Przejdź do zawartości

Dombi i syn/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III. Pan Dombi staje się — jako człowiek i ojciec — głową rodzinnego departamentu.

Gdy już minęły pogrzebowe ceremonie zmarłej ledi ku zupełnemu zadowoleniu grabarza i sąsiadów, nader wymagających pod każdym względem i gotowych do obrazy, gdy się cokolwiek z ceremoniału uroniło, różne osoby w gospodarstwie pana Dombi wstąpiły w koło swych zajęć. Mały ów światek, jak i wielki, niestety, celował w zdolności prędkiego zapomnienia o swych zmarłych. Gdy już kucharka oznajmiła, że pani ś. p. była cicha, gdy klucznica dodała, że taki to los wszystkich ludzi, gdy klucznik westchnął: mój Boże, ktoby to mógł pomyśleć, a pokojówka z lokajem przekonywali, że im się wszystko jakby snem wydaje — cała kwestya wyczerpała się doszczętnie i wszyscy jednogłośnie uchwalili, że żałoba całkowicie się już zaczęła zużywać.
Co się tyczy Ryczards, zamkniętej na górze w charakterze honorowego więźnia, jutrzenka nowego życia, jak się zdawało, zimno i posępnie wschodziła. Ogromny dom pana Dombi wznosił się po ocienionej stronie ulicy modnej między portlendzkim placem a brajenstońskim skwerem. Był to narożny dom w dolnej części pełen piwnic i podziemi okratowanych, smutny dom z oficynami w głębi, mieszczącemi rząd pokoi, zwróconych na podwórze, żwirem wysypane, w którem tkwiły dwa suchotnicze drzewa ze szczerniałymi pniami i gałęźmi, z brudnymi liśćmi, które raczej skrzypiały, niż szemrały poruszone wiatrem. Blask letniego słońca zjawiał się na ulicy tylko poranną porą wraz z woziwodami, stróżami, handlarzami starzyzną, łataczami parasoli, kwiaciarkami i ulicznymi zegarmistrzami, którzy bytność swą oznajmiali brzękliwym głosem dzwonków.
Zaledwie słońce ginęło z ulicy, pojawiały się wędrowne orkiestry, kataryniarze z małpami, przekupnie białych myszy a czasem nawet jeża. O zmroku, gdy cała ta czereda ze zdobyczą targu znikała, wychodzili z wrot domowych lokaje, o ile państwo nie jedli w domu obiadu, i lampiarz wedle zwyczaju czynił daremne wysiłki oświetlenia ulicy gazem.
Ogromny to był i pusty dom pana Dombi zewnątrz i wewnątrz. Zaraz po pogrzebie kupiec kazał nałożyć pokrowce na meble — może chciał je dla syna zachować — i komnaty miały wygląd niezamieszkałych prócz tych, w których mieszkał gospodarz na dole. Śród próżnych sal pojawiały się tajemnicze figury krzeseł i stołów, zgromadzonych razem i osłoniętych wielkimi całunami. Na dzwonkach, sztorach, zwierciadłach, otulonych arkuszami gazet, widniały urywkowe wieści o śmierciach i zabójstwach. Każdy żyrandol, zawinięty w płótno, wydawał się potworną łzą, spadającą z oka sufitu. Od każdego komina tchnęła wilgoć i stęchlizna, jak z grobowca. Zmarła i pogrzebana ledi spoglądała z ram obrazu, jak straszne widmo w białym całunie. A tymczasem wiatr rozwiewał wciąż na pół zgniłe resztki słomy, nasłanej na ulicy w czasie choroby pani. Strzępy te jakiemś dziwacznem prawem przyciągania wciąż zbierały się u progu przeciwległego domu będącego do wynajęcia, który — rzekłbyś — naszeptywał stamtąd jakąś żałosną opowieść oknom pana Dombi.
