. Oto ona, wzgardzona córka na klęczkach przed nim; włosy rozrzucone, ręce drżą i serce zamiera. Widzi ją i słyszy wyraźnie, jak z piersi jej wyrywa się bolesny, przeciągły, gasnący zwolna krzyk rozpaczy.
Upadł raz na zawsze i żadna moc nie dźwignie go na nogi. Burzliwa noc jego fatalnego upadku nie miała i nie mogła mieć słonecznego świtu; hańbiące piętno rodzinnej sromoty nie mogło być zmazane i nic dzięki niebu nie przywróci do życia zgasłego syna. Rozpacz przed nim i rozpacz za nim. Tymczasem w swojej porze tak łatwo było przeszłość odmienić, tak łatwo zapewnić szczęście sobie i otoczeniu; możeby się uniknęło gorzkiego zatrucia obecnej chwili i ostatnich chwil źle spędzonego życia. Oto o czem myśli pan Dombi! Oto — co go teraz gryzie i szarpie i rozrywa serce!
O, tak! Jakże dobrze pamiętał! Nadeszła godzina — i pan Dombi wie, że sam burzę sprowadził na swą głowę. Nadeszła godzina — i wie, co znaczy być ze wzgardą odepchniętym! Był czas, że sam dobrowolnie wysuszył wszystkie kwiaty miłości w czystem sercu odepchniętego dziecka; teraz padają, jak palący popiół, na jego głowę — pochyloną, przygniecioną do ziemi nie tyle gromami losu, co własnem szaleństwem.
Dumał o niej, jaką była tej nocy, kiedy z młodą żoną wrócił do domu. I widział — dopiero teraz widział — że z całego otoczenia ona jedna się nie zmieniła. Syn stał się prochem, pyszna żona pogrążyła się w bezwstydzie, pochlebca i przyjaciel przeistoczył się w pełzającą żmiję, jaką zresztą był zawsze; bogactwa rozproszyły się, nawet ściany, dające nam osłonę, przybrały jakiś dziwny wygląd: ona tylko teraz jak zawsze zwracała ku niemu słodkie spojrzenie. Tak, ona jedna do ostatniej chwili! Nigdy się dlań nie zmieniła — podobnie jak i on — niestety — nigdy nie zmienił się dla niej. I oto — niema jej!
Dombi był pewny, że właśnie teraz więcej niż kiedy kochałaby go całą mocą swej duszy; to leżało w jej naturze — a Dombi tak wyraźnie widział teraz jej naturę, jak niebo nad swoją głową.
Ten przełom, zrazu powolny, stopniowy i zaledwie uchwytny, rodził się w jego myśli od tego momentu, kiedy dostał list młodego jej męża i przekonał się, że niema już jej w dostępnych dla siebie granicach. Tymczasem tyle miał jeszcze dumy na rozbiciu swej finansowej sławy, że gdyby był głos jej usłyszał w sąsiednim pokoju, nie byłby wyszedł naprzeciw. Gdyby był spotkał ją na ulicy i zauważył spojrzenie, bezkresnej miłości pełne, przeszedłby obok z zimnem licem i za nic pierwszyby się nie odezwał, choćby w nim serce z żalu pękało na sztuki. Ale choć zrazu z powodu jej małżeństwa wszystko się w nim burzyło, gniew jego był straszny, teraz kończyło się to już, a nawet nie gniewał się na jej męża.
Uczuł teraz, że w domu jego przyszło na świat dwoje dzieci. Wiedział, że musi gdzieś odejść, niewiadomo dokąd. Miał zamiar opuścić ten dom, ale zdecydował się jeszcze tę noc tu spędzić i poraź ostatni w mroku głuchej północy obejść wszystkie opustoszałe komnaty.

Wybiła godzina północy. Dombi ze świecą w ręku wychyla się ze swej celi. Schody zadeptane, brudne i tysiące śladów ludzkich krzyżuje się jak w ulicy. Pusto i cicho. Niema już w zburzonym domu gości z targowicy, owych rabusiów cudzych skarbów, ale Dombi widzi ich i słyszy, jak się trącają, cisną, krzyczą i tłoczą, jak gdyby na plugawym rynku, dostępnym dla chciwego motłochu. Słyszy to Dombi i nie umie pojąć, jak wytrzymał wstrętny grymas losu, on, który niedawno nakształt bożyszcza nie dawał nikomu dostępu do siebie w złoconym pałacu. Jakie to dziwne! A gdzie też, w jakim zakątku ziemi unoszą się
Zbiegi.
lekkie kroki niewinnej istoty, która także niegdyś tam i nazad stąpała po paradnych schodach? Dombi idzie i łzy spływają mu na policzki.

