Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

braciszek najmilszy zwrócił się do mnie ż gniewem i groźbą. Ja — mówi — myślałem, że ona mieszka w twym domu, że ty się nią opiekujesz. — Jak się to pani podoba? Trzęsłam się cała i ledwie się zdobyłam na odpowiedź.
— Pawle, powiadam, albo ja zwaaryowałam, albo zgoła nie rozumiem, jakim sposobem sprawy twe doszły do takiego stanu. — Tyle tylko mogłam powiedzieć. A on? Któżby mógł dać wiarę, że przyskoczył do mnie, jak szaleniec i wprost oznajmił, żebym mu się na oczy nie pokazywała, dopóki mnie nie wezwie! Jak się to pani podoba? Czem się to skończy? Co uczyni brat mój? Powinien cokolwiek robić! Niema żadnej racyi zamykać się w pokojach i żyć, jak niedźwiedź. Sprawy same do niego nie przyjdą. On powinien pójść do nich. Oto, co radabym wiedzieć. Jakże pani myśli?
— Ja wiem tylko to, jak się skończy dla mnie. To dość. Wyjeżdżam stąd na kondycyę.
— To pięknie. Wcale pani tego nie mam za złe.
— Jeszczeby też — odpowiada z ironią Pipczyn. — Zresztą dla mnie to rzecz obojętna. W każdym razie odjeżdżam. Tu można z nudów przez tydzień umrzeć. Wczoraj sama musiałam smażyć sobie kotlety, a do tego nie nawykłam. Pisałam już do Brajtonu. Kuzynka mnie oczekuje.