Komnaty przeznaczone przez kupca do własnego użytku tuż przy sali — składały się z gabinetu, biblioteki i jadalni, na którą zamieniono niewielką oszkloną galeryę, oknami zwracającą się ku suchotniczym drzewom, zajętym najczęściej przez koty. Biblioteka służyła równocześnie za garderobę, tak że woń welinu, pergaminu, skóry i safianu mięszała się w niej z wonią szuwaksu i butów. Wszystkie trzy pokoje były ze sobą połączone. Rano, gdy pan Dombi spożywał swe śniadanie i wieczorem, gdy wrócił, pani Ryczards miała na znak dzwonka przybywać do oszklonego pokoju i ze swym małym pupilem przechadzać się po nim. Rzucając chwilami okiem na pana Dombi, który siadał w oddalonym kącie i w milczeniu spozierał na dziecię z poza ciemnych, ciężkich mebli — dom dziadów i pradziadów był staromodny i ponury — mamka przekonywała się coraz więcej, że gospodarz podobny jest do więźnia w cytadeli lub do jakiegoś widma, gościa ze świata duchów, pozbawionego mowy i nie rozumiejącego żywych ludzi.
Od paru tygodni mamka tak żyła i nosiła codzień małego Pawła. Niekiedy pozwalano jej wychodzić, lecz nie samej. Zwyczajnie przybywała po nią pani Czykk w towarzystwie panny Toks. Zapraszały, aby z dziecięciem zażyła przechadzki na świeżem powietrzu, co znaczyło, żeby ceremonialnie pospacerowała po chodniku krokiem procesyi pogrzebowej. Gdy raz właśnie po powrocie z takiego spaceru Ryczards usiadła w swoim pokoju z dziecięciem u okna, drzwi pocichutku otworzyły się i na progu stanęła czarnooka dziewczynka.
— Pewnie to panna Florentyna powróciła od ciotki — pomyślała Ryczards, która dotąd nie znała córki pana Dombi. — Czem mogę służyć panience?
— To mój brat? — spytała dziewczynka, pokazując dziecię.
— Tak, moja duszko — odrzekła Ryczards — proszę go pocałować.
Lecz dziewczynka, nie ruszając się, z powagą spojrzała na mamkę i pytała:
— Co uczyniliście z moją mamą?
— Boże miłosierny! — zawołała Ryczards. — Jakie smutne pytanie! Co zrobiłam? Nic nie zrobiłam, panno Florentyno.
— Co oni zrobili z moją mamą? — powtórzyła Florcia.
— W życiu swem nie spotkałam nic podobnie wzruszającego — mówiła Ryczards, mimowoli stawiając się w położeniu zmarłej ledi i myśląc o własnej dziatwie. — Zbliż się, najdroższa i nie lękaj się mnie.
— Ja się pani nie lękam — odpowiedziało dziewczę, wchodząc do pokoju. — Ale muszę się dowiedzieć, co oni zrobili z moją mamą.
— Tę czarną sukienkę nosisz, kochanko, dla pamięci o matce.
— Ja pamiętam o mamie w każdej sukni — mówiło dziecko ze łzami w oczach.
— Ale taki to już obyczaj, żeby ubierać się w czarne suknie, gdy ktoś znika.
— Dokąd znika?
— Siądź tutaj — rzekła wzruszona kobieta — opowiem ci bajeczkę.
Z żywą wiarą, że otrzyma na swe pytanie odpowiedź, zdjęła Florcia kapelusz, usiadła na ławce u nóg piastunki i utkwiła w niej oczy.
— Była sobie — opowiadała Ryczards — pewna ledi, bardzo dobra ledi i miała małą córeczkę, a ta córeczka nadzwyczaj ją kochała.
— Bardzo dobra ledi i maleńka córeczka tkliwie ją kochała — powtórzyła Florcia.
— I podobało się Panu Bogu, żeby dobra ledi zasłabła i umarła. Dziecko drgnęło.
— I umarła dobra ledi i nikt jej więcej nie ujrzy. I pochowali dobrą ledi w ziemi, gdzie rosną drzewa..
— W zimnej ziemi! — przemówiła dziewczynka z dreszczem w całem ciele.