Lecz oto prawie widzi cichy krok dziecinnej stopy. Staje, spogląda w górne okno — i owa dziecinna postać z chłopczykiem na rękach niesie go na górę, słodząc drogę kołysanką. Jeszcze mgnienie oka — i znów taż postać, ale sama z bolesnym wyrazem twarzyczki, z rozwianemi włosami, z rozpaczą w zapłakanych oczach: powoli i niepewnie wstępuje na kręte schody, oglądając się ku ojcu! Naprzód, panie Dombi!
Długo błąkał się po komnatach niedawno tak rozkosznych, teraz nagich, smutnych i pustych. Wszystko zniknęło, nawet rozmiary i kształt jego pałacu. Tu i tam i wszędzie ślady ludzkich nóg, tu i wszędzie zgiełk i ścisk, które czujnem chwyta uchem. Naprzód, panie Dombi!
Teraz zaczął na seryo lękać się o swój rozum; wydaje mu się, że myśli mu się plączą i że coraz więcej gubi się w labiryncie fantastycznych wizyi: z pewnością oszaleje. Nic to, naprzód, panie Dombi!
Nie wiedział — nawet tego nie wiedział — w których pokojach żyła, gdy pędziła tu lata swe dziecinne. Wszedł jeszcze na wyższe piętro. W pewnej chwili tysiące wspomnień różnych zaroiły się w jego zmąconej głowie, ale oderwał spojrzenie duszy swej i od zdradzieckiej żony i od obłudnych przyjaciół od wszystkiego oderwał, byle widzieć i słyszeć tylko dwoje dzieci. Naprzód, panie Dombi!
Znalazł się na górnem piętrze. Wszędzie niezliczone ślady nóg ludzkich. Barbarzyńcy nie oszczędzili nawet pokoiku, gdzie stało łóżeczko; z trudnością odszukał skrawek czystej podłogi, aby się na nią rzucić pod ścianę. Biedny, nieszczęsny Dombi: łzy strugą polały się z jego oczu. Nie dziw. Bywały i przedtem chwile, że opuściwszy na piersi głowę, przychodził do tego pokoiku o północnej godzinie i płakał gorzko. Wtedy dumny człowiek wstydził się swej słabości — i Boże chroń, coby to było, gdyby jaki śmiertelnik dowiedział się, że dostępne mu są ludzkie uczucia! A teraz? Płacz teraz, hardy człecze, płacz wedle woli, bo nikt nie widzi i nie słyszy twego łkania. Szlochał i jęczał — a były to okropne łzy człowieka, który na złe użył swego życia! Nazad — panie Dombi!
Z nadejściem dnia wrócił do swej celi. Miał zamiar dziś opuścić ten dom, lecz raz przybywszy do swych komnat, nie miał siły oderwać się od potężnych więzów, które go przykuwały do ścian. Odkładał postanowienie do jutra. Nastawało jutro, a on znowu odwlekał zamiar do dnia następnego. Co noc — któż odgadnie tajniki duszy ludzkiej? — wydobywał się ze swej kryjówki i błądził jak widmo po opustoszałym domu. Co dzień o świcie stawał blady u okna i myślał o dzieciach. Teraz już nie jedyne dziecko zajmowało jego myśli. Łączył je — i rozdział znikał bez śladu.
Nareszcie Dombi zaczął rozważać, że właściwie niema potrzeby uciekać. Może sobie pozostawić to, co ocalało od dłużników: ocalałoby więcej, gdyby sam zechciał. — Nie — zerwać łączność pomiędzy sobą i tem pustem domostwem — byłoby to samo, co zniszczyć drugie i ostatnie ogniwo...
Zaczynał spacerować tam i nazad, a ciężkie stąpanie doskonale słychać było w odległym pokoju klucznicy, niby straszliwe stąpanie przybysza z za grobu. Tak się przynajmniej zdawało pani Ryczards. W świecie bardzo się nim zajmowano i niepokojono. Na giełdzie szepcą, śmieją się, obmawiają, oczerniają. Tworzy się o nim legenda — wszystko to wie Dombi: męczy go to niesłychanie. Przedmioty nikną przed jego wzrokiem. Szarzyzna naokół. Niema już Dombi i Syna, niema dzieci. O tem trzebaby uważnie pomyśleć jutro. Więc myśli o tem jutro. Nieruchomy w swym fotelu od czasu do czasu spogląda w zwierciadło — i okropny obraz wysuwa się z jego głębi ku niemu.
Była to postać blada, wynędzniała, dzika, z pół zmąconą wyobraźnią, z gorączką w oczach. Wznosi głowę, rozgląda linie i wpadnięcia swych rysów, pochyla ją i znów bredzi. Postać wstaje, przechadza się, wraca, zbliżając ku piersiom jakiś przedmiot. Oto posępnie patrzy w ziemię w kierunku drzwi i myśli:
— Co, gdyby tak?... Ach!
