Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pchniętego dziecka; teraz padają, jak palący popiół, na jego głowę — pochyloną, przygniecioną do ziemi nie tyle gromami losu, co własnem szaleństwem.
Dumał o niej, jaką była tej nocy, kiedy z młodą żoną wrócił do domu. I widział — dopiero teraz widział — że z całego otoczenia ona jedna się nie zmieniła. Syn stał się prochem, pyszna żona pogrążyła się w bezwstydzie, pochlebca i przyjaciel przeistoczył się w pełzającą żmiję, jaką zresztą był zawsze; bogactwa rozproszyły się, nawet ściany, dające nam osłonę, przybrały jakiś dziwny wygląd: ona tylko teraz jak zawsze zwracała ku niemu słodkie spojrzenie. Tak, ona jedna do ostatniej chwili! Nigdy się dlań nie zmieniła — podobnie jak i on — niestety — nigdy nie zmienił się dla niej. I oto — niema jej!
Dombi był pewny, że właśnie teraz więcej niż kiedy kochałaby go całą mocą swej duszy; to leżało w jej naturze — a Dombi tak wyraźnie widział teraz jej naturę, jak niebo nad swoją głową.
Ten przełom, zrazu powolny, stopniowy i zaledwie uchwytny, rodził się w jego myśli od tego momentu, kiedy dostał list młodego jej męża i przekonał się, że niema już jej w dostępnych dla siebie granicach. Tymczasem tyle miał jeszcze dumy na rozbiciu swej finansowej sławy, że gdyby był głos jej usłyszał