— Nie, nie, w ciepłej ziemi, gdzie brzydkie nasionka przekształcają się w prześliczne kwiatki, i w trawkę, i w kłosy i nie wiem już, w co jeszcze, gdzie dobre duszyczki zamieniają się w jasne aniołki i ulatują do nieba! Dziecko, które przed chwilą pochyliło główkę, podniosło ją i uważnie wpatrywało się w mówiącą.
— No, właśnie.... wieczny jej odpoczynek! mówiła Poili, mocno wzruszona badawczym wzrokiem, chęcią pocieszenia dziecka i małą wiarą we własny sukces.
— Otóż skoro już dobra ledi umarła, gdziekolwiekby ją położyli, odeszła ona do Boga! I modli się ta dobra ledi — ciągnęła do głębi rozrzewniona Poili, — żeby Pan Bóg nauczył maleńką córeczkę wierzyć, że ona szczęśliwa w niebie i po dawnemu kocha swe dziecię, — żeby jej wpoił nadzieję na całe życie, że i ona — ta maleńka córeczka zobaczy ją kiedyś w niebie i już nigdy, nigdy się nie rozłączy.
— To była moja mama! — zawołała dziewczynka i padła w objęcia piastunki.
— I serduszko tego dziecka — mówiła Poili, tuląc Florcię do serca — serduszko tej małej córeczki wezbrało taką tkliwością, taką wiarą, że słysząc o tem od obcej kobiety, nie umiejącej pięknie opowiadać, lecz takiej, która była biedną matką i tyle — znalazła dziewczynka w jej słowach ukojenie, przestała odczuwać swe sieroctwo, zalała się łzami, pokochała ową kobietę, przylgnęła do dziecięcia na jej kolanach śpiącego i wtedy, wtedy... ciągnęła Polli, pieszcząc włosy dziewczynki i oblewając je łzami, wtedy, moje, drogie, biedne dziecię....
— He! panna Flor! Cóż to panienka nie wie, jak gniewać się będzie ojczulek! — zabrzmiał od drzwi głośny, przenikliwy krzyk i wnet potem wbiegła nizka, cienka, z nosem zadartym czternastoletnia dziewczyna, której czarne oczy iskrzyły się i latały, jak jaskółki przed burzą. — Wszak panna ma najsurowszy zakaz przychodzić tu i niepokoić mamkę!
— Ona mi wcale nie przeszkadza — odrzekła zdziwiona Polli — ja bardzo lubię dzieci.
— Nie o to chodzi, nie o to chodzi, pani Ryczards — broniła się czarnooka napastnica z tak jadowitem spojrzeniem, jakby chciała połknąć swą ofiarę — bardzo przepraszam. Ja na przykład bardzo lubię bułeczki, a nie dają mi ich do herbaty.
— Nie o to też chodzi — powtórzyła Polli.
— A o cóż, podług ciebie, dobra moja pani Ryczards? Nie zaszkodziłoby pani doskonale zapamiętać, że do niej należy opieka nad panem Pawłem, mnie zaś powierzono dozór nad panną Florą.
— Czy tedy mamy się z sobą kłócić?
— Nie, wcale nie, niewzrównana moja pani Ryczards — najzupełniej nie — trajkotała dziewczyna. — Wcale nie pragnę kłótni. Panna Flora przy mnie na zawsze, pan Paweł przy pani chwilowo.
Mała gorączka wyrażała się zwięźle i mocno, bez tchu strzelając sentencyami, o ile myśl je na język niosła.
— Panna Florentyna dopiero co wróciła do domu, nieprawdaż? — pytała piastunka.
— Właśnie, pani Ryczards, dopiero co wróciła. I zaledwie powróciła do domu, już znalazła sposobność zbrukać żałobną suknię, którą pani Ryczards nosi po mamie.
Zaledwie stów tych domówiła gorączka, której właściwie było na imię Zuzanna Nipper, odciągnęła dziewczynkę od jej nowej przyjaciółki takim silnym i krętym rzutem, jak gdyby ząb wyrywała. Lecz czyniła to wszystko nie tyle ze złości, ile z żarliwej chęci spełnienia obowiązku dozorczyni.