Gdyby tak — myśli — spłynęła tą drogą krew, dalej i dalej, tu i na korytarz — ach, jakże długoby ciekła.
Oto tu byłaby kałuża i tam struga, a tam znowu mała kałuża, i blady ranny człowiek marłby, ażby go odszukali po tych śladach. Długo o tem myślała ta postać i nagle, powstawszy ze swego miejsca, zaczęła chodzić, nie odejmując przedmiotu od swej piersi. Pan Dombi spojrzał na postać w lustrze jeszcze raz i ujrzał, że ręka mu drżała.
Teraz myślał znowu! O czem myślał?
Usiadł na dawnem miejscu i utonął w odmęcie jakichś mglistych dumań. W pokoju zabłysł promyk, promyk słońca. Nie dostrzegł go. Wtem zerwał się znowu z okropną twarzą. W tej chwili rozległ się krzyk głośny, przejmujący, pełen miłości, pełen upojenia krzyk, ręka zatrzymała się i pan Dombi ujrzał u nóg swych własną córkę!
Tak, to nie cień, nie marzenie, nie wizya — to własna córka pana Dombi na klęczkach przed nim, z błagalnem spojrzeniem. Woła go, lgnie do jego rąk, kolan, płacze, szlocha.
— Tatusiu, ukochany tatusiu! Przebacz mi, ulituj się nademną! Na kolanach proszę o twe przebaczenie! Nigdy nie będę bezeń szczęśliwą!
Nic a nic się nie zmieniła. Ona jedna na całym świecie nic się nie zmieniła. Ta sama twarzyczka, ten sam błagalny wzrok, jak owej dawnej nieszczęsnej nocy. A oto do tego na klęczkach przed nim! A do tego błaga o przebaczenie!
— Tatusiu najdroższy! Nie patrz na mnie tak dziwnie! Nigdy nie chciałam cię opuścić, ani dawniej ani potem. Zanadto się wówczas przelękłam i sama nie wiedziałam, co robię! Tatusiu, jam się zupełnie zmieniła. Spójrz na mnie, widzisz, jak żałuję! Znam moją winę! Teraz lepiej rozumiem swe obowiązki! O, tatusiu, nie odtrącaj mnie od siebie, bo umrę u nóg twoich! Zaczął drzeć i trząść się w swoim fotelu.
Czuł, jak ręce jej owinęły mu się koło szyi, jak twarzyczka jej przylgnęła do jego lica, jak wilgotny od łez jej policzek przycisnął się do jego zapadniętej twarzy; czuł to, o, jak głęboko czuł to!...
I na sercu jej leżała teraz głowa pana Dombi. Florcia płakała.
— Tatusiu ukochany, jam już matką. Mój chłopczyk wkrótce nazwie Waltera tem imieniem, jakiem ciebie nazywam. Gdy przyszedł na świat, gdy w mej piersi obudziło się macierzyńskie uczucie, wówczas zrozumiałam, com uczyniła, opuszczając ciebie. O, daruj mi, na wszystkie świętości cię zaklinam! Powiedz, najukochańszy, że błogosławisz mnie i moje dziecię!
Powiedziałby to, gdyby mógł; ale wargi jego oniemiały, język nie drgnął. Sam podniósł ręce błagalnym ruchem i duże łzy w jego oczach mówiły jaśniej niż słońce, czego pragnie stary ojciec-sierota!
— Moje dziecię przyszło na świat na morzu, ojczulku. Ja i Walter błagaliśmy Boga, żeby nas chronił i pozwolił wrócić do kraju. Zaledwie zeszliśmy na ląd, pędziłam do ciebie. Teraz się już nie rozstaniemy, drogi tatusiu, nigdy się nie rozstaniemy, nigdy!
Siwa głowa jego opierała się teraz na jej rękach.
Pójdziesz do nas, najdroższy i spojrzysz na moje dziecię. Chłopczyk, tatusiu. Ma na imię Paweł. Myślę... spodziewam się... że podobny... Łkania stłumiły jej głos.
— Tatusiu, dla mego dziecięcia, dla imienia, któreśmy mu dali, dla mnie — daruj Walterowi! On tak dobry, zacny, tak szlachetny! Jam z nim szczęśliwa. To nie on, tylko jam winna, żeśmy zaślubieni. Tak go kochałam.
Przytuliła się, a głos jej spoważniał.
— On — ukochany mej duszy, ojczulku. Gotowa jestem życie dać za niego. Będzie cię kochał i szanował tak samo jak ja. Nauczymy nasze dziecię kochać i czcić ciebie, a gdy dorośnie i będzie rozumiał, powiemy mu, że miałeś syna, którego nazywano Pawłem, że umarł i bardzoś cierpiał po jego śmierci. Powiemy mu, że teraz jest w niebie, gdzie spodziewamy się go ujrzeć, gdy nasza kolej nastąpi. Ucałuj mnie, tatusiu, na znak, że pojednasz się z Walterem, z moim ukochanym małżonkiem, z ojcem mej kruszyny. Wszakże to on nakłaniał mnie, abym wróciła do ciebie, on, najdroższy tatusiu!
A gdy jeszcze mocniej przytuliła się do ojca, ucałował ją w usta i podniósłszy oczy ku niebu, rzekł:
— Przebacz mi, wielki Boże! O, jakże bardzo, jak bardzo potrzeba mi Twego miłosierdzia!
Z temi słowy pochylił swoją siwą głowę i płakał i pieścił odzyskaną córkę, a w całym domu zaległa cisza przez wiele chwil. Ojciec i córka trzymali się w objęciach i promień słońca oblewał ich szczęście dobroczynnem światłem.
Zebrał się na prędce i machinalnie szedł za swoją przewodniczką, oglądając się z drżeniem na pokój, gdzie był tak długo uwięziony i gdzie w ostatnim momencie widział w zwierciedle okropną postać. Wyszli na korytarz. Nie stając i nie oglądając się, Florcia pociągnęła ojca na ulicę. U podjazdu czekał powóz.
Wtedy panna Toks i Polli wypadły ze swej kryjówki i oddały się radości. Poczem zaczęły starannie uprzątać i układać książki, odzież, papiery — co wszystko tegoż wieczoru wyprawiły do Florci, która przysłała umyślnego posłańca po rzeczy ojca. Następnie obie kobiety po raz ostatni usiadły do herbaty w opuszczonem domostwie.
— Stało się, jak przepowiedziałam — mówiła panna Toks — niezbadane są wyroki Twoje, Panie. Kto mógłby pomyśleć, że z Dombi i Syna ocaleje tylko córka!
— I prześliczna córka — dodała Polli.
— Słusznie, zupełnie słusznie. Pani zaprzyjaźniła się z nią jeszcze wtedy, gdy była ona dzieckiem, co przynosi pani zaszczyt. Nawet nie mogło stać się inaczej, bo pani jesteś najlepsza kobieta.
— Robie!
Wołanie dotyczyło chłopaka w kącie pokoju. Martwił się czemś widać. Był to Tokarz — Robie, mówię, że matka twoja to najlepsza kobieta. Słyszałeś?
— Słyszałem, proszę pani, pokornie dziękuję. Mówi pani prawdę.
— Bardzo dobrze, Robie. Rada jestem, że zgadzasz się ze mną. Zostaniesz teraz u mnie i chętnie biorę cię do służby, żeby cię nauczyć wierności i roztropności. Będziesz, jak myślę, pamiętał, że masz najlepszą matkę i będziesz się tak prowadził, żeby się stać dla niej pociechą. Czy nie tak?
— Tak, proszę pani. Przeszedłem przez ogień i wodę i jeżeli jaki chłopyga...
— Czekaj! Nigdy nie wymawiaj tego słowa. Zastąp je innem.
— Dziękuję pani. I jeżeli jaki drapichrust...
— Czekaj — i to niedobrze. Mów indywiduum.
— Indywiduj — proszę pani?
— To daleko lepiej. Czytujesz książki, Robie?
— Nie, pani.
— To niedobrze, mój miły. Musisz przyuczyć się rozmawiać szlachetnie. A w dobrych książkach i przyzwoitej rozmowie używa się wyrazu: indywiduum.
— Będę posłuszny. Więc jeżeli jaki indywiduj wycierpiał tyle biedy i nieprzyjemności, to musi się popsuć...
— Powinieneś dziękować Bogu, że teraz będziesz w dobrem towarzystwie.
— Ja też dziękuję. Na poprawę nigdy nie późno. Użyję wszystkich sił, żeby stać się porządnym człowiekiem. Mam nadzieję, że niedługo i matka, i ojciec, i bracia, i siostry zobaczą, jak ich kocham i szanuję.
— Dobrze, mój przyjacielu, dobrze. Miło mi to słyszeć. Teraz zjedz chleb z masłem i wypij z nami szklankę herbaty.
— Dziękuję pani.
I Tokarz jął zmiatać chleb i popijać herbatę z apetytem indywiduum, które od kilku dni pozostawało na surowej dyecie.
Skoro panna Toks włożyła czarny kapelusz i zarzutkę, Rob pożegnał się ze swą najlepszą matką i udał się za nową panią.
Polli zgasiła światło, zamknęła drzwi, oddała klucz stróżowi i ułożyła się do snu z myślą, jaką przyjemność sprawi jej powrót kolejowemu maszyniście.
A opustoszały pałac pana Dombi, niemy i głuchy, wznosił się teraz na nudnej ulicy nakształt chmurnego olbrzyma, na czole którego widniał groźny napis: „Dom ten do sprzedania lub do wynajęcia.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.