— Teraz, gdy panna Flora wróciła do domu — rzekła Poili z dobrotliwym uśmiechem spoglądając na rumianą twarzyczkę dziecka — ona postara się być szczęśliwą i dzisiaj zobaczy się ze swym drogim ojcem.
— Cooo? Co pani powiedziała? — zawołała Zuzia Nipper — zobaczy się ze swym ojcem? Oto — nowina! Chciałabym wiedzieć, jak to się z nim zobaczy!
— A czemu nie? — pytała Polli.
— A dla tego nie ach, jaka pani dziwna, pani Ryczards! Ojciec teraz ma kogo widywać, a i przedtem, gdy nikogo nie miał, panna Flora nie była mu bardzo miłą, bo — widzi pani, dziewczynka w tym domu nic nie znaczy, nic zgoła.
Dziewczynka szybko spojrzała na mówiącą, jakgdyby rozumiała i czuła to, co mówią.
— Zadziwia mię pani! — rzekła Polli. Czyżby pan Dombi dotychczas się z nią nie widział.
— Wcale dotąd nie widział się — przerwała Zuzanna. — A i dawniej nie widywał jej po kilka miesięcy i gdyby spotkał ją na ulicy, nie poznałby. O czem tu mówić? Gdyby jutro spotkał na ulicy, nie odgadłby, że to jego córka. Tak to, tak — pani Ryczards. A co do mnie — ciągnęła, śmiejąc się gorączka — to pan Dombi nie wie nawet o mojem istnieniu.
— Biedactwo! — westchnęła pani Ryczards, myśląc o maleńkiej Florci.
— Tak, droga moja Ryczards — ciągnęła Zuzanna. — Nasz pan to prawdziwy wielki mogoł, który od nas żyje za siódmą rzeką, za siódmą górą. No — do widzenia, pani Ryczards. A panienka niech idzie ze mną i niech pamięta, żeby zachowywać się dobrze, nie jak niegrzeczna głupiutka dziewczyna, która wszystkim wiesza się na szyi.
Nie bacząc jednak na surowe upomnienie, nie bacząc nawet na niebezpieczeństwo zwichnięcia ręki, jeśli Zuzanna porwie ją jak wprzódy, maleńka Florcia wymknęła się swej dozorczyni i tkliwie ucałowała mamkę.
— Żegnam cię — mówiła — żegnam, moja najlepsza. Wkrótce znów do pani przyjdę, albo ty przyjdź do mnie. Zuzanna pozwoli nam się widywać. Prawda, Zuzanno?
Zuzanna była właściwie dobra dziewczyna, tylko że należała do tego rodzaju wychowawców młodzieży, którzy myślą, że trzeba dziatwę wciąż potrącać i podrzucać, jak brzęczącą monetę, żeby zachowała blask swój pierwotny. Skoro Florentyna zwróciła ku niej błagalny wzrok, Zuzanna splotła swe krótkie ręce, pokiwała głową a jej czarne oczy zaświeciły łagodnym blaskiem.
— Nie warto nawet o to prosić, panno Floro. Panienka wie, że nie mogę jej odmówić. Pomówimy z piastunką, jakby to urządzić. Jabym rada pojechać do swej rodziny, a nie wiem, jak wyrwać się z Londynu; jakby to dobrze było, gdyby pani Ryczards zgodziła się na ten czas zaopiekować się panienką. Polli chętnie przystała.
— W domu tym nigdy wesoło nie bywa — więc też nie byłoby mądrze, gdybyśmy własnymi kaprysami powiększały nudę. Gdyby jakiej Toks lub jakiej Czykk podobało się dla żartu wybić mi dwa przednie zęby, byłabym naiwną, żebym podstawiła całą szczękę.
Polli nie zakwestyonowała tej sentencyi.
— Stąd wynika, że powinnyśmy żyć zgodnie, dopóki pani opiekujesz się Pawełkiem, byleby nie mącić ustanowionego tu ładu. Hej, panno Floro? Panienka dotąd nie ubrała się! Niechże panienka raz już wraca do siebie. To mówiąc, Gorączka porwała Florcię i wybiegła z pokoju.
Na obliczu i w ruchach biednej sierotki było tyle smutku i cierpliwej rezygnacyi, że Polli odczuła głęboką litość po jej odejściu. Serce nieszczęśliwego dziecka pałało gorącą chęcią umiłowania, a nie miało kogo kochać. Duszę jego przenikała bolesna tęsknota — a nikt nie dzielił jej i nikt nie starał się ulżyć jej bólów. Wszystko to doskonale zrozumiało serce macierzyńskie Ryczards. Czuła ona teraz pomiędzy sobą a bezdomną dziewczynką mocny związek zaufania, dla obu niezbędnego. Florcia ze swej strony instynktem wyczuła współczucie tak niespodzianie znalezione u obcej kobiety. Wbrew wysokiemu mniemaniu palacza o małżonce Poili, podobnie jak on, nie miała pojęcia o praktyce życia. Był to prosty niekunsztowny typ kobiecej natury, która na ogół bywa szlachetniejszą, wznioślej odczuwa, dłużej w sercu pielęgnuje tkliwość, współczucie, poświęcenie i wierność, niźli gruba natura męska. Może nawet pomimo braku wykształcenia potrafiłaby oschłą duszę pana Dombi ożywić z czasem promieniem świadomości zła i dobra, a promień ten później nie olśniłby go na kształt jaskrawej błyskawicy.
Lecz nie odstępujmy od rzeczy. Polli wówczas o tem tylko rozmyślała, jakby się zaprzyjaźnić z ruchliwą Zuzanną i tak pokierować sprawami, żeby się widywać z Florcią legalnie, na mocy zezwolenia. Sposobność wkrótce się trafiła Jak zwykle mamka na znak dzwonka zeszła do oszklonego pokoju i spacerowała tam i nazad z dzieckiem na rękach, gdy nagle ku wielkiemu jej zdumieniu i przestrachowi pan Dombi wyszedł ze swej fortecy i stanął przed nią.
— Dobry wieczór, Ryczards.
Był to i teraz ten sam surowy, ponury, ciężki dżentlmen, jakim go poznała w pierwszej chwili. Utkwił w mamce swego syna wzrok zimny i martwy, a biedna kobieta równocześnie ruchem bezwiednym dygnęła i opuściła oczy.
— Czy pan Paweł zdrów, Ryczards?
— Zupełnie zdrów, proszę pana, — i rośnie.
— To widoczne — zauważył pan Dombi — ze skupieniem przyglądając się drobnej twarzyczce dziecka. — Spodziewam się, że pani otrzymujesz wszystko, jak należy?
— Bardzo dziękuję, proszę pana, jestem zupełnie zadowolona.
Wnet po tej odpowiedzi na jej obliczu pojawiło się tak wyraźne wahanie się, że pan Dombi, już zmierzający do swego pokoju, zawrócił i utkwił w niej wzrok pytający.
— Ja myślę, proszę pana, że dziecina stałaby się żywszą i weselszą, gdyby w około niej igrały inne dzieci — ośmieliła się Polli.
— Kiedyś pani nastała — odrzekł, brwi ściągnąwszy, pan Dombi — mówiłem pani — przypominam sobie — żeby dzieci jej nie pojawiały się w moim domu. Możesz pani kontynuować swą przechadzkę.
To rzekłszy, znikł w swym pokoju, a Polli miała sposobność przekonać się, że wcale jej nie pojął i że niewinnie naraziła się na niełaskę.
Nazajutrz wieczorem, gdy zeszła z góry, pan Dombi przechadzał się po oszklonej komnacie. Stropiona tem niezwykłem zdarzeniem, stanęła u drzwi, wahając się: iść, czy wrócić? Dombi kiwnął, żeby weszła.
— Jeżeli pani sądzisz, że towarzystwo nieodzowne dla mego syna — mówił, jak gdyby pół minuty minęło od ostatniej rozmowy — to gdzie jest panna Flora?
— Nikt nie byłby lepszym od panny Flory — gorąco wstawiła się Polli — ale słyszałam od jej dozorczyni, że nie...
Pan Dombi zadzwonił i milcząc chodził po pokoju do pojawienia się sługi.
— Polecić, żeby pannę Florę przyprowadzono do Ryczards, ile razy zechce, żeby chodziła z nią na przechadzkę, bawiła się u niej w pokoju i tak dalej. Polecić, żeby dzieci były razem, ile razy Ryczards zażąda.
Żelazo było gorące i Ryczards gorliwie zaczęła kuć je. Śmiało kończyła dobre dzieło, choć serce jej drżało przed panem Dombi.
— Pannie Florze — mówiła — nie szkodziłoby od czasu do czasu przyjść i tutaj, do tego pokoju, żeby się nauczyła kochać braciszka.
Skoro sługa odszedł wypełniać polecenie pana, mamka udała, że piastuje dziecko, lecz zauważyła, jak zmieniło się oblicze pana Dombi — i zbladła. On z pośpiechem skierował się ku drzwiom, jak gdyby chciał odwołać swe rozkazy i tylko wstyd mu bronił.
Nie myliła się. Ostatni raz widział odtrącone dziecię w żałosnych objęciach umierającej matki a scena ta była dlań objawieniem i wyrzutem zarazem. Choć wszystkie myśli synowi wyłącznie poświęcał i losowi jego świetnemu, nie mógł wygładzić z pamięci tej uderzającej sceny. Nie mógł zapomnieć, że w tem przedśmiertnem pożegnaniu matki z córką — on żadnego nie miał udziału. Przed jego oczami były dwie śliczne istoty, mocno splecione wzajemnym uściskiem, a on stał obok niby widz obcy, któremu odmówiono uczestnictwa w cudownym akcie głębokiego umiłowania i bezgranicznej tkliwości.
Obrazy te z ich smutnymi odcieniami wbrew woli tłoczyły się do hardej duszy i żadna siła nie mogła usunąć odeń owych wspomnień, a dawną obojętność do małej Florci zmieniała w jakiś dziwny niepokój. Prawie czuł, że ona nad nim czuwa, nie ufa mu, jak gdyby posiadała klucz od tajemnicy, o której on sam nie wiedział. Zdawało mu się wreszcie, że w niej jest wrodzona świadomość tej niemoralnie brzmiącej struny jego duszy i że ona może nakazać tej strunie zadźwięczeć.
Stosunek jego do córki od dnia jej przyjścia na świat miał ujemny charakter. Nigdy nie czuł ku niej odrazy, lecz nigdy o niej nie myślał. Dawniej nie była dlań stanowczo niemiła; teraz czuł się wobec niej skrępowanym i tracił równowagę duchową. Pragnąłby wcale o niej nie myśleć, lecz nie wiedział, jak to zrobić. A może bał się — któż odgadnie tajnie ludzkiego serca — żeby jej z czasem nie musiał znienawidzieć.
Skoro mała Florcia nieśmiało weszła do zwierciadlanej sali, pan Dombi przestał chodzić i spojrzał na swą córkę. Gdyby był spojrzał na nią z większą uwagą i okiem ojca, wyczytałby w jej jasnem spojrzeniu różnorakie uczucia niezdecydowania, nadziei i lęku. Ujrzałby w nich gorącą chęć uściskania go i zawołania: „ojcze, spróbuj mnie pokochać! Nikogo nie mam prócz ciebie!“ A zarazem wyczytałby obawę odtrącenia, lęk okazania się natrętną i obrażenia ojca, wielką potrzebę zachęty i ukojenia, ujrzałby nareszcie w tych jasnych oczach, z jakim trwożnym niepokojem młode serduszko szukało naturalnej przystani dla swej tkliwości i przytłaczającego je bólu.
Ale on zobaczył tylko to, że stanęła w niepewności u drzwi i zwróciła się ku niemu. Nic więcej nie dostrzegł pan Dombi.
— Wejdź — odezwał się. Wejdź, czegóż się boisz?
Weszła i obejrzawszy się wokoło, stanęła nieopodal drzwi, mocno składając rączki.
— Podejdź bliżej, Florentyno — zimno rzekł ojciec. Wszak wiesz, kto jestem?
— Wiem, ojcze.
— Czy masz mi co do powiedzenia?
Florcia podniosła ku niemu łez pełne oczy, a łzy jej zamieniły się w sople na policzkach, gdy spotkała surowe jego oczy. Pochyliła główkę i wyciągnęła drżącą rączkę.
Pan Dombi niedbale ujął rączkę dziewczynki i w milczeniu stał parę minut ze spuszczoną głową. Tak jak i ona nie wiedział, co czynić i o czem rozmawiać.
— Bądź grzeczną dziewczynką — rzekł wreszcie, trzepiąc ją lekko po głowie i rzucając na nią spojrzenie niepewne. Idź do Ryczards — idź!
Florcia postała przez chwilkę jeszcze, jakby ciągle żywiła chęć rzucenia się w ramiona ojca w nadziei, że ją uściśnie. Podniosła wzrok ku niemu. Panu Dombi wydało się, że oczy te patrzą na niego tak, jak patrzyły pamiętnej nocy na doktora. Instynktowo puścił jej rączkę i odwrócił się.
Łatwo zrozumieć, że Florcia powierzchownością i zachowaniem się wywarła niekorzystne wrażenie na panu Dombi. Nie tylko w duszy, lecz we wszystkich jej ruchach okazywał się przymus, przy czem traciła naturalną żywość i wdzięk. Polli wciąż z nadzieją obserwowała tę scenę i według własnych uczuć oceniając pana Dombi, liczyła niemało na żałobny ubiór Florci. „Czyżby to nie było srogością, gdyby całe swe przywiązanie oddał synowi, gdy drugie oto dziecię ma przed oczami?“
Jak tylko można najdłużej trzymała ją przed oczami ojca i tak zabiegała, że Pawełek w istocie stał się weselszym. A kiedy już czas był rozstać się, chciała wysłać Florcię do pokoju ojca, by się pożegnała; lecz dziewczątko cofnęło się lękliwie, a gdy piastunka nagliła, podniosła rączki ku oczom, jakby wstydząc się swego poniżenia. „O, nie, nie! On mnie nie pragnie, nie pragnie!“ Ten spór zwrócił uwagę pana Dombi, który w swoim gabinecie popijał wino. — A co tam? — spytał.
— Panna Flora — mówiła Ryczards — chce się z panem pożegnać, lecz boi się fatygować.
— No, dobrze, dobrze! Niech sobie idzie — może się nie widzieć ze mną.
Wysłuchawszy tej odpowiedzi Florcia szybko opuściła pokój, zanim się mamka spostrzegła. Bądź co bądź poczciwa Polli rada była powodzeniu swej dyplomacyi i zaraz o wszystkiem powiadomiła Gorączkę. Wbrew oczekiwaniu Zuzanna dość zimno przyjęła do wiadomości dowód przyjaźni i wcale nie była zachwycona tem, że odtąd każdej chwili mogą się widywać.
— Myślałam, że zrobię tem pani przyjemność — mówiła Polli z odcieniem wymówki.
— Ależ mi to bardzo przyjemne, pani Ryczards, ślicznie dziękuję — odwzajemniła się Zuzanna — prostując się, jakby kto nową fiżbinę wstawił w jej gorset.
— Tego nie widać — zauważyła Polli.
— Ja tu nie służę chwilowo — odcięła Zuzanna — mnie nie uchodzi mówić, co ślina na język przyniesie. Sąsiedni dom może i ładny, zapewne nawet ładniejszy od tego; lecz nie mam najmniejszej chęci porzucać miejsca i iść tam. Tak jest, pani Ryczards!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.